Jan WRÓBEL: Spór o nauczanie historii

Spór o nauczanie historii

Photo of Jan WRÓBEL

Jan WRÓBEL

Polski dziennikarz, publicysta, felietonista, nauczyciel i historyk.

Jak sprawić, aby lektury, wartości i znaki pamięci były rzeczywiste, a nie deklaratywne w realiach szkoły – to debata z głębokim sensem, tyle że bardzo wymagająca – pisze Jan WRÓBEL

.Zacznę od laurów: „Wszystko co Najważniejsze”, konsekwentnie podnosząc wagę edukacji humanistycznej w szkołach, zasługuje na kwiaty. I na zdobioną doniczkę za publikację prof. Waldemara Potkańskiego na temat szykowanej, na oko 622. w ostatnich 35 latach, zmiany w tzw. podstawie programowej nauczania historii (Ludobójstwo na Woli w powstaniu warszawskim wyrugowane z programu nauczania historii, „Wszystko co Najważniejsze”, nr 63 [LINK]). Po prostu trudno się nie zgodzić z profesorem, że w najnowszym ujęciu najnowszej ekipy ministerstwa edukacji widać brak zapału w przedstawianiu wagi chrześcijaństwa, a zwłaszcza katolicyzmu w dziejach Polski czy że usunięcie zestawienia modelu Rzeczypospolitej Obojga Narodów z modelem absolutystycznym utrudnia zrozumienie dorobku polskiej wolności. W ogóle liczne, przytaczane przez krytycznego wobec zmian autora cięcia treści programowych bolą, bo też co do zasady lepiej jest wiedzieć i mieć przemyślane więcej niż mniej. A jednak przy lekturze tekstu Potkańskiego, podobnie jak przy lekturze wielu podobnych tekstów powstających po stronie (pozwolę sobie użyć takiego określenia) konserwatywno-patriotycznej, nie opuszcza mnie refleksja: „Wszystko źle!”. Już, mam nadzieję, jasno napisałem, że naprawdę „nie wszystko”, ale w niejednym tekście napisanym w optyce „polska, narodowa tradycja nauczania vs. pseudoeuropejscy nowinkarze” znajdujemy niepokojące niedopowiedzenia. Czynią, a w każdym razie mogą czynić jałowymi analizy konserwatywno-patriotyczne.

Przede wszystkim narracja „kradną nam historię” („humanistykę”, „literaturę”, „łacinę” etc.) zaciemnia fakt, który podnoszony jest na bodaj wszystkich spotkaniach z nauczycielami bez względu na stopień nasycenia kadry wartościami polskimi. Ten, podkreślam, fakt to sięgające absurdu przeładowanie wymagań, przede wszystkim faktograficznych. Towarzyszy mu inwazja „szczególanctwa” (dla przykładu: w klasie piątej podstawówki uczeń w podstawie programowej ministra Przemysława Czarnka ma się zmagać z odrodzeniem monarchii patrymonialnej przez Kazimierza Odnowiciela, licealista ma natomiast analizować ideały „iluminatów”!). Jeżeli chcemy na poważnie brać udział w dyskusji na temat dostosowania programu historii do możliwości szkół – z których ogromna większość to nie elitarne licea Krakowa i Warszawy – musimy proponować własne tematy, wokół których nauczyciele budują nauczanie „w warunkach bojowych”. Z pełną świadomością, że każda, najbardziej nawet sensowna propozycja będzie usuwać treści. I że zawsze czyjaś inteligentna igła uszyje nam z tych odrzuconych treści kostium barbarzyńców łupiących historię.

.Często w tym miejscu spotykam się na prawicy z argumentem, że „bardzo przepraszam, ale szkoła to mus i przymus, nie ma co płakać nad ciężkim losem młodzieży, lecz no cóż, trzeba gonić ją do roboty”. Jestem za gonieniem do roboty. Wypowiedzenie tej magicznej formułki niczego jednak nie zmienia! Zalew treści z kilkunastu (!) przedmiotów w szkole średniej, w połączeniu z falą problemów zdrowotnej i psychologicznej natury, doprowadził do obniżenia realnego poziomu nauczania. Na papierze jest doskonale – absolwent polskiej szkoły średniej miałby wiedzę z wielu dziedzin większą niż gros polskich studentów III roku. Bez papieru doskonale nie jest. Świat się zmienia. Jeżeli chodzi o edukację, to często w złym kierunku. Odpowiedzią nie jest szkoła w stereotypowym ujęciu „liberalna”, bo ona błądzi aksjologicznie, ale szkoła wolności, przy tym troski o sensowne funkcjonowanie młodych ludzi. Nie ma co negować przykrej rzeczywistości, że wyimaginowany powrót do „starej, dobrej szkoły” spowodowałby odsunięcie od edukacji publicznej naprawdę dużego odsetka młodzieży.

Nie przyniesie też korzyści negowanie banalnie brzmiącej refleksji, że wszystko jest ze sobą połączone. Przedmiot historia nie jest samotną redutą, jest częścią szkolnego przemysłu. Cóż z tego, że wymyślimy hipotetycznie najlepszy w naszych dziejach model nauczania historii, jeżeli nasi uczniowie mają na głowie za dużo – a głowy utkwione w kulturze krótkotrwałych bodźców do szybkiego zapomnienia? Chcemy nauczania historii, które przyniesie trwałe (i pozytywne…) efekty? Nie możemy zamykać się w dyskusjach historyków akademickich z historykami szkolnymi.

Błyskotliwa debata na temat tego, czy rezygnować z bitwy pod Kłuszynem, czy z powstań śląskich, jest sama w sobie ciekawa, ale szkole potrzeba całkiem innej. Debaty z nauczycielami języka polskiego, geografii, biologii… Byłoby cywilizacyjnym osiągnięciem polskiej szkoły spowolnienie (o odwróceniu można marzyć) procesu porzucania lektury książek i podręczników. To ostatnie często szokuje nawet nauczycieli. Taka jest jednak prawda, że podręczniki z kilkunastu przedmiotów są pewno przeczytane w 10 proc. I co się dziwić w kraju, w którym ogół obywateli czyta mniej niż jedną książkę rocznie. Mało jest prawdopodobne, że akurat 16-latkowie przeczytają, licząc podręczniki i lektury, dwadzieścia książek. Aby szkoła polska była szkołą czytania, potrzeba dość głębokiego przeobrażenia. Aby miało ono szanse dojść do skutku, trzeba w środowisku nauczycielskim, wieloprzedmiotowym, dojść do konkluzji w sprawach generalnych. I do takiego złożonego planu zdobywać poparcie ludzi światłych i zatroskanych stanem edukacji powszechnej.

.Mam nieodparte wrażenie, że wszelkie dyskusje o porzuconych przez MEN „fundamentalnych lekturach”, o wyrzuconych „chrześcijańskich wartościach”, o anihilowanych „znakach pamięci” prowadzą nas na manowce łatwych polemik. Jak sprawić, aby lektury, wartości i znaki pamięci były rzeczywiste, a nie deklaratywne w realiach szkoły – owszem, to debata z głębokim sensem, tyle że bardzo wymagająca. Nie ma powodu, aby konserwatywni patrioci nie nadali jej tonu – tyle że najpierw muszą dobrze przemyśleć, w jakiej szkole ton ten wybrzmi. Inaczej nasze spory z (umownie mówiąc) „liberałami” przypominają walkę o lepsze kabiny na transatlantyku Nowy Jork – Gdynia, kiedy nikt nie powiedział pasażerom, że statek płynie na złomowisko w Luandzie.

Jan Wróbel

Tekst ukazał się w nr 65 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]. Miesięcznik dostępny także w ebooku „Wszystko co Najważniejsze” [e-booki Wszystko co Najważniejsze w Legimi.pl LINK >>>].

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 17 listopada 2024