Roman BIELECKI OP: Selfie w pustej sali. Jak pisać i mówić o Kościele?

Selfie w pustej sali.
Jak pisać i mówić o Kościele?

Photo of Roman BIELECKI OP

Roman BIELECKI OP

Redaktor naczelny miesięcznika "W Drodze". Absolwent wydziału prawa na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim oraz Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów w Krakowie.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

W dyskusji światopoglądowej nie ma wymiany argumentów, są jedynie ciosy i eskalacja emocji, klasyczny hejt za hejt. Skutecznie amputowaliśmy z życia stanowiska centrowe, tym samym jasno wyznaczając barykady światopoglądowego sporu – pisze Roman BIELECKI OP

.Pisanie o Kościele to zadanie karkołomne. Przypomina obrazki z filmów grozy, w których bohaterowie notorycznie i wbrew zdroworozsądkowym zasadom otwierają drzwi z napisem „Niebezpieczeństwo” lub wchodzą do budynków opatrzonych ostrzeżeniami „Robisz to na własne ryzyko”. I dlatego, zanim o praktyce, kilka uwag natury ogólnej, które pozwolą szkicowo opisać kościelną rzeczywistość medialną.

Pisanie o problemach życia duchowego, Kościoła i wiary ma miejsce w społeczeństwie, w którym 60% dorosłych obywateli nie przeczytało w ubiegłym roku żadnej książki, a na liście bestsellerów minionych dwóch lat znajdują się pornograficzne pozycje spod znaku „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, sensacje Dana Browna niestrudzenie tropiącego watykańskie spiski, kuchenne czytadła w stylu perfekcyjnej Małgorzaty Rozenek czy wysportowanej Ewy Chodakowskiej. W efekcie procent ludzi mających kontakt z literaturą zmuszającą do myślenia jest znikomy. Podobnie jest z prasą, wśród której triumfy święcą kolorowe magazyny w stylu „Party”, „Show” czy „Flash”. Sporo w nich wyssanych z palca obrazków i plotek, a dłuższych artykułów jest tam jak na lekarstwo. Dodajmy jeszcze tytuły dla dużych chłopców w stylu „Men’s Health” czy „Logo” lub poradniki dla dużych dziewczynek jak „Shape” czy „Glamour” o tym, jak wyglądać incredibly georgeous, i mamy skonstruowany portret statystycznego odbiorcy.

Dla wielu Kościół i jego przepis na życie nie jest już punktem odniesienia niezbędnym do codziennego funkcjonowania. Nie w tym rzecz, by smętnie zadumać się nad tym stanem rzeczy i utoczyć kolejny głęboki namysł owocujący apelem, którego nikt nie usłyszy. Po prostu nie wystarczy dziś być duchowym magistrem elegancji lub recenzentem społecznego sumienia, mówić: „bo tak” lub „tak trzeba”. Nikomu te odpowiedzi już nie wystarczają.

To, co jeszcze ćwierć wieku temu mogło być dla wielu oazą prawdziwych wartości, przestrzenią wolności i oporu wobec zła, dziś takie nie jest. Wspomniana tabloidyzacja zmieniła sposób prowadzenia społecznych dyskusji i argumentowania swoich racji. Nikogo nie interesuje badanie religijnej zawartości cukru w cukrze. Autoekspresja autorów publikujących na łamach cenionych periodyków, poruszających ważnie społecznie tematy może w ostateczności interesować ich samych. I choć zgodzimy się z tym, że nie wolno spłycać ewangelicznego przekazu, tym niemniej kolejne odsłony magazynów traktujących o tym, że „Jan Paweł wielki był” lub „wzywające do przemyślenia dziedzictwa Soboru”, bądź stawiające pytania z gatunku „kim tak naprawdę jest człowiek” to przekonywanie przekonanych i zjadanie własnego ogona.

Jednocześnie jest to także dowód na współczesny paradoks polskiego katolicyzmu. Z jednej strony to najbardziej powszechna religia w naszym kraju, do której – teoretycznie – przyznaje się 90% społeczeństwa (niech będzie nawet 60), oddychamy nią jak powietrzem i w którąkolwiek stronę byśmy się odwrócili, to prędzej czy później zobaczymy kościół, krzyż czy człowieka, który nosi medalik na szyi. Z drugiej strony jednak, jak się wydaje, większość z tych 90% nie rozumie rzeczy, w których bierze udział.Być może przyczyna takiego stanu rzeczy jest bardzo prosta: wynika z utopienia przekazu Ewangelii w moralinie, sprowadzając ją do systemu zakazów i nakazów, kar i nagród. To dramatyczne, że prawie każdy w tym kraju jest w stanie powiedzieć coś o stosunku Kościoła do gender albo aborcji, a zapytany o Jezusa wyduka trzy zdania zapamiętane z katechezy.

Poruszanie spraw wiary dotyka w sposób nieuchronny polskiej sceny społecznej. Truizmem jest stwierdzenie, że polaryzacja naszego życia ma wpływ także na media kościelne. Nie mają problemu te, które ze swej istoty zajmują się tylko i wyłącznie sprawami religijnymi. Piszą o modlitwach, liturgii, postaciach świętych, pielgrzymkach i codzienności parafialnej. To bezpieczna nisza, która nikomu nie przeszkadza i nikomu nie spędza snu z powiek. Kłopot zaczyna się wtedy, kiedy wkracza się na tereny kościelnych pieniędzy, klauzuli sumienia, związków partnerskich, obecności krzyża w przestrzeni publicznej, religii w szkole, obrazy uczuć religijnych czy skandali z udziałem duchownych. Ich poruszanie, prędzej czy później, kończy się sformułowaniem pytania: to w końcu jesteś nasz czy ich, liberalny czy konserwatywny, otwarty czy zamknięty? Czy jesteś talibem czy racjonalistą, fanatykiem czy apostołem tolerancji? Epitety wyznaczające ideologiczną barykadę można mnożyć.

Nie chodzi o naiwność w wykreowaniu stanowisk neutralnych światopoglądowo, które nikogo by nie raziły i były do zaakceptowania przez wszystkich odbiorców.

Problemem jest klincz, jakim stało się zideologizowanie naszego świata. 

W dyskusji światopoglądowej nie ma wymiany argumentów, są jedynie ciosy i eskalacja emocji, klasyczny hejt za hejt. Skutecznie amputowaliśmy z życia stanowiska centrowe, tym samym jasno wyznaczając barykady światopoglądowego sporu.

Z jednej strony mainstream, z drugiej Kościół i wszystko to, co z nim związane, co próbuje w sposób racjonalny uzasadniać kościelny punkt widzenia. Pomaga w tym medialna komunikacja za pomocą anonimowej opinii publicznej, która z jednej strony jest kształtowana przez media, a w którą z drugiej strony media się wsłuchują, by odpowiedzieć na jej zapotrzebowanie i zyskać popularność. Ona ze swej natury nie potrzebuje fachowców, ale osobowości, które potrafią wypowiedzieć się na każdy temat i wyczerpać go w trzech zdaniach, czarując widzów i przyciągając ich przed ekrany. Nie jest ważne, czy ktoś mówi prawdę, czy plecie głupoty. Istotne, żeby było efektownie i wyraziście, tak lub nie, zgrabna sterylizacja świata z przeciwników, w imię wyznawanych wartości.

Ktoś powie – czarnowidztwo, przecież nie jest tak źle, skoro istnieją Telewizja Trwam czy Radio Maryja, a „Gość Niedzielny” wciąż prowadzi na liście sprzedaży tygodników opinii, nie wspominając o pokaźnym gronie innych tytułów, miesięczników, kwartalników, czy o portalach Deon i Opoka, które mają po pięćset tysięcy wejść miesięcznie. Z drugiej jednak strony problemy sieci radiowej Plus, tygodnika „Ozon” czy stacji, jaką była Religia.tv potwierdzają, że na miejsca, w których pokazuje się, że świat religii jest bogaty i ciekawy, i nie można go zawężać do formy znanej z wizytacji biskupich w parafiach, patrzy się podejrzliwie.

Ostatnia uwaga dotyczy rynku reklamowego, który niezbyt przychylnym okiem patrzy na miejsca naznaczone religijnie. Nieraz słyszałem zdania potencjalnych sponsorów dużych firm samochodowych lub sieci komórkowych, że nie zamieszczają reklam w takich pismach z obawy przed społecznym pozycjonowaniem. Za każdym razem wydawało mi się to nieprzekonywującą wymówką. Bo idąc tym tropem, należałoby uznać, że ludzie wierzący nie używają telefonów, nie korzystają z samochodów, nie chodzą do kina i nie kupują w supermarketach. Oczywiście słyszę już oponentów, którzy krzyczą, że łatwo się narazić na zarzut uwiarygodniania zjawisk czy zachowań sprzecznych z nauką Ewangelii.

Efekt jest ostatecznie taki, że branża reklamowa patrzy na religijną niszę jak na ubogiego i mało atrakcyjnego krewnego, a ten utwierdza się w tej roli i nawet nie aspiruje do zaoferowania potencjalnym sponsorom propozycji współpracy. Możemy tylko pomarzyć o sytuacji włoskiego dziennika „Avvenire” (przeszło 100 tys. nakładu) czy amerykańskiego dwutygodnika „Relevant magazine” (70 tys. nakładu).

.Wszystkie powyższe uwagi dotyczą także miesięcznika „W drodze”. Magazyn jest miesięcznikiem specjalistycznym, określanym dawniej mianem formacyjnego, adresowanego do tych, którzy szukali pogłębienia wiary, diagnoz odnośnie sytuacji społecznej, kulturowej i religijnej świata. Taki zamysł towarzyszył założycielom pisma i stawiał je na jednej półce obok tak zasłużonych tytułów, jak krakowski „Znak”, warszawska „Więź” czy jezuicki „Przegląd Powszechny”. Inteligencki rys nadawali miesięcznikowi współpracujący z nim przez lata Stanisław Barańczak, Andrzej Kijowski, Kazimiera Iłłakowiczówna czy Anna Kamieńska, nie wspominając o rozpoznawalnych do dziś postaciach dominikańskiego świata: Ludwiku Wiśniewskim, Janie Andrzeju Kłoczowskim, Jacku Saliju czy Macieju Ziębie.

Łatwo się domyślić, że historyczne dziedzictwo, choć cenne i zasłużone, stało się w którymś momencie bagażem wymagającym ponownego odczytania i adaptacji do rzeczywistości. To nic nowego – podobne ruchy odświeżające formę i treść przeszły wszystkie redakcje pism zajmujących się sprawami religii. Widać to bardzo dobrze na przykładzie „Gościa Niedzielnego”, „Tygodnika Powszechnego” czy interesującego pod względem formy graficznej miesięcznika „Znak”. Były to zmiany konieczne, gdyż próba liczenia jedynie na przywiązanie do tytułu dawnego czytelnika skończyła się tragicznie, co pokazuje zamknięcie w 2012 r. najstarszego polskiego miesięcznika, jakim był „Przegląd Powszechny”, a także zmiana trybu wydawania „Więzi” z miesięcznej na kwartalną, nie wspominając o problemach wydawniczych takich tytułów, jak „Fronda” czy „Christianitas”.

„W drodze”, obok „Tygodnika Powszechnego”, pozostaje, póki co, jedynym religijnym pismem na polskim rynku wydawanym na czytnik Kindle, obecnym w największym internetowym sklepie Amazon.com. Dodatkowo z powodzeniem funkcjonuje w AppStore i sieciach dystrybucji internetowej Nexto.pl i Publio.pl. Tym samym sprzedaż miesięczna oscylująca w granicach ośmiu, dziewięciu tysięcy w kościelnej niszy (biorąc pod uwagę wydania elektroniczne i tradycyjne) okazuje się być pewnym osiągnięciem. Co więcej, udało się tego dokonać, nie korzystając ze wsparcia ministerialnych grantów, których od lat miesięcznik nie otrzymuje, a otwierając łamy pisma dla reklamodawców.

Ten wynik to także efekt wykorzystania naturalnych kanałów dystrybucji magazynu, jakim są dominikańskie klasztory w Polsce. To z jednej strony powtórzenie nieformalnego schematu sprzedaży stosowanego przez takie tytuły, jak „Niedziela”, „Przewodnik Katolicki” czy „Gość Niedzielny”, a z drugiej ruch w kierunku potencjalnych czytelników, związanych ze środowiskami skupionymi wokół dominikanów. Oczywiście nie są to wielkie liczby, zwłaszcza jeżeli zestawić je z wynikami ogólnopolskich tygodników opinii albo kolorowych miesięczników, czy choćby przykładając je do wyników sprzedaży osiąganych przez rozpoznawalne tytuły religijne. Tyle tylko, że mówimy o magazynie, który ma 144 strony, niewiele czarno-białych zdjęć i teksty, które zajmują po osiem, dziesięć stron ciągłego tekstu, a którego nakład wynosił jeszcze klika lat temu 3 tys. egzemplarzy.

Layoutowy, redakcyjny i językowy lifting to zadanie ryzykowne i każdy, kto kiedykolwiek próbował taki ruch przeprowadzić, spotyka się z zarzutem spłycania tematu, a w wypadku pism poświęconych problemom wiary nosi to znamiona zarzutu wlewania płynu zmiękczającego do twardej nauki Kościoła. Wyszliśmy jednak z praktycznego założenia, że w większości przypadków szukamy takich kazań, rekolekcji, książek i miejsc, w których usłyszymy o tym, jak nasze życie zbiega się z Ewangelią, a nie na odwrót.

Doświadczenie pokazuje, że nudzą nas wywiady, książki i kazania przelatujące ponad głowami – mądre i jednocześnie o niczym. Zapominamy o nich zaraz po wyjściu z kościoła, po przeczytaniu ostatniej strony, a może jeszcze szybciej. To kościelna mowa trawa, która gryzie w zęby. Sensowni księża, z którymi da się na co dzień ciekawie porozmawiać, przeobrażają się w radiu, na ambonie lub w swoich publicystycznych tekstach w dziwnie mówiące postacie, o głosie natchnionym i anielskim, a my wyczuwamy odruchowo, że ten styl to nieprawda, że chcielibyśmy inaczej, przystępniej, bez konieczności używania podręcznego słownika polsko-polskiego. Nie wszyscy musimy się orientować, co znaczą obco brzmiące zwroty: „posługiwać”, „kroczyć”, „ubogacić”, „rzeczywistość teandryczna”, „asystencja Ducha”, „czynić” czy „ukazywać”, by przytoczyć tylko garść sformułowań, które znajduję w aktualnie czytanym wywiadzie z jednym z polskich biskupów, wydanym przez szanowane i rozpoznawalne na rynku wydawnictwo.

Nie chcemy także przechylać się w drugą stronę, tak by dla lepszego efektu marketingowego używać, co nagminnie zdarza redakcjom pism religijnych, form kultury popularnej, tak jakby same w sobie były one neutralne i w każdą można było włożyć ewangeliczną treść. I choć prawdą jest, że ewangelia ma w sobie potencjał adaptacji, to nie znaczy, że nie należy się liczyć ze skojarzeniami odbiorców. Nie wystarczy na siłę używać młodzieżowego języka, pójść na Pragę i mówić: motyla noga, kurka wodna, sadzi mnie biodro! To, że zaczniemy mówić slangiem i staniemy obok bramowych żuli, nie spowoduje automatycznie, że uznają nas za swoich. Podobnie w Kościele: kiedy pewne klisze językowe zaczyna się bezkrytycznie traktować jako własne, powstają hybrydy w stylu „Baśka miała dobry gust, Jezusowi swoje życie oddała” jako echo piosenki zespołu „Wilki”, „Rekolekcje nie dla idiotów” stylizowane na reklamę popularnej sieci handlowej RTV, lub „Dobra Czytanka wg św. ziom’a Janka”, czyli Ewangelia w wersji hip-hopowej, w której „Jezus glebnął se na ziemie, a samarytańska laska wbijała się, żeby nabrać wody”. Ocieramy się wtedy o śmieszność i tanią kokieterię.

Powyższe myśli są z ducha dominikańskie i charakteryzują treść magazynu, który – jak mówi jego podtytuł – poświęcony jest życiu chrześcijańskiemu. To znaczy takiemu, które toczy się tu i teraz, w tym a nie innym świecie, w Kościele, który nie jest bezduszną instytucją z odległej planety, ale czymś, co konkretnie dotyka codzienności. Jak pokazać ten styk, uzasadnić w sposób sensowny rytuały i zasady, nie unikać pytań kontrowersyjnych, słuchać głosów przeciwnych? O tym staramy się pisać. A reszta? Ta musi pozostać bez zmian.

Treść miesięcznika ma być wierna Ewangelii, to ostateczny weryfikator wszystkiego, co publikujemy.

Nie chcielibyśmy doprowadzić do sytuacji, w której w imię przypodobania się czytelnikowi, pisząc o kościelnych zasadach, będziemy zaznaczać, że takie jest oficjalne nauczanie Kościoła, ale tak naprawdę, ściszając głos powiemy, że jest inaczej.

Napisałem to wszystko ze świadomością, że być może nasze doświadczenia to nie efekt przenikliwego wyczucia tendencji rynkowych, ale chwilowy trend, który prędzej czy później doprowadzi do uwikłania w niszczące spory i zaowocuje spadkiem sprzedaży. A może to naiwny opis szklanego sufitu, którego i tak nie da się przebić ze względu na poruszaną tematykę i ogólny spadek czytelnictwa. A może tęsknota za tym, że kiedyś prawie się udało. Wystarczyłoby spojrzeć dziesięć lat wstecz, by ze zdziwieniem zobaczyć kuriozum w postaci redakcji tygodnika „Ozon”, w której znaleźli się obok siebie Szymon Hołownia, Tomasz Lis, Tomasz Terlikowski, Piotr Semka, a sponsorem tego przedsięwzięcia był Janusz Palikot. Dziś tamten obrazek to jak wspomnienie dziewiętnastowiecznego cyrku – dzieci karzełków, kobiety z brodą i połykacza ognia – naiwne wspomnienie młodości, kiedy wszystko było proste, a my byliśmy szczęśliwi.

.Spokoju jednak okladka_NM8nie daje mi myśl, że w gruncie rzeczy może tak ma być, w końcu w swojej Ewangelii św. Jan raz pisze o „świecie” jako o miejscu grzechu, w kontekście opisu sytuacji chrześcijan jako ludzi nieprzynależących do niego. Ale jednocześnie on sam, w tej samej Ewangelii mówi także o Bogu, który tak kocha świat, że posłał swego Syna, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie umarł, ale miał życie. I w tym rozumieniu właśnie ten, a nie inny świat, w którym żyjemy, jest przestrzenią zbawienia. Pokazywanie tego napięcia to chyba największe wyzwanie i największa trudność kościelnego dziennikarstwa.

Roman Bielecki
Tekst pochodzi z wyd.8 kwartalnika opinii „Nowe Media” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 maja 2015
Fot.: Shutterstock