Jarosław OBREMSKI: Jak w Europie zbudowano przerażenie Polską?

Jak w Europie zbudowano przerażenie Polską?

Photo of Jarosław OBREMSKI

Jarosław OBREMSKI

Senator RP. Były wiceprezydent Wrocławia.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Po miesiącu od Marszu Niepodległości próbuję zrozumieć, co się stało. Z jednej strony ewidentnie hańbiące transparenty o czystości krwi i rasy, które świadczą o podłości lub intelektualnym i emocjonalnym prymitywizmie, a z drugiej asymetria reakcji, bo hasła takie częściej pojawiają się w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych – pisze Jarosław OBREMSKI

.Zarzut faszyzacji Polski wydawać się musi szczególnie bolesny nie tylko z powodu II wojny światowej, ale i świadomości o setkach podpaleń domów azylanta w Niemczech. Stąd pewnie nasze zdziwienie medialnym atakiem na Polskę i uogólnieniem, iż był to marsz 60 tysięcy faszystów. Nawet jeżeli naginając interpretację, próbujemy zrozumieć, że dla niektórych obserwatorów z zagranicy morze flag i kibicowskie race kojarzą się z pochodami sprzed 80 lat w Norymberdze, to przecież od wykształconych Europejczyków możemy oczekiwać umiejętności oddzielenia formy od treści.

Dlaczego nam przypisano niebezpieczeństwo rozrostu „brunatności”? Mimo ścigania sprawców przez prokuraturę i zdecydowanego odcięcia się władz naszego kraju. Możemy, a nawet trochę powinniśmy się w związku z tym obrazić, ale co dalej? Spróbujmy zrozumieć to inaczej niż spisek złych względem naszego kraju. Podobny problem zauważyłem w innym kontekście dwa lata temu, podczas mojego pierwszego wyjazdu na Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy.

Brytyjczycy zaproponowali debatę o sylwestrowych zajściach w niemieckich miastach. Ich tekst był prosty: kto to zrobił, jaką metodą, jak nie zareagowały media i jakie wnioski z tego trzeba wyciągnąć. Po dwóch dniach pracy w komisji przedstawiono rezolucję już zupełnie inną; okazało się, że wina wynika z wielowiekowych nierówności między kobietami i mężczyznami, ważne jest konsekwentne wdrażanie konwencji antyprzemocowej, a media co prawda powinny informować, lecz najważniejsze jest niestygmatyzowanie żadnych grup. Nawet nie napisano, że chodzi o uchodźców, emigrantów czy Arabów.

Brzmiało to dla mnie fałszywie, tak jak teraz informacje o tysiącach polskich faszystach, ale jednocześnie byłem przekonany, iż komisja kierowała się głębokim przekonaniem o konieczności kompromisu i znalezienia „języka dobra”. Wersja angielska zrozumiała była tylko dla krajów postkomunistycznych, a wersja komisji tylko dla starej Europy. Uważam, że tę różnicę wyjaśnić można poprzez inną interpretację frazy „europejskie wartości”.

Wydawało mi się, że to system wartości wynikających z chrześcijaństwa, uzupełniony w opozycji do niej tradycją osiemnastowiecznego Oświecenia. Dla zeświecczonego społeczeństwa europejskiego można byłoby je nazwać „trochę więcej niż prawa człowieka i obywatela”. „Trochę więcej niż”, ponieważ obok niezbywalnych praw są tam także niedefiniowalne obowiązki, chociażby solidarność.

Osobiście jest mi blisko do definicji Europy i jej kultury, za brytyjskim konserwatystą Scrutonem, jako przestrzeni wybaczania i autoironii. Dziedzictwo chrześcijańskie każe mi uzupełnić to o wartość indywidualnego wstydu.

Europosłowie, przedstawiciele parlamentów narodowych w Radzie Europy, w większości jednak tak nie myślą. Przecież wstyd nie jest możliwy bez dumy, a duma w Europie właściwie jest zakazana. Nasza, litewska i innych krajów duma i radość z odzyskanej niepodległości jest dziwna, bo na zachód od nas ta sama niepodległość nie jest krucha i jest oczywistością. Z kolei jeżeli już wstyd, to nie indywidualny, ale zbiorowy, jako przeprosiny za kolonializm, chrześcijanocentryzm, antysemityzm. To znowu wydaje się nam obce. W końcu jaki kolonializm? Co więcej, widzimy faryzeizm wstydu zbiorowego z częstym uderzaniem się w nie swoje piersi, a wstyd indywidualny jest rozmyty brakiem wcześniejszej winy, którą i tak łatwo tłumaczy się czynnikami zewnętrznymi, zazwyczaj społecznymi. Prawa człowieka też traktowane są wybiórczo, chociażby ograniczenie praw religijnych (śmieszne zakazywanie choinek czy żłobków), wyszydzanie osób wierzących i wprost ucieczka od kultury chrześcijańskiej, czego przykładem była deklaracja niewpisywania dziedzictwa chrześcijańskiego jako fundamentu Europy do jej konstytucji. Nawet oświeceniowy, choć w rzeczywistości wymyślony cytat z Woltera, że choć się nie zgadza z oponentem, to za jego prawo wolności słowa oddałby życie, jest przecież zabijane nadinterpretacją mowy nienawiści.

Śmiem twierdzić, że przynajmniej na poziomie europejskich parlamentarzystów, brukselskich urzędników, dziennikarskiej „śmietanki”, ale i wielu aktywnych politycznie i społecznie obywateli UE wspólne odwoływanie się do europejskich wartości nie jest oszustwem. Teoria spisku zła nie wyjaśnia przecież ich autentycznego żaru w oczach i zaangażowania. Większość z nich mimo wielkiego dystansu do chrześcijaństwa nie podpisałoby się pod tezą, że wszystko można. Co więcej, jest w nich często postchrześcijański duch widoczny we wrażliwości społecznej, cnotach obywatelskich i otwartości na emigrantów. Dla zrozumienia trzeba przyjąć do wiadomości prawdziwość ich wiary w europejskie wartości mimo innego od moich ich definiowania.

Czym są więc te wartości? Na początku chcę zauważyć, że z powodów historycznych, przynajmniej na poziomie UE, spojrzenie parlamentarzystów brytyjskich (splendid isolation) i z nowych państw, w wyniku dziedzictwa postkomunistycznego, jest inne. Czasami inność postrzegania istoty duchowej Europy widać jeszcze, choć coraz mniej, na południu kontynentu. Druga uwaga jest już fundamentalna dla mojego rozumowania.

Paradoksem historii jest, że faktycznym zwycięzcą drugiej połowy XX wieku w Europie są Niemcy.

To nie tylko pozycja gospodarcza, wchłonięcie NRD, czyli stworzenie najludniejszego kraju UE, to nie tylko faktyczne przywództwo i odpowiedzialność za UE, to możliwość podporządkowania sobie innych, ale i system wartości narzucony reszcie. System wartości będący wynikiem wojennej traumy, intelektualnym wysiłkiem niemieckich elit i moralnym, amerykańskim przymusem. Ten system wartości nazwę po prostu antyfaszyzmem.

Uważam, że nad Europą nadal ciąży cień Hitlera, II wojny światowej i Holokaustu i to on kształtuje sumienie wielu obywateli i polityków Niemiec, Beneluxu i Francji, często tego nieświadomych. Salon europejski zdaje się mówić: „My, Europejczycy, wyciągnęliśmy wnioski z ludobójstwa, katastrofy ludzkich wartości z lat 1939 – 45. Nieszczęście powstało z niemieckiego nacjonalizmu i przekonania, że lepsi mogą zabijać gorszych, by stworzyć przestrzeń życiową dla swoich, silniejszych, mądrzejszych. To nacjonalizm zhierarchizował ludzi i gdzieś na dnie umieścił Żydów oraz Romów. Gdyby nie niemiecka duma i pogarda dla innych, wojny by nie było”.

Antyfaszyzm był prosty i akceptowalny. Rozgrzeszał heglowskie ukąszenie elit europejskich, ich częsty młodzieńczy epizod w marksistowskich młodzieżówkach. Pozwalał walczyć z wrogiem bardziej na prawo, gdyż działała zbitka „faszyzm to nacjonalizm”. Skoro wielkie zło II wojny światowej wyrosło z nacjonalizmu, to odrzucając narody, unikniemy zła.

Oczywiście nacjonalizm końca XIX wieku i kilkudziesięciu pierwszych lat wieku XX był niebezpieczny. Grzeszyli Anglicy, niosąc brzemię białego człowieka wyższości nad cywilizacją indyjską, Francuzi i Belgowie w centralnej Afryce, Rosjanie na dalekiej Syberii, ale też Polacy z rojeniami o spolszczeniu Ukraińców i Białorusinów. Często stała za tym przemoc, a przyczyny ekspansji były także natury pazerności ekonomicznej. Co więcej, przełom XIX i XX wieku to nie był nacjonalizm prostacki, to był już nacjonalizm naukowy. Dramatycznie opisuje to Sven Lindqvist w eseju „Wytępić całe to bydło” – traktowanie ludobójstwa jako efektu postępu. Przewrót darwinowski został uogólniony na społeczeństwo przez Spencera z jego ewolucją nadorganiczną i tak wygodną dla zdobywców tezą, że wszystko, co żyje, można wyćwiczyć przez karę. To uległo uproszczeniu i zwulgaryzowaniu przez dziennikarzy, polityków i dowódców wojskowych. Skoro jesteśmy mądrzejsi, to tak wynika z doboru naturalnego, decyduje prawo silniejszego. Barbarzyństwo masowych mordów (Kongo), pierwsze obozy koncentracyjne (wojny burskie) były pośrednio budowane na takiej naukowości. To prostackie uproszczenie nauki prowadziło do eugeniki i nie przypadkiem najbardziej światłe, demokratyczne kraje Europy (wstrząsający opis, także szwedzkiego autora Macieja Zaremby Bielawskiego w książce „Higieniści. Z dziejów eugeniki”) zdecydowały się na eliminację „niegodnych życia” obywateli swoich krajów pod wzniosłym i naukowym hasłem uszlachetniania społeczeństwa. Hitler tylko wyciągnął z wcześniejszych doświadczeń ostrzejsze, bardziej konsekwentne wnioski. Dostrzegł też, choćby wobec eugeniki, konflikt tak rozumianej naukowości z chrześcijaństwem i w efekcie także tej religii wypowiedział wojnę.

Osobną stroną jest to, czy słowo „socjalistyczna” w nazwie NSDAP było przypadkiem. Hitleryzm był projektem przebudowy społecznej, wychowania nowego człowieka i lewicowej potrzeby podporządkowania kultury temu celowi. Początkowy sojusz ze Stalinem, jak się wydaje, nie był też tylko taktycznym manewrem, lecz szczerym podziwem okrutności wodza radzieckiego w budowaniu nowego świata.

Podsumowując, uważam, iż narracja przyczyn hitlerowskiej zagłady obowiązująca na salonach Europy uproszczona do nacjonalizmu jest nieprawdziwa. Odrzucono interpretację uzupełniającą, a może ważniejszą, wątku naukowego i lewicowego.

Uproszczona wersja przyczyn hitleryzmu zrodziła ideologię, system wartości wyznawany obecnie w Europie.

Jeżeli nacjonalizm prowadzi do komór gazowych, Babich Jarów i palenia miast, trzeba go tropić i niszczyć w zarodku. To rozumowanie prowadzi do słusznych wniosków; jak umożliwienie narodom bliskiej współpracy, wymiany młodzieżowej, skasowania granic, wzajemnego poznania, zwiększenia wymiany handlowej i współpracy politycznej. Tropiąc jednak wciąż zarodki nowego faszyzmu, przesadza się i mówi: najlepiej rozpuśćmy narody, akceptując jak w ZSRR jedynie folklor, no może jeszcze narodową reprezentację w piłce nożnej. Mimo zaklęć o bogactwie różnorodności Europy jednak różnorodność uważa się ze niebezpieczną.

Oczywiście tolerancję, słowo wytrych, można budować mozolnie, poprzez własną tożsamość, a potem dystans do samego siebie oraz swoich grup identyfikacji (Scrutonowska autoironia), przemianę prowadzącą do wybaczania poprzez dumę i wstyd. Niestety, można tolerancję budować także prościej, przez zasypywanie różnic, urawniłowkę nie tylko w krzywiźnie banana. Obawiam się, że europejski system wartości, antyfaszyzm, nie tylko uprościł powody katastrofy środka XX wieku, ale po złej diagnozie serwuje nam leczenie lub profilaktykę na skróty.

Jeżeli eliminujemy różnice, co to oznacza w praktyce?

Po pierwsze, więcej władzy w Brukseli, może w Berlinie. 28 czy 27 premierów to bałagan, to różne spojrzenia, to niespójność i psucie europejskiego przekazu, to niebezpieczeństwo narodzenia się złego buntu. To dlatego inność Brytyjczyków w Brukseli bardziej irytowała, niż dawała szansę na wyjście z pułapki bezalternatywności. Wydaje mi się, że nie tylko dla efektywności skasowaliśmy Niceę.

Po drugie, konieczny kordon sanitarny wobec partii prawicowych plus (tak definiuję wszystko bardziej na prawo od CDU) jako zarodków przyszłego faszyzmu. Skoro NSDAP wygrało demokratycznie wybory, to może się to powtórzyć. Konieczność eliminowania u podstaw partii z dumą narodową na sztandarze. Siłą rzeczy w centrum (Bruksela) większe obawy są wobec nowych, młodszych braci w UE niż wobec dojrzałych demokracji, chociaż paradoksalnie właśnie tam są naprawdę niebezpieczne i cieszące się znaczącym poparciem partie nacjonalistyczne i populistyczne. To tam narasta antysemityzm lewicowego chowu.

Po trzecie, mit wszechwładzy wychowawczej i propagandowej. Dostrzeżenie sukcesu propagandy, która potrafiła wyprać mózgi narodowi filozofów, uczy współczesną Europę, że „nasze europejskie wartości” uda się wtłoczyć w system szkolnej propagandy. Każdy problem europejski, każda rezolucja to apel o lepszą edukację i działania informujące. Niestety, każdy z nas bardziej uczy się poprzez doświadczenie i jestem przekonany, że mimo przyjętej rezolucji Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy Niemcy z Kolonii nie będą postrzegać wydarzeń z sylwestra 2015 jako efektu wielowiekowej nierówności w Europie między kobietami a mężczyznami, lecz tylko jako atak młodzieży arabskiej na niemieckie kobiety. Czy tak trudno zrozumieć, iż pouczenia Timmermansa Polacy będą odbierać jako arogancję? Nawet jeśliby w Polsce rodził się faszyzm, to po II wojnie światowej nikt u nas takich słów nie kupi, są one albo kontrproduktywne, albo służą politycznie przerzuceniu winy za kryzys UE na nas lub wypychaniu naszego regionu z UE.

Po czwarte, elementem różnicującym, zwłaszcza w starej Europie, są religie. Jedną z przyczyn walki, ośmieszania wierzących, chociażby sprawa Buttiglionego, jest lęk o zderzenie religii. Europejczykom wydaje się, że zderzenie islamu, a to wiele milionów mieszkańców Europy, z ludźmi obojętnymi religijnie będzie mniej konfliktogenne niż z chrześcijanami. Zatarcie różnic łatwiejsze jest bez wierzących, praktykujących chrześcijan, a ich wyeliminowanie to jednocześnie polityczny bonus zmniejszenia prawdopodobieństwa sukcesów partii prawicowych plus. Rzeczywiście w zachodniej Europie chrześcijaństwo zostało zepchnięte na margines istnienia medialnego. Polska w tym punkcie także razi innością.

Po piąte, trochę związane z chrześcijaństwem, to konstatacja, że próba zrozumienia świata, czyli tęsknota metafizyczna prowadząca do prawdy, może być początkiem totalitaryzmu, bo przecież we współczesnej Europie już szukanie prawdy może być próbą narzucenia jej innym. Stąd filozofią antyfaszyzmu jest filozofia dekonstrukcji, postmodernizmu, powszechnej zgody na mądrość etapu (to, co dziś jest wartością podstawową, jutro może być nieaktualne, klasycznym przykładem jest wszystko związane z etyką seksualną). Narzuca się więc system prawd cząstkowych, chwilowych i indywidualnych. Zapewne stąd ucieczka filozofów od wielkich pytań i zabawa językiem i strukturą. Nie dostrzega się, że ideologia antyfaszyzmu jest równie prosta i toporna intelektualnie, jak nacjonalizm.

Antyfaszyzm, który powstał w opozycji do narodu, nacjonalizmu, musi ewoluować przeciwko patriotyzmowi i prawicy. Staje się, a może zawsze był ruchem lewicowym. Skoro to Rosjanie pokonali faszyzm, to antyfaszyzm ma nalot marksistowski i mimo wielkiej ewolucji partii socjalistycznych w Europie ten nalot ciągle istnieje i powoduje, że w starej Europie nikt nie boi się dobrych wyborczych wyników komunistów czy postkomunistów. Paradygmat antyfaszystowski nie dostrzega niczego złego czy niebezpiecznego dla demokracji w rządach czy koalicjach komunistów (Dania, Czechy). Niepokój budzą dopiero mocno prawicowe partie w Austrii czy nawet węgierski Fidesz. Nalot marksistowski obowiązujących w Europie wartości tłumaczy łatwość przechodzenia naszych byłych komunistów na pozycję najlepszych Europejczyków (doceńmy, że nasi i tak są bardziej narodowi w formie niż węgierscy). To tłumaczy ich szybki skok z niby-marksizmu w postmodernizm. Tym nalotem można też tłumaczyć otwartość i nieobrzydliwość salonów europejskich dla postkomunistów, a stąd już nie dziwi rezolucja Parlamentu Europejskiego wzywająca polski rząd do nieprześladowania „komunistów i innych demokratów”.

A my jesteśmy inni. Po roku 1989 doszlusowaliśmy do świata, w którym według Jonathana Sacksa jest więcej możliwości, ale mniej sensu, gdzie „jak” jest ważniejsze od „dlaczego”. I nas liberalny walec trochę zmiażdżył, „w swoje szpony dopadł szmal”, jednak nawet na zasadzie bólu fantomowego tęsknimy za sensem. Czasami próbujemy się dostosować, kładziemy się na plecach i mówimy: „Tylko polityka ciepłej wody, ona nie jest faszystowska”.

To nie jest krytyka, tylko wskazanie jednej z możliwych metod działań politycznych, szukania akceptacji także dla zwiększenia naszego bezpieczeństwa. Wtedy Europa nas chwali, nie z wyrachowania, ale z przekonania, co nie zmienia tego, że wciąż boi się o nasz zakątek Europy, bo mimo obowiązującego mitu o równości wszystkich kultur i narodów patrzy na nas z góry. Nasze odmienne doświadczenia historyczne powodują, że z perspektywy starej Europy powód do obaw ciągle istnieje. Po prostu nie sprostaliśmy europejskim wartościom, a Zachód był pewny, że taki 11 listopada w Polsce w końcu się zdarzy i nawet jeśli nie był taki, jak z przerażeniem oczekiwano, to ubrano wydarzenia ze Święta Niepodległości jakby w oczekiwane klisze. Przecież to oczywiste, że jesteśmy za mało antyfaszystowscy. Jak daleko do gorącej, wzorcowej postawy Niemiec. My, Polacy ze swoim anarchizmem, my, Czesi ze swoją ironią, jesteśmy siłą rzeczy zbyt letni.

Za Jadwigą Staniszkis można diagnozować, że nie dotknęła nas głęboko rewolucja nominalistyczna i także dlatego symbole, biało-czerwone flagi, są dla nas ważne i pozwalają nam komunikować się we wspólnocie.

Zachód nie chce się nas uczyć i nie podejmuje nawet próby oddzielenia formy od treści, przykłada do nas główne, światowe klisze postrzegania i oczekiwania, w tym kliszę niemiecką. Nasza jest zbyt niszowa.

Kto w świecie wie chociażby to, iż w Polsce podczas II wojny światowej zginęło nie tylko 3 miliony polskich obywateli żydowskiego pochodzenia, ale i 3 miliony etnicznych Polaków? Polskie doświadczenie zapisane w konstytucji, zrównujące w pewnym uproszczeniu zło faszyzmu ze złem komunizmu, także jest obce wielu krajom UE.

Jednocześnie wyciągnięte przez elity Niemiec wnioski z historii to nie tylko zło nadmiernej miłości do narodu, to także nadmierna siła wspólnoty, a w efekcie przewartościowanie instytucji państwa. Ta diagnoza torowała drogę dla demokracji liberalnej, z wszystkimi skutkami ustawowymi dla praw obywatelskich w zderzeniu z państwem, preferencji dla jednostki ludzkiej z umniejszeniem znaczeń wspólnot. Po „ein Volk, ein Reich, ein Führer”, totalitarnym ubóstwieniu jedności tłumu, równych pochodach Hitlerjugend, widzimy w tym stłamszenie osoby ludzkiej, przymus wpisania człowieka jako niepodmiotowego trybiku w mechanizmie dziejów. To stworzyło kontrę – liczy się indywidualność, wolność osoby ludzkiej, jej godność i jej możliwość (zagwarantowana prawnie) powiedzenia „nie” państwu. Tu także wpisana jest nieufność do wspólnot, bo „zwieść cię może ciągnący ulicami tłum”. Jak wytłumaczyć tym, co odrzucają wartość wspólnot, Brukseli, iż elity III RP popełniły błąd i nie zaproponowały polskiemu społeczeństwu oczekiwanej społecznie formuły radosnego i dumnego manifestowania polskości? Prezydent Bronisław Komorowski poprzez czekoladowego orła to obśmiał, PiS to przespało i przesakralizowało, a PO, udając kosmopolityzm, z obrzydzeniem odrzucała. Narodowcy tę szansę każdego 11 listopada wykorzystują, ale współradującym się jest przeciętny, polski patriota, który szukał manifestacji dumy i wspólnoty w żałobie po śmierci Jana Pawła II, w entuzjazmie dla Muzeum Powstania Warszawskiego, w orszakach trzech królów.

Na tym świadomym raczej niezrozumieniu zbudowano niesprawiedliwe w Europie przerażenie Polską. Dla celów polityki wewnętrznej wizerunkiem Polski gra opozycja, co dodatkowo wzmacnia negatywny przekaz. Coraz bardziej Europa ich marzeń musi być antyfaszystowska, czyli antynarodowa, antychrześcijańska i antyprawicowa. My, akceptując antyfaszyzm, chcielibyśmy odrzucić nacjonalizm, a równocześnie gnozę naukową i lewicowe przesądy sprzeczne z antropologią. Na razie jest inaczej. Europa nie chce powtórki lat 40. ubiegłego wieku. Stoi więc u bram jaskini i zabija polityczną poprawnością, sankcjami, rezolucjami każdy atak czegokolwiek, co mogłoby w przyszłości zawęzić europejskie wartości rozumiane jako antyfaszyzm. Nie chce zrozumieć, że złe zdefiniowanie przyczyn europejskiej katastrofy sprzed 75 lat spowoduje, że zagłada przyjdzie z drugiego końca jaskini, niebronionego. Być może z lewicowego pacyfizmu, naiwności i braku zrozumienia prawd o naturze człowieka lub nieograniczonego rozwoju techniki i biotechniki wobec zastoju rozwoju moralnego. Być może zginiemy w literalnym i proceduralnym prawie, które nie uchroni naszego życia, ale pomoże naszym wrogom.

Czy peryferie, jak kiedyś mnisi irlandzcy, uratują kulturę europejską? Czy stać nas na przekonanie Europy do obrony drugiego wejścia do jaskini? Skutki 11 listopada nam to utrudniają, zamknięcie na emigrantów także, ale z drugiej strony, czy za bardzo w Europie nie uwierzono w magiczne zaklęcia antyfaszyzmu, by teraz do tego błędu się przyznać? Europejscy politycy myślą, że nawet jeżeli Polska może mieć rację, jeżeli mówi się w sprawie uchodźców Orbanem, to nie wolno się do tego przyznać, bo wyborcy uwierzyli innej narracji, która daje im lepsze samopoczucie ich wyższości moralnej nad nami. Ten stereotyp, to niepełne przemyślenie przyczyn II wojny światowej niszczy i nasz zakątek Europy z zewnątrz i całą Unię od wewnątrz. Ideę Schumana i Monneta, w której obowiązywała zasada winner-winner, zamieniliśmy na coś odwrotnego.

Jarosław Obremski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 23 grudnia 2017