Katarzyna BONDA: Lampiony. Przydymione miasto odzyskujące blask

Lampiony.
Przydymione miasto odzyskujące blask

Photo of Katarzyna BONDA

Katarzyna BONDA

Pisarka i dokumentalistka, dziennikarka oraz scenarzystka zajmująca się tematyką kryminalną.

Fot. Małgorzata Turczyńska

Łódź to miasto silnie inspirujące. Władysław Reymont, laureat Nagrody Nobla, poświęcił temu miastu „Ziemię obiecaną”, Izrael Singer „Braci Aszkenazy”, Konrad Lewandowski „Perkalowy dybuk”, Andrzej Bart „Fabrykę muchołapek”, Józef Roth „Hotel Savoy”, Andrzej Brycht „Opowieści z Tranzytu”, Michał Matys „Łódzką fabrykę marzeń”, Arnold Mostowicz „Balladę o Ślepym Maksie”. Tych tytułów, ważnych tytułów jest wiele, nie można przecież nie wspomnieć w tym miejscu twórczości Juliana Tuwima.

Łódź inspiruje najznamienitszych, najbardziej popularnych autorów. W Łodzi osadziła akcję swej najnowszej powieści Katarzyna Bonda. Opisuje miasto łączące „cegłę starych, rozsypujących się zakładów, nowiutką klinkierową odrestaurowanych budowli i karminowe tynki odnowionych pałacyków”. Fragment powieści.


.Sasza wysiadła z wagonu i krótkim przejściem podziemnym wyszła wprost na postój taksówek. Stał tam tylko srebrny opel vectra bez koguta, z drzwiami oklejonymi reklamą Off Piotrkowskiej. Kierowca na widok Załuskiej zgasił papierosa i otworzył bagażnik, by schować walizkę pasażerki.

– Praca czy wypoczynek? – zagaił.

– Wypoczynek – odparła bez zastanowienia i ciaśniej otuliła się płaszczem.

Byłaby wdzięczna, gdyby taksówkarz zamknął okno i włączył ogrzewanie, ale nie odezwała się. Wiedziała, że w tym modelu temperatura wzrośnie dokładnie w momencie, kiedy będzie musiała wysiadać. Miała kiedyś taki wóz. Identyczną wersję, ze szwankującą wiecznie klimą i tapicerką ze sztucznej skóry w kolorze nude. Przez lata użytkowania spękała podobnie, praktycznie w tych samych miejscach. Piętnaście lat temu to był szczyt luksusu. Dziś jej dawna fura stoi już pewnie na złomowisku. Ale może zyskała drugie życie i jeździ w częściach, w takich autach jak to? Wypolerowane do czysta wewnątrz i z wyszpachlowaną blacharką, wciąż zarabiające na siebie niczym stara klacz na worek owsa.

– Dokąd jedziemy?

– Lutomierska sto osiem – powiedziała. – I będę potrzebowała imienny rachunek. Nie paragon. Ale najpierw proszę zrobić kilka kółek po mieście. Chcę się rozejrzeć.

Taksówkarz więcej się nie odezwał. Ruszył do komendy wojewódzkiej, pozwalając Saszy w spokoju obwąchać się z miastem.

Łódź jeszcze się nie obudziła. Po pustych ulicach wiatr niósł kawałki papieru czy folii. Poza odgłosami leniwie ruszających tramwajów i gwiżdżącym wiatrem panowała wszechobecna cisza. Drzewa ogołocone z liści. Szczerbate kamienice. Zabite dyktą okna górnych pięter, wypalone strychy, czarne dziury zamiast drzwi wejściowych. Niżej zaś, na sztycach po odkutych balkonach, zwisające smętnie lampki choinkowe. Fronty niektórych budynków zdobiły murale, oszałamiające kolorem i formą. Sasza aż się wychyliła, by przyjrzeć się bukietowi kwiatów, kobiecie rozsypującej się na rękach ukochanego czy słoniowi na dachu uniwersytetu. Był i kosmita, fruwający dom, abstrakcyjna konstrukcja mechaniczna z mnóstwem trybów oraz śrubek, a nawet Artur Rubinstein w tęczowych kolorach na słynnej zreinterpretowanej fotografii. Graffiti „POŻARŁ Nas” z motywami ognia dopełniało tę galerię, powstałą na zniszczonych ścianach. Nie trzeba było znać historii sztuki, by czuć, że prace wykonane zostały przez najlepszych streetowych malarzy wielkoformatowych. Saszy spodobało się, że obrazy nie nawiązują bezpośrednio do historii Łodzi. Właściwie tylko jeden zawierał w sobie motyw okrętu. W większości były to abstrakcyjne, unikatowe prace, dające pole do interpretacji i pobudzające do refleksji. To zaś, że powstały w przestrzeni miasta, czyniło sztukę wysoką dostępną dosłownie dla każdego.

Kierowca włączył radio. Akurat trwała dyskusja na temat wczorajszego wybryku młodzieży na przystanku Piłsudskiego-Niciarnia. Stosunek seksualny nagrał komórką pasażer, film zaś opublikowały wszystkie media. Rozdziewiczyli trasę WZ – komentowali mieszkańcy Łodzi. To nadal lepsze love story niż Zmierzch, dodał ktoś inny, zapytany w trakcie sondy ulicznej przez dziennikarzy. Przypomniano też inne tego typu incydenty: seks na balkonie hotelu Polonia i zbliżenie nad fryzjerem na Piotrkowskiej. Rozgorzała debata o mieście miłości, nie meneli. Taksówkarz zerknął na pasażerkę we wstecznym lusterku. Sasza uśmiechnęła się do niego oczami, ale mężczyzna natychmiast przełączył na inny kanał. Z głośników popłynął Nokturn, opus 9 Chopina w wykonaniu Artura Rubinsteina.

Dalej Sasza podziwiała sznury przepięknych, choć zaniedbanych budynków. Całe kwartały budowli, niegdyś zachwycających pałaców fabrykantów, bezwstydnie ociekających złotem i zdobieniami rezydencji przemysłowców, którzy dorobili się na przędzalniach i farbiarniach bawełny, czy ich monumentalnych fabrycznych pozostałości. Dziewiętnastowieczne perły architektury mieszały się tutaj z postpeerelowskimi molochami. Bloki z płyty z zabytkową zabudową. Cegła z aluminium i szkłem. Załuska zawsze sądziła, że Łódź jest szara. Tak zresztą zapamiętała ją z wycieczki szkolnej. Taka zdawała się jej na zdjęciach w książkach. I tak ją też pokazywano w telewizji. Może to przez wszechobecny dym wydobywający się z fabrycznych kominów, który przez całe wieki przysłaniał urodę tego miasta w czasach jego świetności. Dziś, kiedy Załuska widziała Łódź bez ozdób, opustoszałą i wciąż ospałą, patrzyła na morze czerwieni. Cegła starych, rozsypujących się zakładów, nowiutka klinkierowa odrestaurowanych budowli i karminowe tynki odnowionych pałacyków. Nawet bazgroły na murach zwykle były w tym kolorze: „ŁKS nie czyta książek”; „Całuj mnie Boguś w dupę – Tuwim”; „ŁKS Limanka życzy wesołych świąt i 100 latek na dodatek”. „Widzew. To nie tylko moda, to życiowa droga. FCP”, „Radek, oddaj 20 zł”.

Ruch na drodze był nieznaczny. Dotarli na miejsce w ciągu kwadransa. Sasza ludzi widziała właściwie tylko na przystankach. Czasem przemknął bokiem jakiś złomiarz z wózkiem albo rowerzysta po świeżo wytyczonej ścieżce. Ale mimo wczesnej pory i tego pozornego spokoju w bramach wystawały czujki. Załuska miała wrażenie, że jest pod obserwacją kilkudziesięciu par oczu strażników tego czerwonego miasta. Nigdy nie czuła się tak bardzo obca, inna. Nie chodziło o strach. Raczej o poczucie bycia intruzem, którego ciekawość i choćby szczery zachwyt niekoniecznie mogą się spodobać wartownikom Łodzi. Bo choć na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że to tylko pojedyncze indywidua czekające z pustą flaszką w ręku na świt, by pięć złotych spadło z nieba jak każdego ranka; albo watahy w przykrótkich dresach, powracające z wielonocnej imprezy. Już nie rozgrzane alkoholem i innymi środkami rzezimieszki ani też nie szukające wcale nikogo, na kim mogłyby się wyładować. Wyłącznie zmęczone, pragnące ukojenia stworzenia nocne, które czekają na pierwsze promyki słońca jak na znak, by ukryć się wreszcie w szkatułkowej tkance miasta i oddać wartę istotom dziennym. Istniejące tylko w Łodzi. I nigdzie indziej niemogące znaleźć szczęścia.

– Jesteśmy. – Kierowca zatrzymał się przed komendą.

Sasza wysiadła.

– Ilu mieszkańców liczy miasto?

– Jakieś siedemset pięćdziesiąt tysięcy. Byliśmy drudzy. Teraz Kraków nas przegonił.

– Wiem – powiedziała Sasza. – Ale nadal macie drugą lokatę pod względem liczby emigrantów. Młodzi wam uciekają.

– Pani z urzędu statystycznego?

– Gospodyni domowa – odparła bez namysłu Sasza. – Ale uwielbiam podróże.

– Zupełnie jak ja – zaśmiał się kierowca z przekąsem. – Wyjechałem z Łodzi tylko raz. Do Warszawy. Po wizę, jak szwagier pracę załatwił mi w Chicago. To było, jak robotę straciłem. Okradli mnie na Dworcu Centralnym. Powiedziałem sobie, że Łódź mnie woła. Jakoś tu przeżyjemy, na kupie. Niech Amerykanie się jebią. I więcej nie powtórzyłem tego błędu.

Sasza wysiadła z auta. Taksówkarz również. Podszedł do bagażnika, by wyjąć jej walizkę. Zmierzyła go od stóp do głów. Wyceniła jego pocerowaną kurtkę, zmechacony szalik. Zerknęła na rozdeptane buty. Trzymał się jednak prosto. Był gibki i tylko dekadę starszy od niej.

– To nieźle pan się kamufluje – skwitowała. – Musieli dostrzec w panu potencjał.

Uśmiechnął się, jakby powiedziała mu komplement.

– Ja nie mam już nic do stracenia. Życie to nie jest czas, by ginąć. Jednych leczy wiara, drugich canabinol – zacytował tekst rapowego numeru, który przed chwilą leciał w studenckim radiu.

Ujęło to Saszę. Nie wyglądał na hip-hopowca. Obstawiałaby raczej Majteczki w kropeczki. Miło się tak zdziwić. Zatoczył ramieniem koło. Kontynuował:

– Ten, kto chce coś osiągnąć, rusza stąd jak najszybciej. Miasto pustoszeje, fakt. A kogo widać? Głównie przegranych. – Uderzył się w pierś. Posmutniał. – Tych, którzy nie mają dokąd pójść. No i artyści. Ciągną do nas tabunami. Oni nie potrzebują pieniędzy. Inspiracja im wystarczy. I marzenia. Ale jest też wielu, którzy wracają. Po latach, dziesięcioleciach. Z sukcesami na koncie lub bez nich. To miasto jest jak studnia. Nie da się z niego uciec.

okladka_LAMPIONY_druk.indd– Przynajmniej tu pana nie okradną.

– A pani się nie odważą, jeśli zostanie pani na gospodarstwie. – Błysnął srebrną koronką, wskazując budynek komendy, i żwawo wskoczył do auta.

Katarzyna Bonda
Fragment najnowszej książki „Lampiony”, wyd. Muza. POLECAMY: [LINK]

 

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 13 grudnia 2016