Dzikie atramenty albo szkoła obmowy Mirona Białoszewskiego
Po raz pierwszy Miron Białoszewski przyjechał do Obór pod Warszawą na początku października 1976 roku. W jadalni Domu Pracy Twórczej właśnie trwał obiad i za chwilę spóźniony przybysz został usadzony przy moim stoliku. Zaczęliśmy rozmawiać o Warszawie – jak się zaraz okazało, temacie niesłabnącej fascynacji Białoszewskiego, tym bardziej, że całkiem niedawno zamieszkał w blokowych „gwizdo-betonach” na „gorszej” Saskiej Kępie, nazwanej przez niego „Chamowem”. Mój nowy towarzysz rozgadał się na dobre, ja zaś pozbyłam się bardzo szybko początkowej tremy, zrozumiałej u młodej podówczas poetki, z jednym tomikiem w dorobku.
Z twórczością Mirona Białoszewskiego, autora pięciu tomików wierszy w owym czasie, oraz Teatru Osobnego, Pamiętnika z powstania warszawskiego, Donosów rzeczywistości i Szumów, zlepów, ciągów, nie tylko zetknęłam się, lecz nawiązałam z nią ów bliski, osobliwy kontakt, do jakiego dochodzi w trakcie tłumaczenia tekstów zadanego, czy wybranego – jak w tym wypadku – autora. Tak się złożyło, że rok przed poznaniem osobiście poety, przebywałam na długim, 10-miesięcznym stypendium literackim w mieście Meksyk i tam, przedstawiając – na zamówienie Uniwersytetu – małą antologię współczesnej polskiej poezji w moim wyborze i przekładach na język hiszpański, odważyłam się przeciągnąć jednego z najbardziej nieprzetłumaczalnych poetów w obszar językowej i kulturowej inności hiszpańszczyzny. A już na pewno szczytem zuchwalstwa i ryzyka była próba sfabrykowania ekwiwalentu słynnej „Mironczarni”; prawdę mówiąc, z końcowego efektu męczarni, ale i zabawy hiszpańskimi słowami byłam ostatecznie dość zadowolona.
Usiłując przybliżyć młodemu czytelnikowi meksykańskiemu osobowość twórczą Mirona Białoszewskiego, pisałam m.in. w nocie, towarzyszącej moim przekładom, o zanurzeniu tej poezji w świecie rzeczy elementarnych, czynności najzwyczajniejszych, scen i scenek z codzienności: „Dla Białoszewskiego nie istnieją rzeczy, które by nie zasługiwały na poetycką penetrację, jako tworzywo służy mu wszystko, co znajdzie się w zasięgu jego spojrzenia, dotyku czy innego zmysłu, a także takie „zajęcia”, jak leżenie, ulotne dialogowanie, patrzenie przez okno czy kontemplowanie posągu jakiejś świętej w wiejskim kościółku.
Poezja dla Białoszewskiego wypływa z samego faktu istnienia i prób określenia – jakby to działo się po raz pierwszy – relacji między ja a światem, ja a najbliższymi przedmiotami, takimi jak piec, podłoga, ściana, łyżka czy kołdra. Wszystko może się stać okazją do wyrażenia zachwytu, zadziwienia, cokolwiek, przefiltrowane przez specyficzne operacje językowe, jest w stanie osiągnąć wymiar estetyczny i filozoficzny” (przetłumaczone z hiszpańskiego).
.I oto teraz przypadek a właściwie los sprawił, że danym mi było znaleźć się w tym samym miejscu i czasie, co Białoszewski – bohater niedawnych, zaocznych z nim obcowań. Co więcej, zaczęliśmy chodzić niemal codziennie na długie spacery i uprawiać to, co w późniejszym liście do mnie z Obór, nazwał „szkołą obmowy”. „Po Pani wyjeździe straciłem szkołę obmowy. Trochę można było z panem Międzyrzeckim, ale nam to szło lepiej”. Pokazałam Mironowi moje niewidoczne dla niewtajemniczonych, dziś już nieistniejące „uroczysko” w konstancińskim jarze, tuż przed szkółką jeździecką, którym się zachwycił. Zaśmiewaliśmy się, „obgadując”, każdy po swojemu, rozmaite kształty roślin przydrożnych i drzew, a nawet worków plastikowych na wysypisku śmieci. W towarzystwie Mirona, gdy patrzyło się także jego oczami, nawet to co brzydkie, obskurne, wykazywało się jakimś rodzajem piękna.
Nie zawsze jednak mogłam towarzyszyć Mironowi w jego wypadach w teren. Wiązało się to ze specyficznym rytmem życia poety, słynącego z tego, że z dnia robił noc i odwrotnie, w nocy, kiedy wszyscy mieszkańcy oficyny spali, on buszował po okolicy jak dziki kot. Z tych nocnych eskapad znosił przeróżne trofea. Zapukałam kiedyś do jego narożnego pokoju na parterze i oniemiałam: z lampy pod sufitem i z obramowania lustra nad umywalką zwieszały się całe gałęzie z grzywą liści i fioletowo-czarnych owocków, prawdopodobnie „wilczej jagody” albo kruszyny, co w połączeniu z czarnym papierem, naklejonym na okienne szyby – tak by odgrodzić się od dziennego światła i tego, co działo się na zewnątrz – sprawiało wrażenie jakiegoś przedziwnego sanktuarium, czy kaplicy, służącej medytacjom. Pochwyciwszy moje zdumione spojrzenie, poeta powiedział, rad z efektu: „To są dzikie atramenty, naznosiłem tu ich trochę, jak pani widzi”.
Ta scena, a przede wszystkim malownicze wyrażenie, kontemplowane z dzisiejszej perspektywy, w którą wpisuje się całość dzieła Mirona Białoszewskiego, nabrało dla mnie wymiaru celnej, acz wieloznacznej metafory.
Wybierając sztuczność peryfrazy pospolitej nazwy (wilcza jagoda, czy kruszyna”) poeta nadbudował nad nią piętro semantyczno – ekspresyjne, gdzie „ kulturowość” spotyka się z „dzikością”, czyli sferą niezdobytej przez język rzeczywistości. W tym pełnym napięcia i walki spotkaniu dwóch obcych sobie jakości, to „dzikość” była dla poety o wiele bardziej atrakcyjna, niż „ atrament”, zwłaszcza od pewnego momentu, od późniejszego etapu twórczości, charakteryzującego się „ łapaniem za słowa” w mowie pozornie „byle jakiej”. Chcąc się „wyjęzyczyć”, Białoszewski wprowadził „dzikość” niewyrażalnego do swojego języka, traktowanego jako jeszcze nieuformowana, otwarta na niespodziankę substancja, z której można ulepić dowolny kształt, tak jak to robią dzieci – mali kreatorzy, nie przyuczeni jeszcze do norm poprawności. Jednak dzieci próbują lepić w języku na oślep, podczas gdy poeta – Miron, kontynuując słowotwórcze i ontologiczne pasje Leśmiana, rzeźbi świadomie w języku swoje dziwotwory, zaraża słowa sobą, zlepia to, co było dotychczas rozdzielone, z rzeczowników modeluje czasowniki i na odwrót, „deszczykuje”, „korytarzuje”, o burzy powie: „było lwio/ponadto lwiało”, dokonuje genialnych przeszczepów liter czy głosek na inne korpusy słowne, co chwila się przejęzycza „nie wychylać się/nie cochwilać”).
„Prze- języczanie się”, to nic innego, jak wychodzenie poza język, nieustanne przekraczanie jego granic, zawłaszczanie „dzikości” przez „atrament” i rozsadzanie nią „ atramentowych” schematów. W wierszu „Domki i psy w lesie tej planety” tak opisuje nieprzeniknione górowanie drzew nad przechodzącym pod nimi człowiekiem: „ wysocy po bokach stoją(zawsze)/dziś nimi nic nie macha”. Zabieg uczłowieczenia domyślnych, nienazwanych drzew uzmysławia w niesłychanie sugestywny sposób tajemniczość natury w oczach patrzącego. Zabiegi językowe, to także – w ujęciu Białoszewskiego – budowanie własnej osobowości „zachciankowej”, sprawdzanie solidności jej unikalnej konstrukcji. („ być sobie jednym”). I wreszcie – „wyjęzyczyć się”, to przebijać się uparcie do istnienia, z różnych stron mowy, chodzącej na skróty, często przez ułomki sylab zamiast przez całe słowa i zawsze odkrywczej.
Bowiem niespożyta aktywność języka w sferze „atramentowej” podporządkowana jest u Białoszewskiego najbardziej przezeń cenionej „szkole obmowy”, inaczej –„gadania”. Próbie języka mówionego i słuchanego poddawał własne i cudze wiersze, w stosowaniu tego wymogu był nieugięty ( znam to z autopsji). „drzewo z zimna i struktury kryształu/ nierozgadane/ nie szumi/ którędy wyjść ze słowa” – zastanawiał się w wierszu „ Nie umiem pisać” (z wczesnego tomu Obroty rzeczy).
Odwracając porządek tej frazy: tylko to, co rozgadane – szumi, może być autentyczne. Tak niekonwencjonalnie rozumianą „ obmowę” stosował Miron Białoszewski we wszelkich przejawach swojego pisanio-życia”, a więc także w listach. Wspomniany list do mnie zaczyna się od słów:
„Kochana Pani Meksykanko Wel Poloneso! Warszawa, dom 9 piętro.
Ale dopiero od dwóch godzin, w nocy z 22
października,
pół uroczego a pół ździernika
…………………ciepła
…………………z wszystkiego
jedno drzewo obaliło w Oborach
zdaje się to któreśmy tak podziwiali.
T.zn. miało dwa pnie (dwudrzewo), jeden pień
oddarło i buch!”
Początkowy fragment zapisany jak wiersz, wers pod wersem.
A w innym fragmencie listu:
„Warszawa z diabelnym – słowo przekreślone – z chamskim wiatrem. Wracałem dwa razy o śledziowym świcie. Śledź zamarznięty na niebie”…
A na szóstej stronie listu, pisanego na kartkach ze szkolnego zeszytu w jedną linię, pod formułką pożegnalną:
„Pozdrawiam
Miron Białoszewski” –
dopisek:
„dom przywitał mnie gorącem!
Niech będzie błogosławione!”
I już z boku, w braku miejsca, w rozpędzie horror vacui:
„zawsze powinien ksiądz przed wprowadzką i przed każdym wybuchem sezonu zimowego święcić kaloryfery”.
Krystyna Rodowska