
Myśl o śmierci pozwala lepiej docenić życie
Czyn Kolbego budzi szerokie niedowierzanie. Aż dziwi, jak wielu ludzi decyduje się pomniejszać jego świętość, jakby byli urażeni faktem, że człowiek jest zdolny przejść sam siebie. Dlaczego to komuś przeszkadza? – pisze Krzysztof ZANUSSI
.„Życie za życie”. Blisko ćwierć wieku temu zrealizowałem film pod takim tytułem. Nie uważam, że tytuł był bardzo oryginalny, chyba już kilkakroć użyty przez moich kolegów filmowców. Ale w moim wypadku był rzeczywiście adekwatny. Mówił o tym, jak ktoś wymienił własne życie na życie innego człowieka. Stało się to zaś w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Tym człowiekiem był franciszkanin Maksymilian Kolbe.
Film powstał na zamówienie, nie zrodził się z mojej inicjatywy, przeciwnie, od początku chciałem od niego uciec, ale się nie udało. Inicjatywa wyszła od zachodnioniemieckiej telewizji. W Polsce dogorywał realny socjalizm. Nie było mowy, żeby w ramach ówczesnego systemu państwowa kinematografia weszła w produkcję filmu o świętym, ale system był już na tyle niekonsekwentny, że zezwolił, by film nakręcono w autentycznych miejscach zdarzeń i żeby ekipa była przynajmniej po części polska. Na to trzeba było osobnej zgody władzy. Rozmawiając z ludźmi, którzy wtedy zarządzali w Polsce kulturą, usłyszałem, że władza wybiera mniejsze zło, film nie jest po jej myśli, ale propagandowo byłoby jeszcze gorzej, gdyby ojczysty kraj świętego nie dopuścił do realizacji filmu na jego temat.
Przyznałem już, że niechętnie zabrałem się do tego tematu, mimo że uważam się za wierzącego, a do tego katolika. Powodów było kilka.
Pierwszy wiązał się z ogromnym dyskomfortem, jakim jest filmowanie biografii postaci rzeczywistej, i to jeszcze świeżo pamiętanej. Sam zamiar prowadzi wprost do hagiografii, która w sztuce nie cieszy się dobrą sławą, bo zazwyczaj narusza zdrowy krytycyzm odbiorcy. W życiu nie ma ludzi idealnych ani bohaterów bez skazy, ale jest w nas dosyć powszechna potrzeba wiary, że oni istnieją, i naruszając tę wiarę, w niezamierzony sposób sprawiamy ból tym, którzy taką dziecinną, niezachwianą wiarę chcą mieć. Pracując nad scenariuszem z pierwszorzędnym polskim pisarzem Janem Józefem Szczepańskim, odkryłem wiele cieni, które kładą się na św. Maksymilianie Kolbem. Spotykaliśmy współbraci franciszkanów, którzy opowiadali dosyć przykre historie, które brzmiały przekonująco. Co więcej, sięgałem do artykułów publikowanych w piśmie, które redagował święty, i wiele z nich dzisiaj po doświadczeniu Zagłady, a już szczególnie Holocaustu brzmi jeśli nie skandalicznie, to przynajmniej oburzająco. Można oczywiście szukać usprawiedliwień, ale niesmak zawsze pozostaje. Stosunek chrześcijan, a szczególnie katolików do Żydów, zarówno wyznawców judaizmu, jak i członków narodu żydowskiego, był w drugiej połowie XX wieku przedmiotem głębokich przewartościowań i uzasadnionej skruchy. Kolbe, człowiek z prowincji, ukształtowany za młodu przez drobnomieszczańskie uprzedzenia, marzył naiwnie o tym, by wszystkich Żydów nawrócić, ale nie ma świadectw tego, by kiedykolwiek myślał o nich jak o starszych braciach w wierze. Do tego trzeba było papieża Jana Pawła.
Krytyczne uwagi o świętym dotyczyły jego charakteru i tu nie można się dziwić, że urodzony człowiek czynu, zapatrzony w klarowne cele, jakie sobie po kolei kreślił w życiu, bywał despotyczny czy nawet autorytarny. (W scenariuszu filmowym pozwoliliśmy tylko w jednej scenie wspomnieć, że zakazał klerykom używania cukru, ponieważ uważał to za zbytek i naruszanie ascezy, której sam rzetelnie przestrzegał).
Kolbe należy do tego odłamu świętych Pańskich, który wyrażał się w działaniu. Budował, zakładał, wydawał media i wierzył w ich siłę. W tym sensie odczuł ducha czasu, choć jego media nie zachwycały subtelnością myśli, głosiły chrześcijaństwo może po trosze siermiężne, ale bez wątpienia autentyczne, raczej konfrontacyjne niż koncyliacyjne, lecz znowu można wytoczyć argument obrony: inne czasy.
Film o ojcu Kolbem powstał z inicjatywy niemieckiej, ale kiedy trwały mozolne przygotowania, w Polsce nastąpiła udana rewolucja „Solidarności” i kraj stał się nagle wolny i demokratyczny. Publiczna telewizja po zmianie zarządu przystąpiła do koprodukcji i film wyszedł pod podwójnym sztandarem, choć ciężar finansowy dźwigali głównie inicjatorzy zza Łaby. Nie mieliśmy większych ograniczeń natury budżetowej, a mimo to postanowiliśmy pominąć w scenariuszu kontrowersyjny epizod, jakim był pobyt Kolbego w Japonii. Gdy byłem tam jeszcze w latach 70., spotkałem japońskich chrześcijan, którzy pamiętali ten epizod, i wydaje się, że święty nie wybiegał w swoim myśleniu w kierunku później odkrytej w kościele inkulturacji, a co za tym idzie, zrozumienia swoistości odmiennych kultur. I znów wymóg hagiografii powstrzymał nas od tego, by naruszyć pewien pokój ducha bezkrytycznych wyznawców świętości.
Przedstawiłem w nieco zawoalowany sposób szereg zastrzeżeń, które budzi we mnie postać mego filmowego bohatera, więc czas teraz na drugą stronę medalu – tę, która każe mi klękać przed obrazem świętego umieszczonym na ołtarzu w kościele. Kolbe spełnił w życiu ten najbardziej skrajny wymóg chrześcijaństwa, wyrażony przez św. Pawła Apostoła: oddał życie za życie innego człowieka. Zrobił to jako wyraz miłości do Boga, bo przecież ten obdarowany przez niego łaską życia był człowiekiem anonimowym i nieznanym jak jederman z dramatu.
Okoliczności tego zdarzenia ustalono ledwie w przybliżeniu. Więźniowie uczestniczący w wielogodzinnym apelu nie obserwowali uważnie, co się dzieje. Walczyli o to, by przeżyć, a więc nie upaść, nie zemdleć czy nie zasnąć, bo to wszystko równało się śmierci.
Z obozu udało się uciec jednemu z więźniów. Prawdopodobnie osunęła się na niego ziemia w trakcie jakichś robót budowlanych, nadzorcy przeoczyli brak więźnia, później na apelu ogłoszono, że w ramach odwetu dziesięciu przypadkowo wybranych więźniów zginie w bunkrze głodowym. Był wśród nich ten jederman, który był ojcem i błagał o litość. Nie uzyskał jej, ale Kolbe zgłosił, że dobrowolnie pójdzie na jego miejsce. Według zebranych świadectw komendant obozu potraktował to z zaciekawieniem. Podobno w trakcie długiego konania więźniów odwiedzał bunkier głodowy i proponował Kolbemu wycofanie się z postanowienia. Kolbe wytrwał i zginął. Był człowiekiem słabego zdrowia, tacy podobno w ekstremalnych warunkach mają większe szanse przeżycia. Atleci ponoć giną pierwsi.
Jaka siła stała za tą determinacją, z jaką Kolbe realizował heroiczny wymóg tej najwyższej miłości, która każe oddać życie za życie drugiego? Wiele napisano o kulcie Matki Bożej, który Kolbe doprowadził do skrajności, aż zarzucano mu wśród teologów, że wręcz pomija Chrystusa. Bronił się, wskazując, że czci Go z pomocą Pośredniczki. Ludzie złej woli pisali, że to było ukryte samobójstwo. W obozie wielu więźniów świadomie rzucało się na druty, by skończyć ze sobą. To nie wygląda podobnie jak to, co zrobił Kolbe.
Czyn Kolbego budzi szerokie niedowierzanie. Aż dziwi, jak wielu ludzi decyduje się pomniejszać jego świętość, jakby byli urażeni faktem, że człowiek jest zdolny przejść sam siebie. Dlaczego to komuś przeszkadza? Myślę, że przyczyna leży w naszej koncepcji człowieka, który w obiegowym myśleniu jest tworem uwarunkowań; jego decyzje są wynikiem okoliczności, a tymczasem okazuje się, że można przekroczyć samego siebie i zrobić to świadomie, nie w jakimś porywie, tylko z konsekwencją potwierdzoną w toku długiego konania. W tragicznej pamięci o czasach pogardy w historii Europy zapisali się ludzie, którzy przyjęli śmierć, której mogli uniknąć. Tak postąpili Korczak czy Edyta Stein. Do nich należy też Kolbe. O wielu innych nie wiemy, chociaż na pewno istnieli i mogli mieć inne motywy aniżeli te ewangeliczne, które w słowach św. Pawła Apostoła odnalazł Maksymilian Kolbe. O nim Jan Paweł II powiedział, że to człowiek, który naprawdę zwyciężył w tej wojnie.
Zacząłem ten artykuł od przywołania filmu, który kręciłem w miejscach rzeczywistych zdarzeń. W demokratycznej Polsce uszanowano wrażliwość wyznawców judaizmu, dla których obóz Auschwitz Birkenau jest przede wszystkim cmentarzem, i dlatego nie powinno się tam kręcić filmów fabularnych. Stąd słynna Lista Schindlera powstała pod obozem. Nieświadom formalnych zastrzeżeń przeżyłem grozę tego miejsca, czując każdego dnia, że stąpam po miejscu zbrodni. Na równi z całą polską ekipą przeżywał to także, debiutując w głównej roli uciekiniera z obozu, młody, nieznany jeszcze późniejszy zdobywca Oscarów, austriacki aktor Christoph Waltz.
.Myśl o śmierci pozwala lepiej docenić życie. Myśl o tym, jaki wybór może stanąć przed człowiekiem, od dzieciństwa napawa mnie grozą. Kręcenie filmu, który jest fikcją, w zestawieniu z rozmiarem tragedii, jaką ludzie zgotowali ludziom, wydaje się czymś niemal frywolnym. Ale śmierć przypomina się wszędzie. Kręcąc w autentycznej celi śmierci w Auschwitz sceny agonii Kolbego, otrzymałem prośbę od młodego człowieka z okolicy, który bardzo chciał być statystą i znaleźć się w gronie tych dziesięciu, którzy umierali razem z Kolbem. Napisał, że jest do tego statystowania szczególnie predysponowany, ponieważ cierpi na zanik mięśni, wygląda jak szkielet, czyli tak, jak zapewne wyglądali umierający. Napisał, że on sam umrze najdalej za kilka miesięcy i chciałby choćby w fikcyjnym obrazie mieć udział w chwale Maksymiliana Kolbego. Na ekranie jest tym, który się spowiada. Do premiery filmu nie dożył, ale wspominam go za każdym razem, kiedy w moich myślach pojawia się Kolbe, bo jestem zdania, że śmierć jednego człowieka i śmierć milionów to zdarzenia z innego porządku, a zarazem jest to jedno i to samo.
Krzysztof Zanussi
Tekst ukazał się w nr 53 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [PRENUMERATA: Sklep Idei LINK >>>]