Konrad WERNER: Ruch egzekucyjny 2024

Ruch egzekucyjny 2024

Photo of Konrad WERNER

Konrad WERNER

Wykładowca na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował między innymi w „Synthese”, „Topoi”, „Adaptive Behavior”, „Philosophia”, „Philosophical Papers”, „Constructivist Foundations”. Autor „The Embodied Philosopher: Living in Pursuit of Boundary Questions”.

Ruch egzekucyjny nie ma na celu jakiejś rewolucyjnej zmiany; jego głos ma nawet charakter swoiście konserwatywny – jest domaganiem się tego, co instytucje państwa już zobowiązały się dostarczyć. Jest egzekucją praw i, szerzej, egzekucją umowy społecznej już zawartej między elitą władzy a społeczeństwem, a nie jakimś snem o lepszej przyszłości – pisze Konrad WERNER

Boję się, że gdy wypowiem wprost to, co ciśnie mi się na usta, delikatne nasionko nowej jakości w polskiej polityce obumrze na skutek zagadania. Nic tak nie zabija idei jak gadulstwo. Dlatego piszę to z wahaniem. Niech jednak będzie – piszę. Ale ostrożnie. I proszę to sobie czytać po cichu.

Jesteśmy – być może – świadkami narodzin nowego ruchu egzekucyjnego, który niczym ten pierwszy, z początku XVI wieku, stanowi oddolne żądanie, aby państwo wywiązywało się ze swoich obowiązków – aby służyło interesom obywateli; wówczas średniej szlachty, a dziś – wszystkich tych, z lewa i prawa, z wyższych i niższych szczebli drabiny dochodowej, którzy podejmują wewnętrzną (moralną) decyzję, aby utożsamić swój los i dobrostan z losem tegoż państwa. Dziś bowiem z prawno-formalnego obywatelstwa, a więc posiadania paszportu, ani w Polsce, ani nigdzie indziej na Zachodzie nic specjalnego nie wynika. Trzeba tego potwierdzenia woli.

Tyle podniosłej inwokacji. Bo gdy tego potwierdzenia woli już się dokona „w sercu swoim”, jak powiadają Psalmista i św. Anzelm, człowiek nagle zyskuje pewną nową władzę racjonalnego, wręcz wyrachowanego widzenia spraw. Dzięki niej zdaje sobie sprawę, że ma pewne interesy, i zaczyna się o te interesy upominać u kierownictwa państwa. Ale po kolei. Zacznijmy od tego, o jakie interesy chodzi, bo wbrew pozorom to może wcale nie być oczywiste w dyskursie publicznym.

Niewykończona gospodarka…

Wydawało się, że szansa na zbudowanie nowoczesnego państwa została zaprzepaszczona. Wiadomo – rozmiar naszej gospodarki od upadku komunizmu jest kilkakrotnie większy, osiągnęliśmy na tym polu sukces nieomal chińskich rozmiarów. Było to jednak napędzane nie tylko pracowitością Polaków i oddolną pomysłowością, lecz także inwestycjami zagranicznymi; wręcz powodzią kapitału zachodniego. Tej oddolnej pomysłowości brakowało zaś odpowiedniej skali, a także umocowania w zaawansowanej wiedzy. Wzrost rozmiarów przedsiębiorstwa i tworzenie wiedzy wymagają bowiem bardzo szczególnego środowiska, tworzonego przez państwo. Skądinąd te dwie sprawy bardzo się ze sobą wiążą: we wzrost produktywności, a więc efekt oparty na nowej wiedzy, inwestują zwykle firmy duże, a tych mamy za mało (zob. np. raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego pt. Pułapka małej skali. O produktywności polskich firm z 2021 r.).

Panuje przy tym dość powszechne przekonanie, że nie zbudowaliśmy instytucji państwa, które wspierałyby transformację, dziś niezbędną dla dalszego wzrostu produktywności i bogactwa, ku gospodarce zaawansowanej, znajdującej dla siebie miejsce znacznie wyżej w międzynarodowych łańcuchach produkcji. Najprościej – potrzebujemy firm, które wymyślają i projektują produkty, aby potem móc przybijać na nich swoją metkę z marką na ostatnim etapie produkcji i spijać śmietankę, tj. wysoką marżę za finalny produkt. To jest właśnie interes, o którym napomknąłem we wstępie, nie zaś same tylko wysokie dochody.

I dokładnie o ten interes ma zadbać państwo: stworzyć warunki dla jakościowego skoku gospodarki w łańcuchu wartości, bo ostatecznie z tego bierze się nie tylko dochód liczony na dziś, lecz bogactwo, które można rozumieć jako nadwyżkę, którą naród w swej masie może przeznaczyć na różnorodny portfel inwestycji, krótko- i długoterminowych, o zróżnicowanym stopniu ryzyka. Będą tu więc nieruchomości budujące skumulowany dobrobyt dzieci, wnuków, prawnuków, ale również akcje i inne instrumenty finansujące dalszy rozwój gospodarki; indywidualna edukacja i udział w kulturze, jak również finansowanie uczelni i think tanków. Długo można wymieniać – to złożony system generowania bogactwa, który nie da się sprowadzić do parametrów mierzących bieżący dochód.

Rząd PiS i przybudówek rozpoczął z ambitnym programem uruchomienia prorozwojowych inwestycji publicznych w duchu „przedsiębiorczego państwa”. Utworzono i obsadzono sprawnym kierownictwem Polski Fundusz Rozwoju, także ElectroMobility Poland z projektem Izery. Zainwestowano kapitał polityczny w istniejący wcześniej, ale zupełnie pozbawiony życia projekt centralnego lotniska i połączono go z ideą likwidacji szerszego niedorozwoju i nierówności w zakresie transportu publicznego. Stworzono projekt udrożnienia polskich rzek i rozbudowy portów morskich.

Dość już jednak tej laurki. Bo potem przyszła rozwałka wymiaru sprawiedliwości, który w jej wyniku nie stał się ani sprawiedliwszy, ani sprawniejszy, za to uwikłał rząd i zajął czas samego premiera bezowocną walką z instytucjami unijnymi i zachodnimi mediami (bo min. Ziobro nieczęsto jeździł tłumaczyć się do Brukseli i CNN). Co gorsza – przegrana bitwa o KPO rozszerzała de facto, choć zupełnie wbrew intencjom i narodowemu interesowi, pozatraktatowe władztwo Komisji Europejskiej. O wewnętrznych konfliktach, wyborach kopertowych, TVP, tłustych kotach odżywionych publicznym groszem nie warto nawet pisać.

Wydawało się więc, że perspektywa budowy państwa, które odpowiada na zapotrzebowanie naszej gospodarki, została zaprzepaszczona; że nasza gospodarka pozostanie jak niewykończony dom albo jak całkiem sprawny silnik, który jednakowoż nie skrywa się w żadnej zgrabnie zaprojektowanej, starannie wykończonej karoserii, za którą ktoś chce płacić.

Wydawało się, że szansa ta została zaprzepaszczona przez starą władzę, a następnie przez fakt, że ster przejmuje formacja, która zupełnie jawnie mówi, że w sumie to nie ma żadnego programu.

Jeszcze nie pora gasić światło

I oto gdy nowa władza poczęła wygaszać jeden z zainicjowanych prorozwojowych projektów, mianowicie CPK, rozpętała się burza. Choć w sumie należałoby dobrać inną metaforę. Bo nie chodzi o żadną zawieruchę czy rewolucję. Po prostu grupa rozsądnych ludzi stwierdziła, że nie można pogodzić się z tym, że nowy rząd począł gasić światło w kolejnych obszarach polskiej gospodarki, być może w zadziwiająco staromodnym – bo oni przecież tacy niby nowocześni! – przekonaniu, że wystarczy, jak sobie posiedzimy oszczędnie przy piecyku w kuchni. Nowe wcielenia „3×M”, by posłużyć się manifestem Tadeusza Peipera (wiadomo: „miasto – masa – maszyna”), niech sobie huczą gdzieś indziej – zdawał się „uśmiechnięty” rząd mówić.

Oto tymczasem ludzie z bardzo różnych stron ideologicznego sporu, zarówno anonimowi twitterowicze, jak i najważniejsi ludzie biznesu, stwierdzili, że nie pora gasić światło, i upomnieli się o realizację CPK. Nie przez samą „ambicję”, jak to się często mówi, choć i ten aspekt ma spore znaczenie w warstwie motywacji do działania, ale przede wszystkim trafnie rozpoznając ów interes, o którym wyżej.

Jeszcze przed „aferą” CPK, w styczniu 2024 r., o czym mało kto pamięta, podjęto próbę kwestionowania lokalizacji pierwszej polskiej elektrowni jądrowej. Samodzielnie „zadaniowała” się do tego szczytnego celu wojewoda pomorski Beata Rutkiewicz. Co z Izerą – dalej nie wiadomo. A ostatnim przykładem prób gaszenia światła, również spektakularnym, stała się afera wokół spółki IDEAS NCBR, która jakimś cudem zgromadziła zespół światowej klasy specjalistów pod wodzą Piotra Sankowskiego. Inicjatywa ta stała się ofiarą politykierstwa wiceministra Macieja Gduli.

Reakcja środowiska eksperckiego i szerokiej publiczności skłoniła władzę do rozpaczliwego odwrotu, który w zasadzie nie wiadomo, na czym dokładnie polega. Bo niby kuriozalny wynik konkursu na nowego szefa spółki zostaje w mocy, ale została powołana jakaś nowa instytucja… Na razie wiemy chociaż tyle, że Sankowski i jego ludzie jeszcze nie pakują walizek do USA. Oby po cichu ich nie zmuszono do spakowania manatków za miesiąc czy rok. Trzeba tego pilnować.

Biorąc pod uwagę znaczenie badań nad sztuczną inteligencją, alternatywa jest tutaj ostra jak brzytwa: albo włączymy się w tworzenie nowej gospodarki (mówi się czasem o nowej rewolucji przemysłowej), a więc będziemy generowali podaż nowych technologii, albo będziemy wyłącznie jej odbiorcą, konsumentem, a więc wyłącznie źródłem popytu na nowe technologie. Nie trzeba powtarzać, że rola konsumenta polega na tym, że wydaje on swoje środki na sfinansowanie marży tego, który tworzy produkt; nie trzeba więc długo zastanawiać się nad tym, kto jest bogatszy: producent, który sam też jest konsumentem, czy ktoś, komu przypadła jedynie rola tego ostatniego.

Poświęcam tej kwestii, a więc zreferowaniu miejsca, w którym jesteśmy, i natury owego musu prorozwojowego, tyle miejsca, aby pod żadnym pozorem nie umknęło nam, o co toczy się gra. Dyskurs „ambicjonalny” trafia bowiem w jeden aspekt sprawy, ale spycha na dalszy plan aspekt awansu w łańcuchu wartości, a więc rywalizację gospodarczą – aspekt najważniejszy, o którym trzeba głośno mówić, krzyczeć wręcz! Bo w tej dziedzinie rozstrzyga się przyszłość naszych dzieci, mówiąc trochę pretensjonalnie, a nie w wojnach ideologicznych.

Ruch egzekucyjny – początek

Na poziomie instytucjonalnym sprzeciw wobec rozmontowywania inwestycji prorozwojowych znalazł swe najgłośniejsze uosobienie w postaci stowarzyszenia Tak dla Rozwoju, które zainicjowali wspólnie posłanka Lewicy Paulina Matysiak oraz poseł PiS Marcin Horała, wcześniej odpowiedzialny ze strony rządu za projekt CPK. Ten „grzech” ponadpartyjnej współpracy był dla klubu Lewicy nie do wybaczenia – Matysiak została zawieszona, stosowano wobec niej szykany i moralny szantaż, który kompromituje nawet skądinąd (jak dotąd) ciekawe głosy na lewicy na czele z Adrianem Zandbergiem (tu apel osobisty, zupełnie serio – proszę się opamiętać, Panie Pośle, abyś Pan nie zmarnował kapitału zaufania zgromadzonego przez lata merytorycznej pracy). Ostatnim aktem była nieudana próba odwołania posłanki Matysiak z sejmowej komisji infrastruktury, gdzie w dotąd powszechnej opinii stanowiła ona jeden z najważniejszych głosów. Zdjęcie klaszczącej posłanki na tle skwaszonej miny Włodzimierza Czarzastego stało się memem, a za dowód najwyższej kultury osobistej pani Matysiak może służyć fakt, że nie pokazała Czarzastemu i reszcie zamiast tych oklasków gestu Kozakiewicza, choć byłoby to zdecydowanie na miejscu.

Można zastanawiać się nad powodami tak daleko posuniętej degrengolady polskiej klasy politycznej, która umożliwiła wspólnym ponadpartyjnym wysiłkiem wszystkie opisane wyżej negatywne zjawiska, poczynając od rozkładu moralno-merytorycznego poprzedniej ekipy, kończąc na „samozaoraniu się”, jak to dziś internet nazywa, ekipy obecnej. W sumie to jednak temat równie nieciekawy, jak samo zjawisko. Lepiej zastanowić się nad tym, skąd ten pozytywny ruch oporu.

Najprostsza odpowiedź jest taka: w ostatnich latach pokolenie boomu początku lat 80. (do którego sam należę), które za poprzednich rządów premiera Tuska ledwo kończyło studia, wytworzyło już całkiem spore grono ludzi dobrze wykształconych i należycie doświadczonych. Ci ludzie – by posłużyć się sloganami, które jednakowoż całkiem dobrze opisują sytuację – mają znacznie mniej kompleksów i znacznie więcej obycia wszędzie tam, gdzie dotąd tworzyło się wspomnianą podaż technologii, stosownych rozwiązań instytucjonalnych i generowaną przez to nadwyżkę bogactwa. Ci ludzie wiedzą, jak to się robi, i nie chcą dłużej czekać, aż zaczniemy w Polsce iść w tym kierunku. Mając ok. czterdziestki, jesteśmy już dość niecierpliwi, bo czasu coraz mniej, a zarazem jesteśmy dość jeszcze młodzi, by coś móc i chcieć. Do tego doszła rewolucja w dziedzinie produkcji i dystrybucji wiedzy dokonana na YouTubie, Spotify itp. Oto mądre głowy z telewizora i arbitrzy elegancji z tej czy innej gazety stracili monopol na rozdawanie certyfikatów eksperckich. Wszelkie analogie historyczne słabo bronią się jako teza naukowa, niemniej mogą służyć jako pożyteczne narzędzie wyobraźni. Twierdzę zatem, że to, czego jesteśmy świadkami, jest swoistym nowym ruchem egzekucyjnym, w nieuświadomiony sposób wskrzeszającym ducha pierwszej takiej oddolnej inicjatywy, tj. ruchu egzekucyjnego z początku XVI wieku (można dyskutować, czy np. reformy Sejmu Wielkiego były kolejną taką odsłoną).

Co szczególnego mówi nam ta analogia? Otóż zasadniczo o jednej tylko kwestii, aczkolwiek kluczowej; na jedną rzecz zwraca uwagę, której nie ujmuje zwykła gadka o proteście, ambicji itp. Otóż ruch egzekucyjny, wówczas (pomijając jego zasadniczo błędne, jak przyszłość pokazała, nastawienie antymieszczańskie) i dziś nie ma na celu jakiejś rewolucyjnej zmiany; jego głos ma nawet charakter swoiście konserwatywny – jest domaganiem się tego, co instytucje państwa już zobowiązały się dostarczyć. Jest egzekucją praw i, szerzej, egzekucją umowy społecznej już zawartej między elitą władzy a społeczeństwem, a nie jakimś snem o lepszej przyszłości.

Wówczas była to kwestia królewszczyzn, a więc – w dzisiejszym języku – de facto własności państwowej zagarniętej przez magnaterię (czyli oligarchię, korporację władzy, koterię, pozbawioną mandatu elitę – dziś też tego nam nie brakuje); kwestia egzekucji prawa dotyczącego sprawowania urzędów; kwestia egzekucji uprawnień sejmu; wreszcie kwestia kodyfikacji praw, obok wielu innych rzeczy, których średnia szlachta nie traktowała w charakterze postulatów, lecz jako coś, co im się już na mocy kontraktu z państwem i monarchą należy.

Podobnie jest, zauważmy, i dziś. Opisany wyżej oddolny ruch społeczny był bezpośrednio domaganiem się egzekucji tego, co stało od miesięcy i lat zapisane na papierze. Wszak IDEAS NCBR ma swoje cele statutowe i, szerzej, swoje miejsce w strategii rozwoju kraju, a tym samym protestując przeciw wyniszczaniu tej instytucji domorosłą menedżerką ministra Gduli, nie mówiliśmy nic ponad coś w rodzaju: „Ta spółka ma pełnić swoją funkcję!”. W sprawie CPK – podobnie. Państwo, rządzone przez tych czy owych, zobowiązało się postawić tę istotną infrastrukturę m.in. po to, aby umożliwić polskim przedsiębiorcom nawiązywanie relacji biznesowych niezależnie od pośrednictwa niemieckich czy holenderskich kolegów, których infrastruktura biznesowo-finansowo-transportowa jest od wieków wpięta w światowy krwiobieg. Przecież CPK to nie jest projekt sam dla siebie, lecz można rzec, igła, która miała nas w podmiotowej roli wpiąć w ów krwiobieg. I oto kierownictwo państwa zaczyna mącić, kluczyć, wygaszać. Głos sprzeciwu był znów żądaniem egzekucji tego, do czego państwo już się zobowiązało, tylko (i aż!) tyle.

Wreszcie na najogólniejszym i zarazem prywatnym poziomie – w latach 90. dorastało pierwsze pokolenie w pełni wykształcone w III RP (pamiętam do dziś, że podczas ślubowania pierwszoklasistów odebrałem wraz z klasą nowe godło państwowe, które miało odtąd zawisnąć w sali). Otóż to odnowione państwo polskie złożyło nam pewną obietnicę ustami bohaterów tamtych czasów, wówczas jawiących się dzieciakowi pomnikowo (Wałęsa, Michnik, Mazowiecki i cały szereg tzw. autorytetów o wielkich mądrych głowach i krzaczastych brwiach). W stosowne słowa mogę to ubrać po latach, ale nie mam żadnych wątpliwości, że oddaje to nastrój tamtego czasu. Otóż była to obietnica zbudowania dojrzałego, nowoczesnego, „zachodniego” państwa. A więc takiego, w którym człowiek będzie mógł w pełni zrealizować swój potencjał. I co mają powiedzieć o swoim potencjale ci wszyscy, których rząd chce zostawić na lodzie w IDEAS NCBR? Pytanie, czy ten nowy ruch egzekucyjny może przybrać jakąś postać polityczną we właściwym i pożądanym sensie tego słowa, a więc wpłynąć na to, kto i jak rządzi naszą wspólnotą.

Ruch egzekucyjny – perspektywa polityczna

Warto chyba zakończyć te rozważania odrobiną praktycznych przemyśleń. Wszystko, co piszę niżej, ma charakter „do dyskusji”. Nie czuję się wystarczająco kompetentny do formułowania żadnych rekomendacji, ale może przynajmniej punkty te mogą zostać podjęte przez ludzi bardziej w tej materii uczonych, znających stosowną literaturę i doświadczonych w praktyce rządzenia i zarządzania.

Myślenie o praktyce politycznej wyznacza kalendarz wyborczy. Mamy więc przed sobą wpierw perspektywę wyborów prezydenckich; ponadto kolejne wybory parlamentarne. Przyjmuję przy tym za punkt wyjścia realistyczną diagnozę, że Tak dla Rozwoju nie może przeistoczyć się w partię polityczną, nawet gdyby to miało ogółem błogosławione skutki. Ludzie tworzący tę inicjatywę chyba sami nie byliby gotowi na tak dalece odmienne ugruntowanie samego ładu partyjnego. Trzeba więc szukać stopniowej drogi przekształcenia owego ładu, a jakie partie się z tego wyłonią, pod starymi lub nowymi szyldami – to dopiero się okaże.

Warto przy tym jednak zdać sobie sprawę, że sama myśl o Tak dla Rozwoju jako partii nie jest sprzeczna z tym, jak o partiach myślano i powinno się myśleć. Nie jest to bowiem wbrew pozorom z natury swej jakaś „ponadpartyjna” inicjatywa. Wręcz przeciwnie – w moim przekonaniu byłby to powrót do samej istoty parlamentaryzmu partyjnego, a więc do takiego pomysłu, że partie reprezentują nie żadne poglądy, bo te co najwyżej mogą służyć za wtórne racjonalizacje, lecz przede wszystkim interesy określonych grup – robotników, urzędników i innych beneficjentów sektora publicznego, wielkiego biznesu, małego biznesu, chłopów czy farmerów itd. Ład partyjny, można odnieść wrażenie, zupełnie się od tego oderwał na Zachodzie, w III RP nigdy się zaś do końca w tym nie zakorzenił. W tym kontekście Tak dla Rozwoju mogłoby reprezentować koalicję interesów złożoną ze średnich i trochę większych przedsiębiorców, którzy potrzebują wsparcia w próbach ekspansji na nowe rynki, startupowców oraz klasy eksperckiej, która napotyka szklane sufity w drabinie awansu w zachodnich korporacjach działających w Warszawie, Wrocławiu czy Trójmieście. Całkiem zgrabna koalicja.

Biorąc jednak za punkt wyjścia realistyczny pogląd, że przekształcenie ruchu egzekucyjnego A.D. 2024 w formację stającą samodzielnie do wyborów nie jest w bliskiej przyszłości prawdopodobne (choć „Ruch Egzekucyjny” to całkiem dobra nazwa dla partii, która przekornie mogłaby określać się jako zasadniczo prosystemowa!), widziałbym miejsce na następujące działania.

Po pierwsze, powinien powstać społeczny projekt ustawy zobowiązującej parlament do powołania stosownej komisji, a następnie należałoby uchwalić większością 2/3 głów coś na kształt konsensusu w sprawie podstawowych interesów państwa. Jasne jest, że tylko bezkompromisowa presja jest w stanie zmusić obecną klasę polityczną do uchwalenia takiej ustawy, ale doświadczenie ostatnich miesięcy skłania do pewnego optymizmu. Partie polityczne musiałyby na mocy takiej ustawy wydelegować posłów do rzeczonej komicji, a ta miałaby dwanaście miesięcy na wyartykułowanie tego, co stanowi nasz interes narodowy, w możliwie konkretnych, jednoznacznych terminach, a następnie wypracowanie kilku punktów określających podstawy strategii państwa na następną dekadę. Coś podobnego funkcjonuje, zdaje się, na Litwie. To następnie zostałoby uchwalone przez parlament jako obowiązujące prawo, tj. byłoby dokumentem np. zobowiązującym każdy (sic!) rząd do składania publicznego raportu z wykonania strategii. Ktoś powie, że to tylko dokument, ale samo jego przygotowanie – wraz z publiczną debatą na ten temat, która musiałaby grać kluczową rolę – stanowiłoby mentalny przełom w polskiej polityce ostatnich lat.

Po drugie, dobrze byłoby w jakiś sposób sformalizować oczekiwanie przynajmniej części obywateli, że inicjatywy takie jak Tak dla Rozwoju nie powinny być wyjątkiem od politycznej codzienności, piętnowanym przez partyjniactwo, lecz przeciwnie – częścią składową wykonywania obowiązków posła. Tak aby politycy mieli świadomość tego oczekiwania i musieli się do niego odnieść – z aprobatą albo nie; jeśli z dezaprobatą, to wówczas wprost zwracaliby się o poparcie wyłącznie do elektoratu typu „silnych razem” tej czy innej formacji. Do czego mają prawo. Nie może być jednak tak, że duch „silnych razem” wyznacza standardy polskiego parlamentaryzmu. Trudno wprawdzie uczynić ustawowym obowiązkiem posła działalność w rozmaitych mniej lub bardziej sformalizowanych kolektywach międzypartyjnych, ale należałoby pomyśleć o jakichś prawnych zachętach do tego oraz o swoistej „ochronie” posłów, którzy się na to decydują. Nie może być tak, że cała kariera polityczna posłanki Matysiak jest dziś zdana na łaskę i niełaskę Czarzastego! W jakiś sposób trzeba sformalizować fakt, że poseł jest, można rzec, własnością państwa, w służbie wyłącznie państwa, nie zaś własnością swej partii.

Po trzecie, należałoby wprowadzić do dyskursu publicznego ideę „kandydata drugiego wyboru” już na najbliższe wybory prezydenckie. Nie w charakterze reformy prawa wyborczego, lecz na początek dobrego obyczaju. Tak aby w dobrym tonie była deklaracja ze strony każdego czynnego polityka danej partii, kto jest jego kandydatem drugiego wyboru. I taki poseł mógłby nawet pojawiać się na kampanijnych wydarzeniach swego „drugiego wyboru”. Nie mówimy oczywiście o samych kandydatach, lecz o posłach, działaczach lokalnych.

Oczywiście większość tego typu deklaracji przebiegałaby według przewidywalnych i nudnych powiązań (np. Trzaskowski – Hołownia i odwrotnie), ale przynajmniej kilka „zaskoczeń” mogłoby tworzyć podglebie pod inny dyskurs polityczny w przyszłości. Bo jeśli wystartowałaby Matysiak (o co ostatnio publicznie zaapelował publicysta Rafał Woś) i wskazałby ją Horała, to przyznajmy, że jego obecność na wiecu gromadzącym patriotyczną, ale zdecydowanie lewicującą grupę obywateli byłaby wydarzeniem wartym uwagi. To oczywiście tylko zgrabna ilustracja. Mówiąc wprost, partia rządząca nie może mieć monopolu na dialog ponad podziałami, na co stylizuje się Campus Polska Przyszłości (swoją drogą, czemu nie „kampus”?). Nie jest rzeczą partii rządzącej mieć monopol na cokolwiek, a już na dialog w szczególności.

W dalszej perspektywie należałoby instytucję kandydata drugiego wyboru wprowadzić do prawa wyborczego, abyśmy wszyscy, głosując, tworzyli coś w rodzaju własnej gradacji preferencji. To nie jest pomysł nowy, ale nie wiadomo mi, aby gdziekolwiek w ten sposób wybierano głowę państwa. To znów stwarzałoby inne ramy, inny system zachęt, jak powiedzieliby ekonomiści, dla tych, którzy kształtują dyskurs publiczny.

Ogółem, trochę jak w polityce gospodarczej, nie zmusimy polityków do myślenia konsensualnego i strategicznego, podobnie jak nie możemy zmusić nikogo do inwestowania, ale nie należy ustawać w wysiłkach, aby tworzyć zachęty do pójścia w pożądanym kierunku.

Konrad Werner

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 9 października 2024
Fot. Andrzej HULIMKA / Forum