
Donald Trump dał swoim wyborcom poczucie wejścia do mainstreamu
Niezależnie od oceny Donalda Trumpa prezydentura za jego czasów po raz pierwszy stała się wypełnieniem „amerykańskiego snu”. Dziś Amerykanie mogą powiedzieć swoim dzieciom: „Może i ty zostaniesz prezydentem” – pisze Maciej GOLUBIEWSKI
Prezydent Donald Trump zmierzy się w listopadowych wyborach z byłym wiceprezydentem Joe Bidenem w sytuacji, kiedy Ameryka nadal pogrążona jest w epidemii COVID-19, a na rynku jest ponad 10 milionów więcej bezrobotnych niż na początku pandemii, chociaż od maja sytuacja zaczęła się poprawiać. Podwójny kryzys zdrowotny i ekonomiczny nie sprzyja reelekcji obecnego prezydenta. Z kolei kryzys bezpieczeństwa z powodu wyjątkowo gwałtownych i radykalnych reakcji części społeczeństwa na spowodowaną przez policję śmierć Afroamerykanina George’a Floyda może mu z kolei pomóc, tak jak kiedyś podobne zdarzenia w 1968 roku wyniosły do prezydentury Richarda Nixona.
Niezależnie od wyników przyszłych wyborów warto zapytać, czy i jak obecny prezydent zmienił Amerykę przez ostatnie cztery lata. A może raczej uosobił i wzmocnił rolę pewnej jej części? Czym jest Ameryka prezydenta Trumpa, a ważniejsze i warunkujące odpowiedź na powyższe jest podstawowe pytanie: jakim prezydentem jest Donald Trump?
Od ponad dwustu lat amerykańscy i zagraniczni analitycy systemu politycznego w USA zadają sobie pytanie o realną siłę instytucji amerykańskiej prezydentury. Jeżeli prezydent ma coś zmieniać, to musi mieć do tego instrumenty. Formalnie rozdział Konstytucji USA o roli prezydenta jest bardzo krótki. Ponad połowa dotyczy jego wyboru i odwołania; tylko dwa paragrafy mówią o jego prerogatywach, w tym o tych wyłącznych, których jest garstka: prezydent jest głównodowodzącym armii i marynarki wojennej, ma prawo zasięgać opinii departamentów (ministerstw), mianować „niższych” urzędników według ustawy i od czasu do czasu informować Kongres o tzw. stanie unii. Zawieraniem traktatów międzynarodowych czy mianowaniem sędziów i najwyższych oficjeli, w tym ambasadorów i konsulów, prezydent może się zajmować tylko pod kontrolą Senatu.
Prezydenckie rozpychanie konstytucji
.Może się wydawać zastanawiające, że konstytucja USA ma tak mało do powiedzenia o funkcji, którą cały świat, chcąc nie chcąc, uważa za najbardziej wpływową. Odpowiedź leży w niedopowiedzeniach konstytucji. Jeżeli można mówić o jakimkolwiek wyraźnym i niezmiennym trendzie w polityce amerykańskiej, to jest to stopniowe wykorzystywanie tzw. „silences of the Constitution” (czyli braku odniesień w konstytucji do wielu aspektów władzy wykonawczej) przez bardziej odważnych prezydentów. Jednym słowem, tzw. mocni prezydenci powiększali swoją instytucjonalną władzę, a słabsi nie.
Jak na tym tle wypada prezydent Trump? Nie wartościując, bo autorowi tych słów robić tego nie wypada, używając tylko tego obiektywnego kryterium, można powiedzieć, że znajduje się on zdecydowanie w kategorii tych mocnych.
Konstytucja i genetyczna natura amerykańskiej demokracji parlamentarnej przez większość czasu nie ułatwiała bycia mocnym i ambitnym prezydentem. Lord Bryce w swoim klasycznym dziele The American Commonwealth z 1888 roku szukał przyczyny tego faktu też w innym źródle, a mianowicie w ogólnym refleksie sił politycznych kraju (czyli partii politycznych), aby prezydent był bezpieczny i przewidywalny. W tamtych czasach często najsprawniejszymi politykami byli nie prezydenci, ale przewodniczący Kongresu, senatorowie czy szefowie lokalnych struktur partyjnych.
Bryce podkreślał też raczej rolę prezydenta jako menedżera, jako że jego obowiązki są podobne do tych potrzebnych do zarządzania dużą korporacją. Polityka przez wielkie „P” była skoncentrowana w Kongresie; tam biło serce amerykańskiej demokracji, a prezydenci byli tylko wykonawcami jej politycznej woli.
Od czasu do czasu pojawiali się jednak prezydenci, którzy swojej roli nadawali charyzmatyczny koloryt, albo tacy, którym prezydentura przypadła na czas wojny, co dało im szansę realizowania funkcji głównego dowódcy sił zbrojnych. Ci bardziej charyzmatyczni często też byli generałami. Andrew Jackson – generał i weteran wojny 1812 r. z Wielką Brytanią – był pierwszym mocnym prezydentem pomiędzy okresem porewolucyjnym a epoką Lincolna. Lokował własną polityczną legitymizację w zwykłych obywatelach, wyjątkowo dobrze wykorzystywał też swoją rolę jako głównego zatrudniającego w administracji. To on rozpoczął epokę politycznego systemu łupów i instytucji patronatu politycznego przy okazji nominacji urzędniczych.
Jackson był pierwszym prezydentem, który skonfrontował prezesa Sądu Najwyższego, mówiąc, że „wydał wyrok, ale teraz niech spróbuje go wprowadzić w życie”.
Prezydentura rosła więc w siłę wraz z rozwojem swojej administracji. Potem, od koncepcji komunikacji bezpośredniej z wyborcami, czyli tzw. „bully pulpit” Teodora Roosevelta, poprzez wykorzystanie do perfekcji przez Franklina Delano Roosevelta faktu rozpowszechnienia radia (już w 1922 roku liczba odbiorników radiowych przez rok zwiększyła się od 200 do 500 tysięcy), trend ewolucji siły oddziaływania instytucji prezydenta na społeczeństwo i politykę przybierał na sile. Rewolucja administracyjna Franklina Delano Roosevelta poprzez m.in. stworzenie Wykonawczego Biura Prezydenta, a potem tzw. Biura Zarządzania i Budżetu (to w tym wielkim neorenesansowym gmachu zaraz obok Białego Domu drzemie prawdziwa siła sprawcza amerykańskiej prezydentury), a także sieci agencji wykonawczych zapoczątkowała erę współczesnej prezydentury.
Co tak naprawdę może prezydent?
.Ogarnięcie administracyjnej i politycznej schedy zrealizowanych ambicji poprzednich mocnych prezydentów to nie lada wyzwanie dla prezydentów współczesnych. Reformy te realnie wpływały nie tylko na system instytucjonalny, ale też na codzienne życie Amerykanów. Od czasów Franklina Delano Roosevelta odzwierciedla się to w wizjach polepszenia warunków życia i codzienności zwykłych Amerykanów. „New Deal” Franklina Delano Roosevelta, „New Frontier” Johna F. Kennedy’ego, realizowany po jego śmierci przez „the Great Society” Lyndona B. Johnsona, „Make America Great Again” Donalda Trumpa (chociaż podobnie jak w przypadku Johnsona można powiedzieć, że jest to próba realizacji w nowych warunkach takiego samego sloganu Ronalda Reagana użytego w jego kampanii z 1980 r.) – wielu z prezydentów podejmuje wyzwanie reformatorskich zmian.
Czterdziesty piąty prezydent USA od początku swojej kadencji zalicytował wysoko i deklaruje, że chce realizować interes narodu amerykańskiego. Jak Andrew Jackson (którego portret powiesił w Białym Domu) – uważa się za rzecznika zwykłych Amerykanów.
W tym duchu sprzeciwia się dyktaturze opinii w tzw. waszyngtońskiej obwodnicy („DC beltway”) też przez postulat wymiany waszyngtońskich elit połączonych sieciami globalnych powiązań i kosmopolityczną nowomową (stąd jego hasło „drain the swamp” – wysuszyć bagno), popiera limity na okres zasiadania w Kongresie i mocną ręką kontroluje podległą mu administrację. Jak Teddy Roosevelt i Franklin Delano Roosevelt wierzy też, że tylko bezpośrednia komunikacja z narodem jest gwarantem wsparcia jego inicjatyw (perony kolejowe i radio zostały zastąpione Twitterem). Do tej pory udało mu się to po części – na pewno zdemokratyzował medialny przekaz i odarł prezydenturę z często politycznie poprawnej dwulicowości.
Uboższa wersja angielskiego króla
.Z drugiej strony prezydentura Trumpa jednak nie spowodowała zmiany podziałów politycznych w Ameryce, tak jak zrobiły to wybory prezydentów Jeffersona, przerzucające siłę politycznej ciężkości na Południe; wymienionego wcześniej Jacksona, które przez rozszerzenie praw do głosowania dla wszystkich białych mężczyzn dały mu narzędzia do demokratyzacji Ameryki; McKinleya, kiedy to biznes czy raczej wielkie pieniądze wkroczyły do politycznej gry; czy Franklina Delano Roosevelta, które z kolei stworzyły podstawę elektoratu programów społecznych. W pewnym sensie prezydentura Trumpa przypomina prezydenturę Ronalda Reagana, nie tylko dlatego, że przywrócił on republikanom głosy robotników z północno-zachodnich stanów „pasa rdzy” (Ohio, Pensylwania, Wisconsin), ale także ze względu na zmianę polityki handlowej (tym razem na bardziej zamkniętą) i imigracyjnej – udało mu się zachować i stworzyć nowe miejsca pracy, które statystycznie po raz pierwszy są w większości zajmowane przez członków mniejszości latynoskich i Afroamerykanów.
Za czasów Reagana dowartościowanymi grupami z kolei byli tzw. „biali etnicy”, na których polityczną wagę już w latach 70. zwracał uwagę śp. Michael Novak w swojej książce The Rise of the Unmeltable Ethnics. Reforma podatkowa nadająca m.in. większe ulgi rodzinom z dziećmi, obniżająca podatek CIT z 35 proc. do 21 proc. i zmiana prawa ubezpieczeń medycznych ewidentnie pozytywnie wpłynęły przynajmniej do czasu pandemii na poziom życia wielu obywateli – „hydraulików stolarzy, policjantów, nauczycieli, kierowców ciężarówek, monterów, ludzi, którzy lubią mnie najbardziej”, jak mówił Trump w 2018 r. Zrewidowane układy handlowe z Kanadą i Meksykiem i nowa faza relacji handlowych z Chinami powinny też cieszyć rolników od Ohio po Kansas.
Trump na pewno przywrócił też praktyczne znaczenie słowu „suwerenność” w amerykańskiej polityce zagranicznej, a nacjonalizm w interpretacji jego popleczników (m.in. Yorama Hazony’ego), bazujący na sile idei wiążących daną wspólnotę, ma stać się zdrową alternatywą dla imperialistycznych zapędów różnorakiej maści neokonserwatyzmów czy globalnego liberalizmu.
Amerykański nacjonalizm przyniósł też interesujące interpretacje praw człowieka na forum globalnym, np. dotyczące wolności religijnej czy praw fundamentalnych.
Oprócz umiejętnego wykorzystania swojej siły instytucjonalnej odziedziczonej po poprzednikach, aby wprowadzać w życie swój polityczny projekt, prezydent Trump uosabia też pewien amerykański archetyp, który dość rzadko uwidaczniał się w osobach prezydentów USA. Wydawać by się mogło, że z racji koniecznych talentów zarządczych prezydentami powinno być sporo biznesmenów, ale tak nie jest. Tygodnik „Time” naliczył ich raptem sześciu, a wśród niech żadnego potentata. Poprzednik Bryce’a w analizie USA z lat 30. XIX wieku, Alexis de Tocqueville, w Democracy in America zauważył, że polityka ograniczona co do liczby pozycji i słabo płatna nie przyciągała przedsiębiorców, a instytucjonalnie słaba w owych czasach prezydentura była kuźnią prawników i wojskowych. Pamiętajmy, że Ameryka za czasów Tocqueville’a była co najmniej o generację oddalona od fortun Venderbiltów czy Carnegiech. Newport, port, w którym zszedł na amerykański ląd Tocqueville, zmienił się nie do poznania w czasach Bryce’a. Miasto „kurzych domków”, z których kpił Francuz, stało się po 60 latach wizytówką spektakularnej ekstrawagancji, gdzie pałace przedsiębiorców amerykańskiego „Gilded Age” do dzisiaj przyćmić mogą przepychem i wielkością pałace współczesnych im europejskich arystokratów. W tamtych czasach prezydent jawić się mógł najwyżej jako główny urzędnik, zubożała wersja króla angielskiego – jak pisał Bryce – pozbawionego jego bogactwa, splendoru i przywilejów.
Jednak najbardziej niezwykły jest fakt, że prezydentem USA jest jedna z najbardziej rozpoznawalnych twarzy amerykańskiego biznesu, tak jak kiedyś Cornelius Vanderbilt. Pokazuje to, że prezydentura za czasów Trumpa – ambitnego syna dewelopera z tzw. „outer borough” Queens w NYC – weszła nie tylko w apogeum swojej instytucjonalnej siły, ale też realnego oddziaływania na wyobraźnię i aspiracje społeczne. Prezydentura nie jest już domeną wojskowych, prawników, zawodowych wizjonerskich polityków (Franklin Delano Roosevelt, Kennedy, Reagan) czy dzierżących sztandar historycznej emancypacji (prezydent Obama). Niezależnie od oceny i realizacji jego programu, prezydentura po raz pierwszy stała się wypełnieniem stereotypowego „amerykańskiego snu”, o którym Amerykanie od lat powtarzali swoim dzieciom, nie wiedząc, o jak wyizolowanej ze społecznych realiów funkcji do tej pory mówią – „może i Ty zostaniesz prezydentem”.
Jest też polityczną apoteozą „tocqueville’skiej” formuły „self-interest rightly understood” (dobrze rozumianego własnego interesu), na czym zasadza się pragmatyczna prywatna moralność Ameryki. W tym tożsamościowym sensie prezydentura Trumpa jest tak samo przełomowa, jak prezydentura Obamy.
.Obydwaj nadali swoim bazom wyborczym – aspirującym (w przypadku Obamy) lub zdeklasowanym (w przypadku Trumpa) – poczucie wejścia do mainstreamu. To tyle, ale może i aż tyle.
Maciej Golubiewski