Powraca zły sen NATO – możliwość wojny między Grecją a Turcją
W całej historii NATO największe ryzyko konfliktu wewnątrzsojuszniczego zawsze wynikało ze wzajemnych stosunków Grecji i Turcji – pisze Ted Galen CARPENTER
.Przywódcy Stanów Zjednoczonych i innych państw zachodnich od dłuższego czasu niepokoją się, jakie kroki podjąć w przypadku wybuchu konfliktu zbrojnego między dwoma państwami członkowskimi NATO. Gwałtownie narastające napięcia na linii Grecja – Turcja, dotyczące w głównej mierze sporu o morskie złoża ropy naftowej, gazu ziemnego i innych surowców naturalnych we wschodniej części Morza Śródziemnego, ponownie wydobyły ten koszmar na powierzchnię.
Niemiecki minister spraw zagranicznych Heiko Maas ostrzegał oba rządy przed dalszą eskalacją militarną, mówiąc: „Bawimy się ogniem i niewielka iskra może doprowadzić do katastrofy”.
Kwintesencję traktatu północnoatlantyckiego stanowi jego artykuł 5, który głosi, że atak na któregokolwiek członka sojuszu zostanie uznany za atak na wszystkich jego członków. U jego podstaw leży założenie, że nastąpiłaby wówczas zbiorowa reakcja, której celem byłoby odparcie ataku i ukaranie agresora. Rzecz jasna, to podejście nie zadziałałoby, gdyby wojnę wypowiedziało sobie dwóch sygnatariuszy traktatu. Sama kwestia ustalenia, który kraj jest agresorem, a który ofiarą, mogłaby okazać się niemałym wyzwaniem.
W całej historii NATO największe ryzyko konfliktu wewnątrzsojuszniczego zawsze wynikało ze wzajemnych stosunków Grecji i Turcji. Chociaż oba kraje przystąpiły do sojuszu w 1952 r., członkostwo w tym partnerstwie na rzecz bezpieczeństwa nie wymazało wielowiekowej wrogości między tymi dwoma narodami. Ateny i Ankara kilkukrotnie stały na krawędzi konfliktu, zwłaszcza gdy Turcja zaatakowała w 1974 r. Cypr, którego większość mieszkańców jest greckiego pochodzenia, zajęła prawie 40 proc. całej wyspy i wypędziła z tego terytorium Greków cypryjskich. Okupacja trwa do dziś.
W ciągu wielu lat miało miejsce również kilka mniejszych, lecz wciąż niepokojących incydentów. Jednym z problemów jest fakt, że tureckie samoloty wojskowe nieustannie naruszają grecką przestrzeń powietrzną. Ateny wysyłają w odpowiedzi swoje myśliwce, aby przechwycić tureckie samoloty i rzucić im wyzwanie – w niektórych latach nawet 2000 razy. Jak dotąd do starć zbrojnych nie doszło, ale jak już wcześniej pisałem, podobne powietrzne „gry” z udziałem Stanów Zjednoczonych i takich krajów jak Rosja czy Chiny są niezwykle lekkomyślne. W 2001 r. w trakcie jednego z tych ekscesów pomiędzy amerykańskimi i chińskimi samolotami doszło do zderzenia w powietrzu, w wyniku którego chiński pilot stracił życie, co przyniosło konsekwencje w postaci tarć dyplomatycznych między Waszyngtonem a Pekinem. Wystarczy jeden błąd w kalkulacjach greckiego czy tureckiego pilota, aby wywołać podobny (lub gorszy) kryzys między Atenami a Ankarą.
Scysja o Cypr pozwala na wyobrażenie, jak Waszyngton zareagowałby na wybuch grecko-tureckiego konfliktu zbrojnego. Stany Zjednoczone pod przewodnictwem sekretarza stanu Henry’ego Kissingera naciskały na oba kraje, by wygasiły spór, a Kissinger możliwie najmocniej naciskał na pozostałych członków NATO, by zajęli takie samo stanowisko. Jednakże postawa Kissingera była daleka od neutralnej. Choć agresorem w tym przypadku była Turcja, Stany Zjednoczone szybko opowiedziały się za stanowiskiem Ankary. Gniew Kongresu zmusił co prawda administrację Geralda Forda do wprowadzenia sankcji wobec rządu tureckiego, ale Biały Dom nieubłaganie dążył do jak najszybszego osłabienia tych środków. To podejście było kontynuowane pod rządami Jimmy’ego Cartera i na początku lat 80. XX wieku ograniczenia stały się fikcją.
Ze strategicznego punktu widzenia Waszyngtonu Turcja jest znacznie ważniejszym sojusznikiem niż Grecja. I nie ma powodów, by sądzić, że to stanowisko Stanów Zjednoczonych uległo zmianie.
Nawet gdyby administracja Bidena nie podzielała jawnego podziwu Donalda Trumpa dla autokratycznego prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana, zarówno kwestie bezpieczeństwa, jak i kalkulacje ekonomiczne popchnęłyby Waszyngton do takiego wniosku.
Jest jednak pewna ważna różnica między kryzysem cypryjskim a ewentualnym nowym zgrzytem na linii Ateny – Ankara. Kluczowe mocarstwa NATO, przede wszystkim Francja i Włochy, są w coraz większym stopniu niezadowolone z coraz bardziej niedemokratycznych rządów Erdoğana i indywidualistycznego, często prorosyjskiego zachowania jego rządu w kwestiach bezpieczeństwa. Ponadto Francja otwarcie zakwestionowała tureckie roszczenia terytorialne i dotyczące surowców we wschodniej części Morza Śródziemnego. Na domiar tego pod koniec sierpnia francuskie samoloty i okręty wojenne dołączyły do wspólnych ćwiczeń wojskowych z Grecją i Cyprem, bez ogródek manifestując Ankarze swoje niezadowolenie. Waszyngtonowi może zatem być dziś znacznie trudniej niż w 1974 r. namówić sojuszników z NATO do zajęcia protureckiego stanowiska w przypadku zbrojnej konfrontacji między Grecją a Turcją.
.Sama perspektywa ewentualnej wojny grecko-tureckiej uwypukla jedną z głównych wad przewodzenia przez Stany Zjednoczone sojuszowi wojskowemu posiadającemu bez mała 30 członków. USA z automatu wikła się we wzajemne pretensje i kłótnie każdego z członków. A w chwili, gdy dwa kraje członkowskie otwarcie się nienawidzą, może to poskutkować dla Stanów Zjednoczonych nie tyle bólem głowy, ile stać się koszmarem na jawie.
Ted Galen Carpenter