Nie pozwólmy ukraść dobra wspólnego
Władza samorządowa jak każda podlega krytyce, a ministerstwo nie może być niemową, kiedy samorządy, często nawet kierując się dobrymi intencjami, czynią krzywdę kulturze – pisze Jarosław OBREMSKI
Coraz więcej poważniejszych dyskusji w Polsce o naszych narodowych elitach, i to – co ciekawe – z obu stron politycznego sporu. Upraszczając, prawa strona dostaje coraz więcej potwierdzeń swoistej dezercji elit od wartości, a druga strona – samoświadomości własnej intelektualnej jałowości. Sprawa wydaje się bardzo poważna. Narzekanie równocześnie nakręca myślenie antyelitarne, a polityczny bezkrytycyzm względem elit nie pozwala na autonaprawę.
Elity można definiować, określając ich stan ducha: intelektualną niezależność i bezinteresowną odpowiedzialność za całość lub część rzeczy wspólnej – republiki. Można je jednak także definiować, wskazując ich przynależność do takich grup zawodowych, jak pracownicy nauki, mediów, sędziowie, nauczyciele, artyści (i politycy?). Niestety, w przypadku definiowania elit poprzez odwoływanie się do sprawowanych funkcji i wykonywanych zawodów, przesadzając z uogólnieniem, można wyróżnić kilka symptomów zaawansowanej choroby, która charakteryzuje się stadnością poglądów, szybszym mówieniem niż myśleniem, infantylizacją zachowań, akceptacją wulgarności języka, niekontrolowaną emocjonalnością, przekonaniem o własnej otwartości i tolerancji – z jednoczesną pogardą dla słabiej wykształconych, mniej zarabiających czy gorzej mieszkających – europejskością z manifestacyjnym odcięciem się od tradycji.
Na to wszystko należy nałożyć problem braku myślenia w kategoriach dobra wspólnego. Neoliberalizm z jego indywidualizmem eliminuje dobro wspólne, ograniczając je do co najwyżej solidarności korporacji zawodowych. Zjawisko to dotyka nawet Kościół. Polityczne, a właściwie partyjne dążenie do utrzymania poszczególnych grup społecznych i zawodowych po jednej stronie sporu przesłania myślenie o Polsce. Totalność opozycji powoduje konieczność bezkrytycznego wspierania czy to nauczycieli, sędziów, czy też celebrytów nauki i sztuki. Strona rządząca ulega pokusie rezygnacji z pochylenia się nad kłopotami tych grup zawodowych i tak niemożliwych do przechwycenia wyborczego.
Jeżeli czymś się pocieszam, to tym, że być może moja krytyka dotyka tylko zachowań zewnętrznych, aktywności polityczno-obywatelskich.
Upolitycznione media uwięziły elity w wymiarze politycznym, pozbawiając je zdolności analizy rozumowej, ale nie zabiły w nich rzetelności intelektualnej i moralnej w wykonywanej pracy. Twierdzę, że w Polsce pozostał etos zawodowy.
Objawem potwierdzającym moją tezę jest stosunkowo niska korupcja w stosunku do wielu państw z najbliższej zagranicy. Zaakceptowanie mojej optymistycznej tezy jest trudne, gdyż postrzegamy poszczególnych ludzi jako osoby wewnętrznie spójne i przenosimy to, jakim ktoś wydaje nam się człowiekiem, jakie ma poglądy i na ile są one zbliżone do naszych, na to, jak kompetentnym jest lekarzem czy nauczycielem.
Uciekając na chwilę z polskiego poletka, podam amerykański przykład. Na ile umiemy oddzielić niewątpliwą wulgarność komentarzy Roberta De Niro o jego demokratycznie wybranym prezydencie Donaldzie Trumpie od kunsztu jego aktorstwa? Na ile sympatia lub jej brak dla Donalda Trumpa modyfikuje nasze spojrzenie na artystyczny profesjonalizm Roberta De Niro? Jak często nie stać nas na tolerancję dla zasłużonych starców, kiedyś podziwianych, którzy z wiekiem pozbawieni samokontroli, wzmacnianej próżnością i chęcią bycia dostrzeganym w mediach, kompromitują się prostactwem i agresywnością wypowiedzi? Znowu postrzeganie człowieka w całości powoduje, że weryfikujemy dotyczące tych legend mity, a nawet naszą interpretację historii.
Jeszcze raz wyjaśnię. Choć wiemy, że strajk nauczycieli poprzez ich samoośmieszenie może rodzić zaniepokojenie dotyczące tego, komu powierzamy kształcenie następnych pokoleń, to chcę wierzyć, że zdecydowana większość nauczycieli jest szczęśliwa, że matury się odbyły, i zostając sam na sam z uczniami, próbuje przekazać solidną wiedzę i traktuje wychowanków z należytą powagą. Wierzę, że naukowcy w swej pracy szukają prawdy i uczciwie weryfikują założone tezy, a nie tylko, goniąc za pieniędzmi i awansem, chałturzą i mnożą publikacje o niczym, recenzowane w zamkniętym kręgu wymiany „grzeczności”. Jestem też przekonany, że nasi najsłynniejsi artyści pozostawiają po sobie dzieła, które współtworzą przestrzeń aksjologiczną dla naszej przyszłości. Chcę przedstawić tylko jeden przykład z dziedziny filmu – dwóch, niestety już nieżyjących reżyserów, Kazimierza Kutza i Andrzeja Wajdy. Obaj byli zaciekłymi przeciwnikami PiS-u. No i co z tego? W perspektywie lat, kultury narodowej i polskiego kina ważne będą prawie wyłącznie ich filmy. Co więcej, ich przesłanie o polskości Śląska, patriotyzmie powstań śląskich, narodzinach Solidarności, kopalni „Wujek”, przedzierających się kanałami powstańcach warszawskich, pomordowanych w Katyniu bliższe jest systemowi wartości dziś rządzących niż opozycji.
To oznacza, że rządzący, panując nad skądinąd naturalnym gniewem obrażanych (wystarczy jako przykład wspomnieć odczłowieczające plakaty pokazujące minister Zalewską czy agresję słowną po prawie każdej wypowiedzi ministra Glińskiego), muszą w ministerstwach tworzyć i mają obowiązek utrzymywać przestrzeń etosu nauczyciela, pracownika nauki czy artysty. Zwycięstwem w polityce nie zawsze jest sukces wyborczy, lecz także realizowanie wartości ważnych dla przeciwników.
Ministerstwa odpowiedzialne za edukację, kulturę czy naukę mają szczególną powinność przedkładania dobra wspólnego nad polityczność.
Strajki w oświacie pokazały, a rząd na tym wygrał, że szkoła jest dla uczniów i ich przyszłej dobrej dorosłości, a nie dla nauczycieli. Niemniej bez nauczycieli nie ma szkół i narzekanie na tę grupę zawodową, stosunkowe częste wśród zwolenników PiS-u, aby było konstruktywne, wymaga dwóch czynników: czasu i zgody społecznej. Na dziś zadaniem jest trudna obrona etosu tego zawodu, także w poszukiwaniu pieniędzy na podwyżki i w rzetelnej dyskusji na temat tego, co dalej z awansem zawodowym, kartą nauczyciela i doskonaleniem zawodowym, określeniem wymagań wychowawczych i wzmocnieniem pedagogów, by nie byli bezbronni w pracy z często pozbawionymi kultury osobistej uczniami. To też przecież fragment szkolnej rzeczywistości podmywającej etos i powodującej ucieczkę z zawodu.
Uważam, że specyficzna jest jednak powinność Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Górnicy, nauczyciele, sportowcy poprzez zarządzanie zbiorowymi emocjami zawsze będą podmiotami troski polityki, mogącej złamać obowiązujące w III RP neoliberalne dogmaty. Artystom bez światłego wsparcia państwa grozi wypchnięcie w niebyt popkultury lub coraz silniejszej kontrkultury jako fundamentu dla antywartości. Alternatywne rządy, np. liberalne z definicji, oznaczać będą nie tylko wrogość do ciągłości kulturowej i do „przestarzałych” wartości dobra i piękna w sztuce, lecz także dogmatyczne odrzucenie jakiegokolwiek programu rozwoju kultury narodowej. Ewentualne rządy lewicowe to preferencja dla sztuki zaangażowanej, z zadaniem tworzenia „nowego człowieka”. Wniosek z tego taki, że MKiDN ponosi wielką odpowiedzialność także za tych, którzy go nie lubią. Za konieczne uważam konsekwentne realizowanie następujących działań.
Po pierwsze, wspieranie bez ocen politycznych tych artystów, którzy widzą przeszłość, ale budują zaktualizowane, nowe rozumienie polskości, europejskości, egzystencjalnych poszukiwań człowieka XXI wieku. To bardzo ważne, gdyż panuje przekonanie, że MKiDN przeakcentowało w swojej działalności drugi człon swojej nazwy, czyli dbałość o dziedzictwo. Oczywiście wiem, że zaniedbania były olbrzymie, chociażby w ośmieszanej kwestii nowych muzeów, lecz dziedzictwo jest także po to, by rezonowało ze współczesnością, umożliwiało sensowne poszukiwanie nowych odpowiedzi. Ministerstwo nie może patrzeć wyłącznie w przeszłość i oddać współczesność krzykliwej mniejszości.
Po drugie, zrozumienie dla nadwrażliwej osobowości artystów i często towarzyszącej ich talentom egocentryczności, która potrafi także objawiać się pazernością. Wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. To oczywiste, lecz znowu ministerstwo musi pomagać artystom w unikaniu błędów, które odciągają od poszukiwań artystycznych. Dobrym przykładem były działania z początku kadencji – powrót do innego, korzystniejszego dla twórców sposobu wyliczania kosztów przychodu. Obecnie to konieczność obrony artystów przed zarzutami, że otrzymują zbyt duże pieniądze za poszczególne dzieła, a zwłaszcza rozwiązanie problemu samowynagradzania się artystów będących szefami wypłacających im wynagrodzenie filharmonii, teatrów czy galerii. Co więcej, oczekuję od ministerstwa uświadomienia opinii publicznej, że artysta, który podejmuje się kierować instytucją państwową czy samorządową, ma prawo (a nawet obowiązek) realizować się twórczo i oczywiście pobierać za to należne honoraria, bo po to społeczeństwo czyni go dyrektorem, by służył tej instytucji swoim talentem, a nie po to, by poniechał artystycznej aktywności i przeistoczył się w menedżera. Zatem populistyczny gniew, że dyrektor – dyrygent, aktor, reżyser – bierze pensję dyrektorską, a ponadto także honoraria za występy, zabija sens takich nominacji i doprowadzi do utraty teatrów z określonym piętnem artystycznym (historycznie wielkie teatry PRL-u – Axera, Dejmka czy Hanuszkiewicza – na tym polegały) na rzecz eklektycznych, impresaryjnych miejsc na przedstawienia teatralne. Można tu przytoczyć przykład Andrzeja Seweryna, jednego z najwybitniejszych polskich aktorów, któremu organizator wyznacza zbyt niski pułap honorariów, co w rezultacie uniemożliwia Teatrowi Polskiemu w drugiej części roku granie spektakli. Paradoks tym większy, że widzowie właśnie słynnego Seweryna chcą tam oglądać.
Po trzecie, ministerstwo ma obowiązek wtrącania się wszędzie tam, gdzie dostrzega barbarzyństwo kulturowe samorządów. Czasami utrudnianie, czasami blokowanie, a czasami, gdy brak możliwości prawnych, głośne krytykowanie. Władza samorządowa jak każda podlega krytyce, a ministerstwo nie może być niemową, kiedy samorządy, często nawet kierując się dobrymi intencjami, czynią krzywdę kulturze. Polityczny dobór na poziomie sejmików czy dużych miast prowadzi często do przejęcia odpowiedzialności przez osoby nie tylko nieprzygotowane merytorycznie, lecz także oporne na naukę. Przed kilku laty wrażenie wywarł na mnie wicemarszałek jednego z województw, który w wyniku sporu z teatrem dał się zaprosić na przedstawienie, a po spektaklu z rozbrajającą szczerością przyznał się, że był w teatrze pierwszy raz w życiu. Nie wolno tego nie dostrzegać i uznając niezależność, która jest istotą samorządności w miastach i województwach, nie bać się z pozycji ministerstwa oceniać i krytykować, bronić przed nagonką Janusza Kijowskiego czy Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego, bo często kompetencyjnie MKiDN stoi wyżej, a co najistotniejsze, ministerstwo musi widzieć szerzej i dalej.
.Wydaje mi się, że obecne kierownictwo MKiDN ma tego wszystkiego świadomość. Powstaje jednak pytanie, czy świadome tych problemów jest uwikłane w partyjne batalie polityczne na zapleczu ministerstwa.
Nie pozwólmy w naszej plemiennej wojnie ukraść nam dobra wspólnego.
Jarosław Obremski