"Religia w czasach apokalipsy"
Żyjemy w świecie apokaliptycznym. Nawet jeśli ogólnoludzka skala przemocy na to nie wskazuje, to rozrost technologii informacyjnych tak bardzo przybliżył nas do ognisk zapalnych naznaczonych rozlewem krwi, że wydaje nam się, jakby wrzało tuż za naszymi drzwiami, a nasze lokalne uniwersum miało się niebawem rozpaść.
.Kolejnego konfliktu na skalę globalną co prawda nie mamy, ale bez wątpienia da się zaobserwować zjawisko, które obecny papież nazywa trzecią wojną światową toczoną po kawałku, w wielu miejscach jednocześnie. Efektem jest ewolucja, jakiej podlega człowiek XXI wieku. Nie żyjemy już w epoce zmian, jak mówiło się o poprzednim stuleciu, lecz doświadczamy zmiany epok — przekonuje Franciszek.
Takie doświadczenia jak katastrofy lotnicze, zamachy terrorystyczne czy wojna domowa w sąsiednim kraju nie są dziś tylko kolejnymi informacjami przeczytanymi na pierwszych stronach gazet. Charakter współczesnych mediów oraz możliwości techniczne sprawiają, że zostajemy dosłownie zalani newsami. Choćbyśmy byli ze stali, to permanentne obcowanie z wykreowanymi w ten sposób emocjami wystawia nas na poważną próbę. Czy mamy tyle siły, by to wszystko przyjąć? I czy posiadamy odpowiednie narzędzia, by z tym wszystkim dalej normalnie żyć, realizując swoje plany?
.Zamachy w Paryżu znów wystawiły nas na taką próbę. Nie odkryję Ameryki, gdy w tym kontekście zwrócę uwagę na religijność jako ten element, który może nam przyjść z pomocą. Aby pozostać na poziomie przystępnym zarówno dla czytelnika regularnie praktykującego, jak i tego mniej praktykującego, chciałbym wskazać na trzy rzeczywistości, które posiadają potencjał ocalenia.
Modlitwa
.Powiedzmy to wprost. Rytualna minuta ciszy, choć ładnie wygląda w telewizyjnych transmisjach, nie daje oczyszczenia. Mechanicznie odklepany pacierz naturalnie też nie. Modlitwa jest czymś tajemniczym, nie wiemy dokładnie, jak „działa”. Jednak z pomocą ciszy lub słów oraz gestów wymyślonych wieki temu, podawanych z pokolenia na pokolenie, odciąga nas na chwilę od tego, co tu i teraz, ukierunkowując nas na rzeczywistość, która jest ponad nami. Na Boga osobowego, jak wierzymy w chrześcijaństwie. Mamy tu więc do czynienia ze spotkaniem z kimś daleko lepszym i większym od nas. Z takiego spotkania nie wychodzi się niezmienionym.
W pewnym sensie dobrym zobrazowaniem tego zjawiska jest nasza polska tradycja nawiedzania grobów zmarłych w pierwszych dniach listopada. Niby tylko ogarniamy płyty pomników, tylko zapalamy znicze, kładziemy kwiaty, wypowiadamy w myślach „wieczny odpoczynek” albo zwyczajnie wspominamy imiona bliskich. Niby to tylko kilka słów i gestów, trochę czasu i parę myśli skierowanych na konkretną osobę. A przyznamy chyba, że wracamy potem do domów jednak trochę inni, spokojniejsi, jakby z większym dystansem do problemów świata i swoich własnych. Tak właśnie działa modlitwa. Nic wielkiego, a ma moc ukojenia.
Pogrzeb
.Choć okoliczności i przyczyny tragedii były odmienne od tych z Paryża, przywołam tu smoleńską katastrofę samolotu z 10 kwietnia 2010 roku. Jak zahipnotyzowani siedzieliśmy wszyscy wtedy przed telewizorami, obserwując kolejno ceremonie sprowadzenia zwłok i honorowania tych, którzy zginęli w wypadku lotniczym. Nie byłoby to jednak pełne bez zwieńczenia kościelnymi pogrzebami rozsianymi po całej Polsce, od katedry na Wawelu po bazylikę Mariacką w Gdańsku. Za pośrednictwem mediów lub osobiście wielu z nas przeżywało te momenty tak, jakbyśmy żegnali członków swoich rodzin. Dopiero po tych celebracjach i po godnym złożeniu trumien w grobach można było mentalnie wrócić do życia. Teraz może już tamten czas zaciera nam się w pamięci, ale wtedy, pamiętam dobrze, to wszystko było bardzo ważne.
Miałem niedawno okazję uczestniczyć w świeckim pogrzebie bliskiej mi osoby. Wszystko ładne, dobre i godne, z wielkim szacunkiem dla zmarłej oraz rodziny. Ale później nawet osoby mniej związane z Kościołem przyznawały, że brakowało tego „czegoś”. Nie da się chyba taką ceremonią zastąpić liturgii sprawowanej wobec Stwórcy, którego obecność — dla jednych realna, dla innych symboliczna — jednak zmienia perspektywę na bardziej znośną dla nas śmiertelników, którzy jeszcze chodzimy po ziemi.
Wspólnota
.Czesław Miłosz zostawił po sobie gigantyczną spuściznę, w której mogą odnaleźć się wierzący i niewierzący, prawicowcy i lewicowcy, konserwatyści i liberałowie. Polski noblista nie był może wyjątkowo przykładnym katolikiem, ale nie wstydził się mówić o swojej kulejącej wierze oraz o tym, że tym, co go do Kościoła przyciąga, jest między innymi poczucie wspólnoty. Tak pisał w „Traktacie teologicznym”:
Miejcie zrozumienie dla ludzi słabej wiary.
Ja też jednego dnia wierzę, drugiego nie wierzę.
Ale jest mi dobrze w modlącym się tłumie.
Ponieważ oni wierzą, pomagają mi wierzyć
w ich własne istnienie, istot niepojętych.
(…)
Naturalnie, jestem sceptyczny, ale razem
śpiewam, pokonując w ten sposób przeciwieństwo
pomiędzy prywatną religią i religią obrzędu.
.W tak bardzo zindywidualizowanym świecie, w życiu naznaczonym brakiem czasu na pielęgnowanie więzi rodzinnych i lokalnych, poczucie wspólnoty, jaką mimo swych wad daje Kościół, jest na wagę złota. Możemy psioczyć na biskupów, słusznie narzekać na katolickich publicystów, wytykać grzechy księżom, ale nic nie zastąpi tej więzi, która nagle odżywa przy pierwszej zwrotce kolędy „Bóg się rodzi” na bożonarodzeniowej pasterce albo wtedy, gdy we wszystkich domach ludzie dzielą się opłatkiem.
Tym bardziej teraz, gdy w sposób drastyczny jesteśmy konfrontowani ze światem islamu, pytanie o kulturową tożsamość powraca ze zdwojoną siłą. Nasze rodzime chrześcijaństwo wydaje się naturalnym wyobrażeniem wspólnego polskiego domu, w którym zmieścić mogą się zarówno katolicy, prawosławni oraz ewangelicy wierzący i praktykujący, jak i ci mniej zespoleni ze swymi wspólnotami, ale mimo wszystko związani z nimi na sposób kulturowy.
.W czasach apokalipsy coraz trudniej zachować spokój, trzeźwość umysłu i swobodnie realizować plan na szczęśliwe, dobre, wartościowe życie. Wspomniane tu przeze mnie rzeczywistości takiego życia w sposób cudowny nie zapewnią. Ale może odwoływanie się do nich, praktykowanie ich, przeżywanie pozwoli na solidniejsze i bardziej zdystansowane zakotwiczenie naszych losów na tym wzburzonym morzu zmieniających się epok?
Konrad Sawicki