
Twarze i imiona
Istnieje wiele pięknych dzieł literackich, które mówią właśnie o tej wewnętrznej architekturze mojego serca, zespalającej wszystko.
.Na przykład powieść Stefana Zweiga pod tytułem „Niecierpliwość serca”. Rzeczywiście, serce jest niecierpliwe całe życie. Ono często utrudnia życie innym, wprowadzając tę niedobrą niecierpliwość. Jakie jest moje serce? Jaka jest moja wewnętrzna architektura? Czy moje serce wygląda jak bunkier z kamienia, czy może jest delikatne jak subtelne projekty Ludwiga Miesa van der Rohego? Jego domy odsłaniają widok na świat, ich ściany to lekkie szyby, które choć oddzielają, to jednak nie przesłaniają, wpuszczają światło i piękno zewnętrzne.
Co jest w moim sercu? Co stanowi tę prostą architekturę mojego wnętrza?
Jeśli jest tam lęk, to całą rzeczywistość odbieram przez jego pryzmat. Dostrzegam tylko to, co stanowi zagrożenie. Wszystkiego się boję – egzaminu, życia, pracy magisterskiej, związku, dziecka, podróży, zakupów – bo wewnętrzny lęk reżyseruje wszystko, każe mi patrzeć przez swoje przelęknione oczy. Lęk wyłapuje tylko to, co zagraża, więc w każdym wyjściu z domu widzi niebezpieczeństwo. Utrudnia życie i zabiera pasję. Sprawia, że przed egzaminem czujesz więcej lęku niż pasji, przed wyborem pracy magisterskiej przerażenie zamiast zaciekawienia. Masz w sercu lęk, bo ktoś go kiedyś tam włożył – może nie ty, może ktoś inny – ale on tam jest.
W sercu może być pustka. Wtedy ona kreuje wszystko i przemienia wszystko w pustkę. „Takie puste to życie, takie puste to miasto” – to nie miasto jest puste, ale moje serce, które swoją wewnętrzną architekturę przenosi na zewnętrz. Miasto nie jest puste, życie samo w sobie też nie jest puste, to moje serce jest puste i ono wszystko postrzega jako puste.
W sercu może być bałagan. Gdy opanuje je chaos, wszystko inne staje się chaosem – polityka, gospodarka, edukacja. Chaotyczne serce nawet Boga czyni chaosem. Ono nie potrafi utrzymać porządku – porządku więzi, normy, moralności.
W sercu może być izolacja. Ono może być niezwykle osamotnione. Izolacja w sercu przemienia wszystko w izolację, sprawia, że lepiej czuję się sam niż z drugą osobą, że bezpieczniej czuję się w mojej izolacji niż w relacji z innym. A ponieważ w moim sercu nie ma nikogo, najbezpieczniej czuję się w samotności – „Kiedy wreszcie pójdziecie? Gdy zostanę sam, wtedy będę bezpieczny”. Owa izolacja nie pozwala także Bogu zbliżyć się do mnie, oddala Go. „Proszę księdza, dlaczego Bóg mnie opuścił?” – to nie Bóg cię opuścił, to izolacja twojego serca maluje taką Jego ikonę, taki obraz tego, kim jest. Delikatna architektura wewnętrzna przenosi się na całą twoją architekturę teologiczną.
Wiele osób nosi w sercu ból, doświadczenie krzywdy, traumy. Dlatego wszędzie widzą zagrożenie krzywdą albo nawet prowokują do jej wyrządzania (jakby chcąc powtórzyć architekturę swojego wnętrza), lub też sami krzywdzą, z ofiar stając się agresorami. Jakie serce, taka rzeczywistość, stąd skrzywdzeni krzywdzą albo ciągle wchodzą w rolę ofiary. Są wykorzystywani przez szefa w pracy, choć też wiele robią, żeby w taką rolę wejść: nie bronią się, nie stawiają granic, wybierają ludzi, którzy wykorzystują, nie odchodzą od nich, ciągle pozostają w roli krzywdzonych. Tak robią, bo w ich sercu jest krzywda.
W sercu może być też płacz małego dziecka, które ciągle woła: „Mamusiu, mamusiu, kiedy przyjdziesz? Nie zostawiaj mnie”. Jeśli w sercu dorosłej kobiety czy dorosłego mężczyzny ciągle brzmi płacz dziecka, to cały świat jest jakby układany pod tym kątem – cała architektura relacji, związku, małżeństwa. „Nie zostawiaj mnie, mamusiu! Kiedy wreszcie przyjdziesz?”, a gdy nie przychodzi, pojawia się rozczarowanie, żal, złość. Płacz dziecka reżyseruje wszystko.
W sercu może być zło – destrukcja, która wszystko niszczy. Czasami mam wrażenie, że są ludzie, którzy ciągle dążą do destrukcji. Cokolwiek mówią, jest ironiczne, destrukcyjne, jakby zawsze chcieli coś zniszczyć. Co się stało, że to zło się tam pojawiło? Kto je włożył? Jaki jest jego początek?
W sercu może być też optymizm. On widzi to, co jest. Nawet w najtrudniejszej sytuacji potrafi zobaczyć to, co jest, a nie to, czego nie ma. W sercu może być również radość, chęć budowania więzi, porządek.
Jakie zatem jest twoje serce? Jaka pora roku trwa w nim teraz?
My nieustannie patrzymy sercem, słuchamy sercem, dotykamy sercem. Niebezpieczną iluzją jest przekonanie, że najpierw patrzę oczami, słyszę uszami, dotykam rękami. To serce pierwsze widzi, słucha, dotyka, a także działa czy kreuje. Oczy, uszy i ręce służą temu, co najgłębsze.
Serce czyste to serce zintegrowane, harmonijne, które pięknie łączy ciało i duszę, uczucia i myśli. Kiedy to się może stać? Na pewno nie wtedy, gdy oddzielę się od wszystkich, zamknę w swoim pokoju, gdzieś ucieknę, by stworzyć w sobie serce harmonijne i czyste. W tej izolacji nigdy moje serce nie będzie czyste, ale coraz bardziej nieczyste, czyli rozbite, chaotyczne, przelęknione, płaczące, skrzywdzone. Nie oczyszczę swojego serca bez ciebie – bez Boga i drugiego człowieka.
Serce zdrowe to – jak mówi papież Franciszek – takie, które jest wypełnione twarzami i imionami. Choroba pustego serca uzdrawia się długo. Ten proces nie może jednak dokonywać się w izolacji, ukryciu – „Gdy już się wyleczę, potem wrócę do ludzi i w końcu się spotkamy”. Nigdy do nich nie przyjdę, bo żyjąc w osamotnieniu, będę coraz bardziej bał się spotkań. Będę stawał się coraz bardziej nieufny, depresyjny, melancholijny i czuł się coraz bardziej skrzywdzony. Będę miał coraz więcej różnych problemów, na przykład z jedzeniem, niejedzeniem, melancholią, seksualnością. W nieskończoność będę próbował wyleczyć te różne „trądy” i oczywiście to się nie uda, bo one są tylko symptomami choroby mojego pustego serca. To się dokonuje powoli, tak jak powoli dokonywało się uzdrowienie Naamana z trądu będącego jedynie symptomem rozpadu jego relacji z żoną, ale też z towarzyszami, służącą, królem.
Głęboką symbolikę serca ludzkiego, którego celem jest napełnianie się twarzami i imionami, podobnie do papieża Franciszka postrzega chociażby Jacques Lacan w swojej słynnej konstelacji: symbol, wyobraźnia i realność. Ta niepojęta triada kształtuje dojrzałe życie – żeby być realistą, trzeba rozumieć symbole i mieć dobrą wyobraźnię. Te trzy muszą zaistnieć razem, aby pojawiła się harmonia. Nie ma realności bez wyobraźni, symboli. Symbole służą odsłonięciu realności i jej przeżyciu. Jakie serce, taka nasza realność, bo w nim styka się wszystko: uczucia, myśli, sny, wyobraźnia, rozum, decyzje, a także relacje – ludzkie twarze.
Wszyscy z pewnością przeczuwamy, że twarz to pojęcie niezwykle symboliczne, a jednocześnie realne. W wielu kulturach, a także w filozofii spotkania, którą reprezentuje chociażby Emmanuel Levinas, a w Polsce ks. Józef Tischner, mowa o odsłanianiu twarzy, o głębi a zarazem prostocie spotkania twarzą w twarz. Kto wnika w tę filozofię, dostrzega jej wręcz mistyczną głębię, sięgającą także filozofii hebrajskiej. Spotkanie zawsze musi być twarzą w twarz – ja i ty. Ukazywanie twarzy dzieje się w pięknej, choć i dramatycznej konstelacji, w której istnieje też pojęcie maski. Od samego początku człowiek fascynuje się maską, która przesłania i odsłania twarz. Maska reprezentuje twarz, ale i reprezentuje jej przesłonięcie.
Kiedyś widziałem piękne zdjęcie wykonane w Wenecji przez jedną z krakowskich artystek, które przedstawiało kobietę z białą maską na twarzy, dodatkowo ukrytą do połowy pod przeźroczystym ciemnym welonem. Osoby, które patrzyły z daleka na to zdjęcie, odczuwały niepokój i lęk, jakby to, co kryło się pod maską, było czymś dramatycznym, niebezpiecznym. Gdy jednak ktoś podszedł bliżej, stanął wręcz bardzo blisko i zobaczył nieprzesłonięte oczy tej kobiety, lęk opadał – oczy te były pełne blasku, ciepła, delikatności, wyrażały czułość i dawały poczucie bezpieczeństwa.
Tak też jest w życiu. Ludzie często przesłaniają swoje twarze, zakładając maskę na przykład dobrego humoru. Zawsze są uśmiechnięci, szczęśliwi, ich woskowa twarz nigdy się nie zmienia, zawsze trwa w tym samym nastroju – to może wywoływać lęk. Takie osoby w pierwszej chwili odpychają, boimy się spotkania z nimi, bo nie wiemy, kto kryje się za maską. Gdy jednak odważymy się podejść bliżej, widzimy oczy i wtedy coś się w nas zmienia, wtedy też przemienia się coś w tej osobie, która nosi maskę. Zdjęcie maski możliwe jest tylko wtedy, gdy człowiek doświadcza spotkania. Maska wynika z lęku przed odsłonięciem prawdy o sobie, odrzuceniem, spotkaniem. Jest ochroną, a jednocześnie agresją, bo tam, gdzie lęk, natychmiast pojawia się agresja. Zakładanie maski świadczy o tym, że twarz tej osoby nie jest ukryta w niczyim sercu. Dlatego trzeba ukryć osobę z maską w swoim sercu – zbliżyć się, spojrzeć jej w oczy – i wtedy, bardzo powoli, krok po kroku, nie za szybko można zacząć zdejmować maskę.
Tak często dzieje się w kierownictwie duchowym czy w psychoterapii, bo są to procesy powolnego, ciepłego, miłosiernego zdejmowania maski połączonego z ukryciem tej osoby w sercu osoby towarzyszącej. Tylko osoby ukryte w czyimś sercu odsłonią swoją twarz. Odsłonięcie twarzy świadczy o poczuciu bezpieczeństwa. Gdy go brakuje, konserwujemy się w naszych rolach: lekarza, terapeuty, księdza, siostry zakonnej, osoby pomagającej innym. Przez taką konserwę roli też nie widać twarzy. „Kim jesteś?” – można zapytać – „Jaka twarz kryje się za tą nieraz wspaniałą maską, ale ciągle maską?”. Tylko w spotkaniu dokonuje się odsłonięcie twarzy, gdy ktoś przybliża się do mnie i czuję, że moja twarz, choć jeszcze niewidoczna, już jest ukryta w jego sercu. Wtedy mam odwagę ukazać tę najbardziej czułą, wrażliwą przestrzeń swojego ciała. Bo nie ma bardziej intymnego miejsca niż twarz. Nie ma też piękniejszego miejsca, bardziej wyrazistego niż moja twarz, którą przed kimś odsłaniam.
Twarz ujawnia prawdę o człowieku. Mówimy przecież, że poznajemy człowieka po jego twarzy, że oczy powiedzą nam prawdę. Jeśli ktoś ma dobre oko, patrząc na twarz, zauważy całą historię bólu, zawstydzenia, krzywdy. Dostrzeże spojrzenie, które ucieka na niektóre słowa. Twarz odsłania historię człowieka, jego niedoskonałości. Nie da się tego ukryć, ale po co ukrywać? Ukrywanie to zakładanie nowej maski – maski człowieka pewnego siebie, czyli tej maski, której dziś jako coś społecznie korzystnego można się nauczyć na różnych (nieraz bardzo drogich) kursach. Twarz bywa poraniona. Nie jest doskonała, bo kryje w sobie całą historię naszych grzechów, lęków, naszej neurotyczności, wrażliwości. Wszystko jest na niej wypisane jak w jakimś pamiętniku.

.Wspominany już przeze mnie Carl Gustav Jung powiedział kiedyś piękne zdanie: „Ja nie chcę być doskonały, ja chcę być cały”. Niesie ono niezwykłą mądrość, o ile oczywiście próbuje się je szlachetnie i życzliwie zrozumieć. Nie chcę być doskonały, czyli nie chcę maski, pozy doskonałego człowieka. Nie chcę być jak pomnik, który najlepiej jest oglądać z daleka, żeby przypadkiem coś się nie rozsypało. Ale chcę być cały! Pod tym stwierdzeniem kryje się też słynna koncepcja Junga – koncepcja cienia osoby, czyli tego, co we mnie nieudane, moich grzechów, niedoskonałości, ułomności. Ja nie jestem doskonały, ale jestem cały wraz ze swoim cieniem, który ma też pozytywny wymiar. Sprawia, że drugi człowiek nie oczekuje ode mnie zbyt wiele. Od pomnika można oczekiwać zbyt wiele, ale od normalnego człowieka z odsłoniętą twarzą nie – cień o to dba. „Jesteś tylko człowiekiem. Oczekuję od ciebie wiele, ale niezbyt wiele”. Cała nasza historia, także nasz cień, nasza dobra wróżka i wiedźma – wszystko to jest widoczne na twarzy. I z taką twarzą się mogę spotkać. Taki jesteś ty, taki jestem ja.
Fragment książki: Twarze i imiona, wyd. W drodze, Poznań 2025 [LINK].