Wołodymyr JERMOŁENKO
Mój Wrocław poetycki
Miasto, to nie tylko punkt na mapie, miejsce, gdzie się mieszka, lub które się odwiedza czy omija. Każde duże miasto jest kosmosem: fascynuje, przyciąga, zasysa, albo… wypluwa ciała, które się w jego organizmie nie przyjęły
.Najdawniejszy obraz Wrocławia, jaki majaczy bardziej w mojej podświadomości niż pamięci, jest niesamowity: dziewczynka, może 10–11-letnia idzie z mamą do wujka, który po przyjeździe ze Lwowa, mieszka wśród pustych ulic i zrujnowanych kamienic, gdzie pohukują przeraźliwie puszczyki. Obraz ten zdaje się nie mieć nic wspólnego z malowniczo położonym miastem nad Odrą i jej odnogami, z jej wysepkami, wieżowcami, tramwajami, mostem Grunwaldzkim, gdzie tuż obok mieszka moja kuzynka z mężem, których tak lubię nawiedzać, choć nie często!
Ale Wrocław, mój Wrocław – metropolia kulturalna, Europejska Stolica Kultury 2016, wraz z jej świeżymi nabytkami architektonicznymi, takimi jak ostatnio wrocławski Dom Literatury, a wcześniej Forum Muzyki, to dla mnie przede wszystkim poeci, związani z tym miastem o niezwykłej historii i współczesności.
Niektórzy z nich już od jakiegoś czasu nie żyją, jak Tymoteusz Karpowicz, Marianna Bocian, inni, jak Tadeusz Różewicz, zostawili po sobie jeszcze ciepłe ślady, po których wciąż chodzimy, nie tracąc nadziei na znajdowanie nowych. Jeszcze inni wciąż są i nie ustają w tworzeniu poetyckiej tożsamości miasta. To Urszula Kozioł, Janusz Styczeń, Bogusław Kierc i najmłodsza z nich – Ewa Sonnenberg, która po dziesięcioletnim pobycie w Krakowie powróciła na dobre do Wrocławia, do swojej magicznej pracowni, którą oglądam na zdjęciu w Internecie. Wiem, że nie wymieniłam wszystkich umarłych i żywych, wciąż aktywnych i twórczych w tym buzującym energią mieście. Naprawdę jednak „moimi” są ci pierwsi, bo z każdym z nich inaczej i na innym zakręcie mojej własnej biografii zetknął mnie los, a wszyscy byli, są i z pewnością będą dla mnie ważni.
.A więc Tymoteusz Karpowicz – poeta, którego osobowość i artystyczna praktyka wycisnęła silne piętno na otaczających go młodych wówczas poetach, do których i ja się zaliczałam. Jego „lingwistyczna” poezja była trudna w odbiorze ; na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych czytałam tomik „Trudny las”– od którego, o ile dobrze pamiętam rozpoczęły się moje inicjacje Karpowiczowskie – przedzierając się nie bez wysiłku przez te słowne zasieki, podyktowane określoną filozofią języka Karpowicz w owym czasie był przez jakiś czas zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Poezja”, a ja przesyłałam tam moje nowe wiersze – już po debiucie książkowym, w roku 1968, na które zawsze żywo, niekiedy krytycznie reagował, angażując się w dialog ze mną, tak bardzo potrzebny i inspirujący dla młodej poetki. Potem, kiedy został naczelnym wrocławskiej „Odry”, pielgrzymowałam raz i drugi na rozmowy z nim, których mi brakowało w Warszawie. Pamiętam, jak poruszyła mnie lektura jego eseju o Wojaczku (tytułu teraz nie pamiętam), poecie, któremu stale opiekuńczo towarzyszył: interpretował jego poezję jako wręcz masochistyczną, ryzykancką grę ze śmiercią, która go w końcu dopadła. Lektura Odwróconego światła – tomu, który ukazał się w roku 1972 – zbiła z tropu czytelników i wielu krytyków, nawet tak przenikliwego jak Zbigniew Bieńkowski. A potem Karpowicz wyjechał do Stanów, zaproszony na wykłady, i tam już został. Oczywiście, nadal pisał wiersze i prozę, ale ta jego emigracyjna twórczość nie przebijała się ani nad Odrą, ani nad Wisłą. W ciągu 36 lat jego nieobecności, ukazała się w kraju tylko jedna jego książka poetycka Słoje zadrzewne, nominowana do nagrody Nike w roku 2000. Dopiero teraz, 11 lat po śmierci poety – Polaka z ziemi litewskiej, po sprowadzeniu z Chicago ogromnego – jak się okazało – archiwum, wielotomowe dzieło ma szansę się ukazać, dzięki staraniom wrocławskiego wydawnictwa Biuro Literackie i osobistym Jana Stolarczyka, byłego dyrektora Ossolineum, zaprzyjaźnionego od lat z Karpowiczem. Czy „mistrz komplikacji znaków” – jak określił Karpowicza poznański krytyk i „lingwistyczny” poeta Edward Balcerzan – zdobędzie dla siebie nowych czytelników i admiratorów? Czas pokaże.
Marianna Bocian – młodsza ode mnie, odeszła za wcześnie, w kwietniu 2003 roku. Była blisko Karpowicza, sporo z niego zaczerpnęła. Choć na moje ucho, w jej bardzo retorycznej poezji na wysokim diapazonie, dawały się słyszeć intonacje biblijne, echa Słowackiego i Norwida. Marianna mówiła: „jesteś mieszkańcem krainy poplątanego słowa”. Język był dla niej wartością, naturalną jak byt biologiczny, zagrożoną przez deformację i fałsz. Poezja Marianny, autorki wielu tomików, była – mówiąc słowami Juliana Przybosia – „zamachem na wszystko”, ale ten „zamach” był tak radykalny, że – pod koniec jej ewolucji pisarskiej – wybiegał poza granice poezji, miał wymiar mistyczny i głęboko etyczny. „Początek i koniec świata/biegnie/przez serce człowieka” – czytamy w jej filozoficzno-medytacyjnym tomie Gnoma (1992). Maksymalizm ambicji, ich metafizyczny adres, zaprowadził ją do poezji „konkretnej”, do języka zredukowanego do graficznego symbolu. Ale uprawiała także krytykę i zaangażowaną społecznie publicystykę. Miała trudne, pracowite życie i mocny, często niewyparzony język, gdy coś budziło jej sprzeciw i gniew.
Marianna ukończyła studia polonistyczne we Wrocławiu, tutaj także żyła i mieszkała Ale jej serce wyrywało się do rodzinnej wioski Bełcząc na Podlasiu, do matki, której do końca pomagała w ciężkiej pracy na roli. Nie wiedziałam, że po jej śmierci nazwano ją „ikoną Podlasia”, otoczoną w jej stronach swoistym kultem.
Poznałam ją pod koniec lat 70 i zapamiętałam, jako namiętną palaczkę, osobę o pozornie szorstkim, niemal męskim sposobie bycia, bezkompromisową i nieulękłą w etycznych sądach. Obdarzyła mnie swoją sympatią i przyjaźnią, czemu dała wyraz m.in. w dedykacjach z różnych lat na tomikach. Zbliżyłyśmy się, poznały lepiej w trakcie festiwalu poetyckiego w Brzegu niedaleko Wrocławia, w r 1994. Ale wcześniej jeszcze, to właśnie pióro krytyczne Marianny Bocian zareagowało pozytywnie jako pierwsze na ukazanie się mojego wyboru wierszy z 12 lat Stan posiadania w roku 1981.
Zdążyła to zrobić, zanim – kilka miesięcy później – wybuchł stan wojenny, zawaliło się życie literackie i nikt już nie miał głowy do pisania recenzji.
Spuścizna Marianny Bocian wciąż czeka na całościowe interpretacje.
.Tadeusza Różewicza z kolei nigdy nie poznałam osobiście; zabrakło mi odwagi, by napisać, czy zadzwonić do niego, choć miałam powód ważny i poważny. I zapewne zgodziłby się ze mną spotkać i porozmawiać. Bo ja rozmawiałam z nim – tłumacząc jego wiersze na hiszpański i opatrując ten przekład własną notą krytyczną, też po hiszpańsku. Mówię o niewielkiej książeczce Poesia polaca contemporanea – Iwaszkiewicz, Przyboś, Różewicz, Herbert, Szymborska, Grochowiak y Białoszewski, Seleccion, traducciones y notas de Krystyna Rodowska – wydanej w r. 1975, pod koniec mojego pierwszego, 10-miesięcznego pobytu stypendialnego w Meksyku przez Universidad Autonoma de Mexico. Sprawdzam teraz, po przeszło 40 latach, jakie wiersze Różewicza w moim przekładzie zamieściłam: „Vi a unos locos”( Widzę szalonych), „La espina” ( Cierń), „En la mitad de la vida” ( W środku życia), „Las formas”( Formy), „Cuento sobre las viejas feas” (Opowiadanie o starych kobietach).
Zatwierdzam ten szczupły wybór, także i teraz. Nota o poezji Różewicza – podsumowująca moje spostrzeżenia z tamtego, odległego czasu – usiłowała przybliżyć meksykańskim, latynoamerykańskim studentom nauk humanistycznych ( bo do takich odbiorców była adresowana owa seria niewielkich antologii poezji różnych krajów) przewrót ideowy i artystyczny, jaki za sprawą tego twórcy dokonał się w XX-wiecznej poezji polskiej, zaraz po wojnie. Nie było sprawą prostą opowiedzieć takiemu czytelnikowi w paru skondensowanych zdaniach o znaczeniu wojennych doświadczeń Różewicza i jego generacji dla przemyśleń, dotyczących sensu uprawiania poezji już p o t e m, po „końcu świata”, jaki poeta przeżył. Posłużyłam się terminem: antipoesia, zrozumiałym na tamtym terenie dzięki znajomości dzieła Chilijczyka, Nicanora Parry – poety kwestionującego retorykę i pięknosłowie poezji latynoamerykańskiej pod wpływem Nerudy. Po hiszpańsku dalej objaśniałam postawę Różewicza: Ya no era posible creer en la palabra bella y metafisica. El único camino era el de la antipoesia. Esta nueva conciencia del poeta tuvo que buscar nuevos medios de expresión. De ahi viene la práctica de la palabra despojada de cualquier adorno, la poética del reportaje, de diálogo o de monólogo interior, el desprestigio de la metáfora. Tłumacząc z hiszpańskiego: „Nie można już było wierzyć w słowo piękne i metafizyczne. Jedyną drogą była antypoezja. Ta nowa świadomość musiała poszukać dla siebie nowych środków wyrazu. Stąd posługiwanie się słowem odartym z wszelkich ozdób, poetyka reportażu, dialogu lub monologu wewnętrznego, detronizacja metafory”.
W mojej antologii, osobowość artystyczną Różewicza uwydatniał dodatkowo mocny kontrast z postawami i praktykami poetyckimi Juliana Przybosia i Zbigniewa Herberta. Nie kryję, że w tamtym czasie, nieodległym od moich początków poetyckich, byłam zafascynowana awangardyzmem Przybosia – poety, który zawierzał nośności metafory i ambicji kreowania w słowie świata alternatywnego wobec dotykalnej rzeczywistości i bezpośredniego doświadczenia historycznego. Musiało upłynąć wiele lat własnego uprawiania poezji i kontaktów translatorskich z innojęzycznymi poezjami, musiało rozrosnąć się, skomplikować, obrosnąć w sprzeczności i tajemnice dzieło Różewicza, abym zaczęła je odczytywać na nowo, doceniać w pełni jego wagę i bogactwo.
.Z Urszulą Kozioł spotykałam się korespondencyjnie dość często, przesyłając jej nowe wiersze i przekłady poetyckie, z własnymi komentarzami, które chętnie publikowała na łamach miesięcznika „Odra”, gdzie prowadzi od dawna dział poezji. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych spotykałyśmy się też osobiście, z racji wspólnego uczestnictwa w Przemyskich Wiosnach Poetyckich, których kontynuacją były wycieczki poetów z Przemyśla do Lwowa i Krzemieńca, cieszące się, rzecz jasna, ogromnym zainteresowaniem i powodzeniem.
Podziwiałam zawsze skalę talentu Urszuli Kozioł; każdy z jej tomików poetyckich, a także proza, np. Postoje pamięci, czytane najpierw na łamach „Twórczości”, były wydarzeniem. Zestawiano ją często z Wisławą Szymborską, podkreślając odrębność wrocławskiej poetki. Filozoficzna poezja Szymborskiej ukazywała się zawsze w gorsecie nienagannej, konceptualnej elegancji, podczas gdy poetycki temperament Urszuli Kozioł potrafi sprawiać językowe niespodzianki, przechylając wiersz ku kolokwialnie wyrażonej, nagiej emocji, co okazuje się strzałem w dziesiątkę, jak to dzieje się w wielu wierszach najnowszego tomiku Ucieczki ( 2016). W genialnym w swojej prostocie wierszu „Spadanie” czytamy: „Pytano mnie co robię/ odpowiadałam/nic/tracę czas…/ teraz/ z braku czasu tracę siebie/ teraz/ zostało ze mnie ledwo tycio tycio/ a ja nie mam nawet czego się przytrzymać/ i wiuuu—/spadam”. W innym wierszu powie: „Nigdy nie byłam damą/ noszę się byle jak/ klnę jak szewc/ chętnie piszę grubym głosem/ niby woźnica/ za kołnierz nie wylewam/ bylle w dobrej kompanii” (w tomiku Fuga).
Poezja Urszuli Kozioł potrafi być także erudycyjna i kunsztowna, przetwarzająca po swojemu motywy klasyczne, odwołująca się do rozmaitych momentów w poezji europejskiej. Znakomite i wysmakowane są jej wiersze miłosne, które zapadają w pamięć, jak choćby te dwa pierwsze wersy: „jesteś za blisko/ za naocznie jesteś/ żebym cię mogła zobaczyć raz wtóry”, albo takie odkrywcze błyski erotycznej samowiedzy: „czy już staję się łoskotem twojej krwi/ jak ty/ mojej”, „wargi mnie bolą z niepocałowania” (z autorskiego wyboru Wiersze Niektóre, 1997). We wspomnianym już tomiku Ucieczki, w drugiej jego części, autorka daje wyraz swojej wrażliwości na najnowszą historię, na odrzucany przez czynniki oficjalne temat uchodźców, we wstrząsającym, epickim poemacie „Ucieczki”, nadając teraz temu słowu powszechnie zrozumiały wymiar i nakładając na ucieczki syryjskich dzieci z „czarnego raju dżihadystów” wyryte w pamięci sceny z exodusu wojennego własnego dzieciństwa – tragedię „Dzieci Zamojszczyzny”. Zaprawdę, wielka i ważna to poezja autorki wielu tomów, obsypanej niezliczonymi nagrodami.
W finale wspomnianego poematu Urszula Kozioł przyznaje się do „niespożytej ciekawości świata”, która – mimo nie gasnącego bólu po stracie ukochanego męża – ratuje ją przed ostatecznym pesymizmem. Owa ciekawość świata każe jej podróżować, występować na światowych festiwalach poezji, interesować się żywo tym, co się pisze i jak się myśli w innych krajach, pisać felietony, prowadzić stałą rubrykę „W poczekalni”, od której nieraz zaczynam lekturę „Odry”.
.Emblematyczną dla wrocławskiego środowiska literackiego postacią był i chyba pozostaje, mimo upływu lat, poeta Janusz Styczeń. Jedyny tak konsekwentny nadrealista w kraju, gdzie surrealizm – w odróżnieniu od czeskiego sąsiada – nie zapuścił korzeni. Zauważano także u Stycznia (który debiutował opowiadaniem w r. 1960 w „Odrze”, u Karpowicza) połączenie poetyki lingwistycznej z nadrealizmem.
Poznałam go osobiście na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych; lokalizuję ten fakt w czasie na podstawie dedykacji w tomikach, które mi podarował. W jednym z nich – Rozkosz gotycka (1980) – właśnie odkryłam list, datowany na 23 czerwca 80 roku, w którym recenzuje empatycznie ówczesne publikacje moich wierszy. Janusz, po moim debiucie książkowym w 1968 roku, towarzyszył mi przez pewien czas swoją uwagą i nadzieją na przyszłość. W trakcie ostatnich dwóch dekad nasz kontakt jakby wygasł, może dlatego, że ja, szastająca się po świecie, zapraszana na międzynarodowe festiwale poezji, lub zanurzona po uszy w ambitnej pracy przekładowej, zaczęłam jeździć do Wrocławia częściej dopiero w latach 2008 – 20011, w związku z wydawaniem przez wydawnictwo Biuro Literackie moich dwóch obszernych antologii: poezji francuskiej, potem zaś latynoamerykańskiej. A on chodził zapewne własnymi drogami i na promocjach tych książek się nie pokazał (może nie interesowali go Francuzi ani Latynosi), nie tak jak głodna zawsze inności Urszula Kozioł.
Janusz Styczeń jest poetą bardzo płodnym, o uwodzicielskiej wyobraźni, która działa jak ożywcza kąpiel, obmywająca z myślowej rutyny i stereotypów codzienności. Z tomu na tom snuje swoje baśniowe opowieści, w których postacie i zdarzenia podlegają nieustannym metamorfozom, wszystko jest płynne, pojawia się i przechodzi w coś innego, jedyną realnością są fantazmaty. Styczeń, to prawdziwy mistrz w budowaniu tajemnych przejść między życiem a śmiercią, między męskością a kobiecością, jawą a snem. Jedyne, co go naprawdę interesuje, to ujawnianie wariantów dziwności istnienia, z pomocą „koniecznych – jak sam wyjaśnia – struktur artystycznych”. Z powodzeniem uprawia poezję cudzego głosu. Podmiot wielu wierszy bywa kobietą, jak choćby w wierszu „Wiwia” z Rozkoszy gotyckiej: „ja nie byłam marzycielką/ było mi obce wszystko co błękitne…/ ja byłam umarła i to od dawna”. Innym razem narrator skupia spojrzenie na kobiecie: „kobieta patrzy na zimny księżyc/i to jest jej mężczyzna który świeci/ w zimnej nocy jej gorącego serca”. Ważne są tylko fantastyczne narracje, dzięki którym oczyszcza się i autonomizuje wyobraźnia., a tej – nigdy u Stycznia dosyć.
Pod skrzydłem Stycznia debiutował i wyrastał poetycki talent wrocławianki Urszuli Benki – od dawna już samodzielnej i dojrzałej osobowości artystycznej.
.I wreszcie – Bogusław Kierc. Bliski, najbliższy mi spośród wymienionych i nie wymienionych wrocławskich poetów. Nie tylko dlatego, że od dawna się znamy, że współpracowaliśmy ze sobą w Komisji Kwalifikacyjnej przy Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich, której on przewodniczył, że siłą faktu czytaliśmy te same książki, a nasze gusta były zbieżne. I nawet nie tylko dlatego, że mieliśmy tego samego, dziś zapomnianego Mistrza: Juliana Przybosia. Bogusław, idąc tropem Przybosia, zgłębił jak nikt Przybosiowską mistykę słowa w swojej eseistyce, w poezji zaś wyciągnął z niej ostateczne konsekwencje, wybijając się na niedoścignioną oryginalność.
Wydał ponad 20 tomików wierszy, będąc równocześnie aktywnym i cenionym aktorem, scenarzystą, reżyserem współpracującym z różnymi teatrami, związanym z Wrocławskim Teatrem Współczesnym (ostatnio – rola Prospera w szekspirowskiej „Burzy”). Bierze udział we Wrocławskich Spotkaniach Teatrów Jednego Aktora (Wrostja), realizując autorskie monodramy, w oparciu o własne tomiki poetyckie Zaskroniec, Manatki, a wcześniej spektakl, poświęcony Przybosiowi: „Wzniosły upadek Anioła” (1994). Zajmował się także spuścizną Rafała Wojaczka, jako edytor i interpretator jego dzieła w książce eseistycznej Prawdziwe życie bohatera (2007).
Artysta-człowiek-orkiestra. A przy tym, głęboko skromny i empatyczny w relacjach z innymi ludźmi. Nawet w dedykacjach na przesyłanych mi tomikach wchodził w istotne, rozbudowane rozmowy. W stanie wojennym był związany z opozycją demokratyczną.
Pora powiedzieć: Bogusław Kierc jest wirtuozem formy wiersza, ścisłej i zarazem swobodnej. Transparentnej w wyrafinowaniu. Uprawia poezję rymowaną, lubuje się w formie tercyny i dystychu. Mistyczne światło obrazów sprawia jednak, że cały wiersz w trakcie lektury rozbiera się z zapętleń formalnych, oddycha w rytmie dyskretnie przeświecającej boskiej harmonii, której służy poezjowanie Bogusława Kierca. Po swoim mistrzu – Przybosiu, odziedziczył poeta wielką wrażliwość na zmysłową wartość słów, na harmonię dźwiękową wiersza ( nie bez kozery jest aktorem i wspaniałym interpretatorem poezji, także cudzej). W erotycznych przeżyciach i obrazach, którym Kierc nie odbiera dosłowności fizjologicznej, poeta szyfruje mistyczne poszukiwanie Ukrytego Boga i to stanowi o szamańskiej wręcz sile oddziaływania tej wyjątkowej poezji, w której dają się słyszeć nieskrywane echa Mickiewicza, Słowackiego i Leśmiana. Nie ukrywam, że zachwyca mnie ta poezja.
„W podwodnych wodach pływałem/ w nadniebnych niebach latałem/ w podziemne ziemie schodziłem/ w wiecznym powietrzu błądziłem/ w zimnych płomieniach śpiewałem/ w gorących śniegach tajałem/ niczego więcej nie chciałem/ z ciała się wyzuwałem” („Zachwycenie”)
Ciało, ale ciało pojmowane jako jedność duchowo-cielesna, znajduje się w centrum liryki Bogusława Kierca. „Ciałem się zajmowałem jak chrust ogniem”.
.Przedstawiając galerię moich poetyckich wybrańców z Wrocławia, nie mogę nie wspomnieć o najmłodszej z nich – Ewie Sonnenberg. Poetka debiutowała niemal jako „cudowna dziewczyna”, 19-letnia, uzyskując od razu wyróżnienie Jaworskiej Biesiady Literackiej. Jest także pianistką: ukończyła klasę fortepianu w Akademii Muzycznej im. K. Lipińskiego we Wrocławiu. Bierze udział w koncertach poetycko-muzycznych w kraju i za granicą, choć ostatnio skupia się przede wszystkim na recytowaniu z pamięci własnych wierszy i występowaniu z innymi muzykami. Nie ma chyba pisma literackiego, w którym nie publikowałaby swoich wierszy. Można je czytać stale także na Facebooku.
Ewa – jak wyznaje – całe życie podporządkowała poezji. Jej wiersze przetłumaczono na 16 języków, zamieszczono je w kilkunastu zagranicznych antologiach. W r. 2002 wyjechała z Wrocławia do Krakowa, gdzie studiowała filozofię, obroniła pracę magisterską na temat koncepcji człowieka u Hildegardy z Bingen, a jej promotorem był profesor Władysław Stróżewski, sprzyjający także bardzo jej rozwojowi poetyckiemu. Podczas 10-letniego pobytu w Krakowie, Ewa Sonnenberg otrzymała prestiżową nagrodę Trakla, pracowała w redakcji pisma „Studium”, współpracowała z ambitnym, poznańskim miesięcznikiem „Nowy Nurt”. Ewa jest niespokojnym, wiecznie poszukującym duchem, opętanym wręcz pracą nad słowem. „Do uprawiania poezji – zauważa w jednym z licznych wywiadów – „potrzebne jest jakieś niezwykłe egzystencjalne doświadczenie. Przekraczanie granic. Wolność wewnętrzna… Intryga intelektualna. Odkrycia wrażliwości. Przyjaźń z żywiołem języka. Miłość”. Sama uważa się za „tancerkę słowa”. W poezji jest niezwykle ekspansywna i żywiołowa, często prowokująca, wyżywa się w formie poematu.
Poznałyśmy się w r. 1994 na festiwalu poezji w Brzegu. Od tej pory utrzymywałyśmy przyjazny kontakt sporadycznie, ostatnio podczas wspólnego występu w Muzeum Literatury w Warszawie, z racji wydania przez amerykańską poetkę i tłumaczkę Karen Kovacik antologii polskich poetek współczesnych Scattering the Dark.
Ewa Sonnenberg kilka lat temu wróciła do Wrocławia, gdzie m. in. prowadzi warsztaty literackie w Kawiarnio-Księgarni Nalanda. „We Wrocławiu piszę bardziej dynamicznie, ekspresyjnie. Tak to miasto wpływa na mnie. Wrocław zrobił się bardzo dynamicznym miastem” – zwierza się w rozmowie z dziennikarką.
Ostatnie słowo w moim tekście ma więc genius loci.
Krystyna Rodowska
Warszawa, 30.10 – 2.11. 2016