Odmówiłam przyjęcia tzw. uchodźców. Właściwie nie odmówiłam, tylko poinformowałam, że gmina Wińsko przyjmie zero uchodźców. Dostaliśmy bowiem taką tabelkę z zapytaniem, ilu przyjmiemy. W każdej rubryce charakteryzującej uchodźcę, było miejsce na liczbę. Nikt nas więc nie pytał „czy” tylko „ilu”. Pozostało więc wpisać wszędzie „0” i na dole uzasadnienie. Brak mieszkań dla własnych obywateli, dwucyfrowe bezrobocie i niski dochód na jednego mieszkańca.
Sąsiedzi zrobili podobnie. Zaprzyjaźniony burmistrz powiedział mi: z Kazachstanu, z Donbasu, nawet naszych, polskiego pochodzenia nie ma gdzie wziąć, a co dopiero zupełnie obcych.
Murarzy i lekarzy, nawet bez pochodzenia, chętnie zaprosimy. Zarobią na dach nad głową, to pewne. Dzieci nauczymy polskiego i przyjmiemy do naszych szkół. Przynajmniej chrześcijanie, nawet jak niepraktykujący – kiwają głowami sołtysi, którym opowiadam o tabelce z ministerstwa. – Ale meczet do naszego krajobrazu, nijak nie pasuje – podkreślają.
I takim to sposobem, za pośrednictwem tabelki, wielka polityka światowa wdziera się w nasze małe gminne sprawy.
Oczarowała mnie opinia bardzo starszej pani, która przebierając w pomidorach na targu w czwartkowy poranek, rozumowała głośno i rzeczowo: Przecież mają ci muzułmanie i kraje biedne i wojenny i bogate, pokojowe. Niech sobie sami przetrzymają tych uchodźców, nawzajem pomogą, żeby nie musieli meczetów budować i żeby mieli ci biedacy bliżej do domu. W końcu, jak się tam uspokoi, to wrócą do siebie. Każdy chce wrócić do domu, przecież.
Jakoś się ta dyskusja zbiegła z wizytą Winziger czyli byłych mieszkańców Wińska, urodzonych tu do 1945 roku, Niemców.
Zatrzymali się w Wołowie, bo w Wińsku wciąż nie ma hotelu (jedna agroturystyka działa od niedawna) ani restauracji (pizzeria w piwnicy ma ciut za strome schody).
Poznaliśmy się w maju tego roku, na dorocznym zjeździe Winziger w Meschede koło Dortmundu. Wtedy obiecali, że wpadną na jesieni do nas. Z dziećmi i wnukami. Tak się też stało.
Cały dzień krążyliśmy uliczkami, po zakamarkach Wińska. Cmokali na widok niektórych prywatnych domków, wyremontowanych lub pobudowanych z gustem. A nad tym, co zostało z ich czasów, wzdychali z ubolewaniem. „Dużo pracy, dużo pracy Jolanta, wszystko musisz robić od początku. Od czego zaczniesz? Wszystko naraz? O Boże!”.
Dzięki Ricie Steinhardt, urodzonej w Winzig Żydówce, która ma obecnie 92 lata, mieszka w USA i wciąż wykłada historię na lokalnym uniwersytecie, wiemy jak wyglądało „uchodźstwo” i „repatriacja” w Winzig w 1945/1946 roku. Jej rozprawa doktorska, oparta o wspomnienia i badania relacji i dokumentów z czasów późniejszych (kiedy jej rodzina już zbiegła do USA), opowiada ze szczegółami historie Winzig pod rządami III Rzeszy i w pierwszym roku po wojnie.
Otóż w 1945 najpierw pociągami zaczęli napływać Polacy ze Wschodu. Nie wszystkie domy były puste. Musieli się pomieścić pod jednym dachem z Niemcami. Polacy myśleli, że to nie potrwa długo, że wkrótce wrócą za Bug. Jak się tylko wszystko uspokoi. Niemcy nie sądzili, że będą musieli ruszać na Zachód. Tak trwali wspólnie przez kilka miesięcy. Aż przyszedł rozkaz, że mają spakować tyle, ile udźwigną, zebrać się na ringu (rynek) i iść na stację. Szli tam z tobołkami, długą ulicą Kolejową (dziś Piłsudskiego). W milczeniu. Po obu stronach ulicy zebrali się Polacy. Stali i patrzyli. Też w milczeniu. Musiało do nich dotrzeć, że skoro miejsce po Niemcach w Wińsku się zwalnia, o powrocie za Bug mowy już nie będzie.
Takie to było pożegnanie.
I takie oto dyskusje wiedliśmy 70 lat później, chodząc po Wińsku, w poszukiwaniu śladów Winzig. Goście ucieszyli się, że policja ma nową siedzibę (otwartą tydzień temu, nawet ksiądz poświęcił), a w miejscu baraku w samym rynku (gdzie do tej pory gnieździli się dzielnicowi) ma powstać coś nowego. Chcieliby, żeby był to hotel, jak przed wojną. Pokazałam im projekt baneru, który wkrótce zawiśnie na baraku. „Tak było. A jak będzie? Działka na sprzedaż”.
Jolanta Krysowata