Małgorzata NIEZABITOWSKA: W twoim kraju wojna! Francuski łącznik

W twoim kraju wojna!
Francuski łącznik

Photo of Małgorzata NIEZABITOWSKA

Małgorzata NIEZABITOWSKA

Dziennikarka, autorka książek i scenariuszy. Reporterka „Tygodnika Solidarność”. Rzecznik prasowa rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Fot. Tomasz Tomaszewski

zobacz inne teksty Autorki

Fragment najnowszej książki Małgorzaty Niezabitowskiej „W twoim kraju wojna!”

.Znaleźliśmy się w pierwszym tygodniu „wojny”. Obowiązywał, jak mówiliśmy żartobliwie, czerwony alert, czyli już na serio stan najwyższego zagrożenia. Gdyby dwa nasze „ogony” zeszły się pod Frascati, wpadka byłaby gwarantowana

I wtedy pojawił się Olivier de La Baume. Telefony nadal nie działały, odwiedziny odbywały się bez zapowiedzi, każdy dzwonek do furtki, szczególnie po zmierzchu, elektryzował nas. Czyżby bezpieka? Tym razem przyskoczywszy do okna zobaczyliśmy u furtki wysoką sylwetkę w długim płaszczu i jasne loki pobłyskujące w świetle latarni. Pierwszy sekretarz ambasady francuskiej stał samotnie przed naszym domem. Samochodu nie było widać.

Limuzynę, jak nam chwilę później tłumaczył, zostawił kilka przecznic dalej. Wcześniej, w Warszawie, zgubił „ogon”, esbeków, którzy stanowili jego stałą obstawę, potem niezatrzymany, bo na dyplomatycznych numerach, przejechał rogatki, znowu kluczył na wszelki wypadek, a tak skutecznie, że sam się zgubił. Pozostawił peugeota w ciemnym zaułku i z dobry kwadrans błąkał się, nie mogąc odnaleźć Cietrzewia, aż wreszcie skostniały z zimna, w wytwornym, lekkim paltocie, trafił. A odwiedzić nas musiał, oświadczył, kładąc na stole najnowszy numer tygodnika „Paris Match”.

Z okładki pisma spoglądał Lech Wałęsa, w środku znajdował się fotoreportaż z Polski, wiodący w numerze, ale sprzed stanu wojennego, co było dowodem, że za granicę nie przedostało się nic aktualnego. Jeśli pojawiłyby się jakiekolwiek zdjęcia, „Match”, najbardziej popularny obok niemieckiego „Sterna” magazyn ilustrowany w Europie, na pewno by je zdobył. Nasz kraj był tematem numer jeden i edytorzy przyznali mu odpowiednio dużo miejsca, publikując fotografie w wielkim formacie, każda na dwie strony, wśród nich moja w redakcji. W pokoju działu związkowego siedziałam przy małym biureczku. W rękach rozłożony „Tygodnik”, nad głową, na ścianie, ogromny emblemat Związku, a obok zawieszony na drzwiach Lenin naturalnych rozmiarów. W klapie wódz rewolucji miał wpięty znaczek „Solidarności”, za marynarkę włożony egzemplarz naszego pisma.

We trójkę pochyliliśmy się nad fotografią. C’est formidable, vraiment magnifique! – entuzjazmował się Olivier w ojczystej mowie, choć zwykle rozmawialiśmy po angielsku. Był zachwycony. Podobizna w „Paris Match”, na rozkładówce, to, uważał, marzenie każdego, medialny sukces absolutny. „Co za afera – denerwował się natomiast mój mąż. – Zdjęcie miało być do rodzinnego albumu, sam trzymałem flesz. Bruno w ogóle nie miał prawa dawać go do druku, może poważnie zaszkodzić Małgorzacie.” I Tomek wyliczył, że na fotografii napis „Solidarność” występuje sześć razy.

.Ja milczałam, patrzyłam na Lenina, biurko, krzywą szafę. Zaledwie kilka tygodni temu… Pamiętałam dokładnie dzień, 2 listopada. Zabraliśmy Bruna na Wojskowe Powązki, które przeszliśmy, aleja za aleją, do katyńskiej łączki. Zwykle na małym trawniku nie było żadnego znaku wskazującego, co symbolizuje. Nawet prosty krzyż nie przetrwał tutaj nocy, niszczony natychmiast przez „nieznanych sprawców”, lecz i tak wszyscy wiedzieli, że w tym miejscu czci się pomordowanych oficerów i stawiali znicze.

W Zaduszki ten kawałek ziemi wyglądał, mimo ulewy, jak gorejący dywan strojny w kwiaty i flagi. Były także ustawione tego ranka krzyże z klepsydrą „Katyń 1940”, wskazującą, że zbrodni dopuścili się Sowieci, a nie, jak głosiła oficjalna reżimowa wersja, hitlerowcy w czterdziestym pierwszym. Wokół w zacinającym deszczu stali ludzie, pilnowali trawnika, modlili się, dokładali wciąż nowe światełka. Z cmentarza, wyziębli i przemoczeni, pojechaliśmy do redakcji na gorącą herbatę. W naszym pokoju Bruna urzekł Włodzimierz Iljicz jako wielbiciel „Solidarności” i w jego towarzystwie nawzajem z Tomkiem robili sobie zdjęcia, a potem mnie przy biurku z „Tygodnikiem”.

Zaledwie kilka tygodni, myślałam, trudno w to uwierzyć. Ile razy bawiliśmy się świetnie, my, Bruno Barbey, znakomity fotograf, paryżanin, przez kilka miesięcy pracujący w Polsce nad książką o naszym kraju, w czym mu pomagaliśmy, oraz Olivier, dyplomata wysokiej rangi, drugi po ambasadorze, a do żartów pierwszy. Również w ten ponury grudniowy wieczór śmiał się, uszczęśliwiony, jak mówił, że nas zastał oboje, że mnie nie zamknęli, że możemy wspólnie napić się ulubionego bordeaux, którego butelkę wyciągnął z kieszeni płaszcza.

.Przy winie zwierzyliśmy się Olivierowi z naszego problemu, a on zachował się tak, że ja chciałam zawołać: C’est magnifique! Od razu zgodził się pomóc nam przerzucać zdjęcia na Zachód. Co od nas dostanie, oświadczył, umieści w poczcie dyplomatycznej, którą w walizeczce przymocowanej kajdankami do nadgarstka dla pewności, że nikt jej nie wyrwie, nie ukradnie, kurier woził regularnie z Warszawy na Quai d’Orsay, gdzie w pobliżu Sekwany znajdowało się ministerstwo spraw zagranicznych Republiki Francuskiej. Stamtąd kopertę, której oficjalnym nadawcą będzie de La Baume, może odbierać wskazana przez nas osoba.

Pomysł był znakomity, dawał pewną gwarancję sukcesu, tyle że od momentu, gdy przesyłka znalazła się na terytorium ambasady. Tutaj milicja i bezpieka nie miały wstępu, za to z podwójną gorliwością obstawiały teren na zewnątrz, podobnie jak mieszkania dyplomatów oraz ich samych, gdy wychodzili na miasto. Tak działo się i wcześniej, jednak od 13 grudnia izolacja miała być pełna, kordon się zacieśnił, a esbecy, odwrotnie niż wcześniej, nie kryli się, tylko z wyraźną ostentacją demonstrowali śledzonym, że choć chronieni immunitetem, są kontrolowani. Cała sztuka polegała więc na tym, aby dostarczyć negatywy Olivierowi, zwłaszcza że nie chodziło nam o jednorazowy wyczyn lecz powtarzające się spotkania.

Przez następne godziny radziliśmy, jak je zorganizować, omawialiśmy w najdrobniejszych szczegółach. Od tej pory nie miało być między nami żadnych kontaktów poza przekazywaniem materiałów, staraliśmy się zatem przewidzieć wszelkie możliwe komplikacje. Gra była ostra, w razie schwytania kwalifikacja czynu jednoznaczna – szpiegostwo. Dla Oliviera oznaczała niezwłoczne wydalenie z Polski, ekspulsję i międzynarodowy skandal, dla mnie, bo ja miałam być naszym listonoszem, surowy wyrok. Nie pochlebiałam sobie, że zostanę potraktowana niczym Mata Hari i jako superagentka skazana na najsurowszą przewidzianą w kodeksie karę śmierci, ale i najniższa, dziesięć lat więzienia, dostatecznie podnosiła poziom adrenaliny.

.Na spotkania wybraliśmy Frascati, małą kawiarenkę na ulicy Wiejskiej w pobliżu ambasady. Scenariusz od pierwszego razu, gdy się sprawdził, powtarzaliśmy dokładnie. Olivier w połowie dnia, po lunchu, opuszczał biuro i udawał się tam spacerkiem, z grubym tomem pod pachą, na popołudniową kawę. Ja przychodziłam pół godziny wcześniej i swoją zapłaconą przy barze małą czarną sączyłam, siedząc przy oknie. Obok na krześle leżała torebka, w niej wyglądająca na zwykły list koperta przygotowana przez Tomka. Na czarnym papierze, żeby nie można było zobaczyć pod światło, co jest w środku, naklejone ciasno negatywy oraz przebitki z Dziennikiem, w późniejszym etapie mikrofilmy.

Od mojego stolika widziałam z daleka nadchodzącą trójkę, Oliviera i zaledwie parę metrów za nim, tajniaków. Miałam czas, aby bez pośpiechu wstać, ubrać się i udać do wyjścia. Musiałam wycelować nieomal co do sekundy. Pomiędzy salką a ulicą znajdował się ciemny korytarzyk, wiatrołap, który chronił przed zimnem wpadającym z dworu. Tam się spotykaliśmy. Olivier wchodził, ja wychodziłam. Przez jedną chwilę byliśmy sami, niewidoczni dla nikogo. Działaliśmy błyskawicznie. Podawałam wyjętą z torebki kopertę, Olivier wsuwał ją między kartki książki, wyszeptując potwierdzenie następnego spotkania: Same place, same time, in two weeks, ja przytakiwałam i rozchodziliśmy się.

On zostawał w kawiarni, aby spędzić następny kwadrans na lekturze, ja oddalałam w kierunku placu Trzech Krzyży. Z przeciwnej strony esbecy akurat dochodzili do drzwi. Jeden udawał się do środka, żeby pilnować Oliviera, drugi stawał na czatach. Ja byłam „czysta”, gdyż moich stróżów, jeśli mi towarzyszyli, zostawiałam w „przechowalni”. Mieliśmy ich z Tomkiem kilka, w różnych punktach miasta, gdzie znajdowały się kamienice z przelotowym podwórzem albo budynki z dwoma bramami, każda na inną ulicę, idealne, by wymknąć się obstawie. Podczas gdy szpicle czekali cierpliwie przekonani, że w domu, do którego weszłam, odwiedzam kogoś, mogłam spokojnie wyjść od tyłu, pojechać, załatwić sprawę i po godzinie pojawić się znowu, niby po zakończonej wizycie.

Zgodnie z radą ojca, miejsca, które mogły służyć w niebezpieczeństwie do ucieczki, a podczas akcji do urwania się, znaleźliśmy od razu, w pierwszym tygodniu „wojny”, używaliśmy jednak rzadko i na przemian, żeby nie spalić. Podczas spotkań z Olivierem używałam ich zawsze, bo obowiązywał, jak mówiliśmy żartobliwie, czerwony alert, czyli już na serio stan najwyższego zagrożenia. Gdyby dwa nasze „ogony” zeszły się pod Frascati, wpadka byłaby gwarantowana.

Sporym zagrożeniem byli już „jego” tajniacy, którzy wymieniali się w ramach jednej, niedużej, obstawiającej ambasadę grupy. Istniało zatem realne niebezpieczeństwo, że do kawiarni eskortować będą La Baume’a ci sami esbecy, którzy, natknąwszy się kolejny raz na tę samą dziewczynę, coś zwęszą. Aby temu zapobiec, stosowałam drobne przebieranki, zmieniałam ubrania, skrywałam włosy, ale przede wszystkim pamiętałam wskazówki ojca. Najważniejsza, powtarzał, jest zimna krew oraz oczy patrzące przed siebie spokojnie, obojętnie. I udawało się. Z Olivierem spotykaliśmy się co dwa tygodnie przez ponad pół roku.

Najważniejsza jest zimna krew oraz oczy patrzące przed siebie spokojnie, obojętnie. I udawało się.

.Regularnie działający kanał przerzutowy to było wówczas dobro bezcenne, prawie nieosiągalne. Szef „Solidarności” na Mazowsze, Zbyszek Bujak, opowiadał później o ogromnym wysiłku, jaki podjęto w podziemiu w pierwszych miesiącach stanu wojennego, aby nawiązać łączność z Zachodem. Kilkanaście osób przepisywało przygotowane uprzednio informacje o wydarzeniach w kraju, kopiowało teksty drobniutkim pismem na paskach cieniutkiego papieru, które następnie, zwinięte w ruloniki, konspiratorzy przyklejali w toaletach pociągów jadących za zachodnią granicę. Ta mrówcza praca dużego zespołu ludzi poszła na marne, ani jedna spośród setek przesłanych wiadomości nie dotarła do tych, którzy mieli uczynić z nich użytek.

W wojnie polsko-jaruzelskiej szczególnie zacięta walka toczyła się na tym polu. Reżim starał się przedstawić Zachodowi przywódców Związku jako warchołów, politycznych chuliganów, gotowych w swym obłędnym dążeniu do władzy obalić porządek jałtański, a z nim stabilną Europę, ba, świat cały, któremu, jeśli zniknie ustalony przez Stalina, Churchilla i Roosevelta podział, groził totalny chaos.

Im gorsi byli ludzie „Solidarności”, im bardziej nieodpowiedzialni, fanatyczni, tym większa zasługa komunistów, patriotów, którzy ratowali ojczyznę i wykonywali wolę ludu spragnionego porządku. To, przekonywali propagandziści, widać gołym okiem. Związek okazał się kolosem na glinianych nogach, bronili go nieliczni, przymuszeni terrorem solidarnościowych bojówkarzy, podczas gdy zdrowy trzon klasy robotniczej stanął po słusznej stronie, wytęskniony przez naród spokój zapanował… I tak dalej, tak dalej, w partyjnej poetyce, którą wspierały relacje, wypowiedzi, filmowe dokumenty, starannie preparowane materiały.

A cel wart był wszelkich wysiłków. Należało oczernić przeciwnika, skompromitować, obrzydzić, a siebie wybielić, by zamiast sankcji, jakie już nałożyła na Peerel Ameryka, otrzymać kredyty. Czołgami można było zdławić wolność, ale nijak nie dało się nimi napędzić gospodarki, bliskiej ostatecznego rozpadu, bankructwa, które, jeśli by nastąpiło, oznaczało koniec ekipy generała.

.Dla „Solidarności” wsparcie Zachodu, moralne i materialne, było równie ważne. Stamtąd, zgodnie z oczekiwaniami, zaczęto po pewnym czasie przemycać niezbędny dla podziemia sprzęt, materiały, pieniądze, stamtąd też płynęło to, co było dla nas najważniejsze – nadzieja. Dopóki wolny świat potępiał przemoc, wywierał presję, domagał się przywrócenia praw, czuliśmy, że nie jesteśmy sami, opuszczeni, sprzedani, jak wiele razy bywało. Toteż trzeba było reżimowym kłamstwom przeciwstawiać prawdę, a prawdy totalitarna władza bała się najbardziej i czyniła wszystko, by ją blokować.

Wewnątrz szło juncie słabo. Trudno było zmienić rzeczywistość za pomocą „Dziennika Telewizyjnego” i kilku gazet, przezwanych „gadzinówkami”, a bezczelne łgarstwa jedynie rozwścieczały, przynosiły skutek odwrotny. Tutaj „Solidarność”, wspierana przez polskojęzyczne rozgłośnie, zdecydowanie wygrywała. Gorzej, znacznie gorzej, było z komunikacją zewnętrzną. Im bardziej udawało się w kraju podziemną bibułą przełamywać reżimowy monopol informacji, tym silniej władza broniła go na zewnątrz. Dziennikarzy zachodnich nie wpuszczano, stali, akredytowani przed 13 grudnia korespondenci byli obstawieni bezpieką, ściśle pilnowani, a bywało, że podsuwano im fałszywki, żeby pozbawić wiarygodności.w-twoim-kraju-wojna

.I tak nielicznych wówczas w Peerelu cudzoziemców starano się zmylić, omamić, osaczyć, a własnych obywateli zablokować. W pierwszym okresie „wojny” z sukcesem, bo kontakty z Zachodem zostały przecięte, izolacja była nieomal pełna. My, dzięki Olivierowi, mieliśmy sytuację wyjątkową i jakże przez to zobowiązującą. Ta świadomość działała niczym doping. Pracowaliśmy z maniacką niemal intensywnością. Do zdjęć doszło przecież pisanie.

Małgorzata Niezabitowska
Fragment książki „W twoim kraju wojna!”. wyd. Ośrodek Karta, 2016. POLECAMY: [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 12 listopada 2016
Fot. Tomasz Tomaszewski / Małgorzata Niezabitowska przy pisaniu dziennika, tuż przed Sylwestrem 1981 r.