Maciej ŁUCZNIEWSKI: Dobrzy żołnierze złego dyktatora

Dobrzy żołnierze złego dyktatora

Photo of Maciej ŁUCZNIEWSKI

Maciej ŁUCZNIEWSKI

Fotograf. W codziennej pracy dokumentuje wydarzenia społeczno-polityczne w Polsce. Fotografował m.in. na Wschodniej Ukrainie, Argentynie oraz Wyspach Owczych. Publikował m.in. w Polityce, Dużym Formacie, Internazionale czy New York Times. Współpracuje z agencjami NurPhoto oraz Reporter.

W 1982 roku poparcie dla argentyńskiej junty wojskowej dowodzonej przez generała Leopoldo Galtierii zaczęło spadać. Ratunkiem dla sytuacji miała być wojna, o odwiecznie sporne Falklandy, zakończona spektakularnym zwycięstwem nad Wielką Brytanią. Taki był plan – pisze Maciej ŁUCZNIEWSKI

.Wszyscy walczyli, ale tylko Jorge był cały czas na pierwszej linii frontu. Ciągle na Falklandach. Nic nie mówi. Pytany – coś przebąknie. Otwiera się dopiero, gdy zaczynamy rozmawiać o kobietach i wódce. Nie ma wojennych opowieści. Nie ma tekstów o honorze czy obowiązkach. Nie przechwala się. Prawdziwa twarz wojny – milcząca.

W 1982 roku poparcie dla argentyńskiej junty wojskowej dowodzonej przez generała Leopoldo Galtierii zaczęło spadać. Ratunkiem dla sytuacji miała być wojna, o odwiecznie sporne Falklandy, zakończona spektakularnym zwycięstwem nad Wielką Brytanią. Taki był plan. Początkowo operacja „Rosiario” miała się rozpocząć 9 lipca, czyli w Święto Niepodległości Argentyny. Gdy sytuacja w kraju zaczęła się zaogniać, termin ataku został przeniesiony na Dzień Rewolucji Patriotycznej, przypadający na 25 maja. W drugiej połowie marca Galtierii zrozumiał, że nie ma tyle czasu. Podjął decyzje o inwazji na dzień 2 kwietnia.

– Pamiętam noc. Była czarna, bezgwiezdna. Modliłem się o wschód. Pośród nocy czujesz się samotny. Wiedziałem, że oni tam są i mnie obserwują. Chciałem ich zobaczyć.

Gdy siedzi przede mną ma ponad 60 lat. Mimo, że ubrany codziennie, to jednak z należytą elegancją przystającą starszemu mężczyźnie. Spod mankietu granatowej bluzy wystaje duży srebrny zegarek a szeroki latynoski uśmiech i tytułowanie każdego Amigo, zdradza ciepły i życzliwy charakter. Obok niego stoi flaga Argentyny. Na ścianach dookoła wiszą czarno-białe zdjęcia­­­ młodych chłopaków w zimowych mundurach.

W dniu wybuchu wojny Daniel miał 27 lat. Był zawodowym żołnierzem Piechoty Morskiej. Karierowiczem po dwuletniej szkole oficerskiej, o wyraźnie jaśniejszej skórze i europejskich rysach twarzy. Całe swoje życie wierzy w patriotyzm i honor argentyńskiego żołnierza. Wiedział o spadającym poparciu dla rządu. Wiedział o tym, że Galtieri pragnie od niego pokazowego zwycięstwa albo pokazowej śmierci. Ale był żołnierzem, więc polityka go nie obchodziła.

Na wojnę nie poszedł ponieważ „miał rozkaz”. Daniel poszedł spełnić obowiązek wobec ojczyzny i całego narodu. Narodu, który na terenie Falklandów stanowi zdecydowaną mniejszość . Po latach tłumaczy, że „Ojczyzny nie ustalasz po spisie ludności”. Był przekonany o słuszności inwazji.

Idąc na wojnę nie robił rachunku sumienia. Nie rozpamiętywał życiowych błędów czy niewykorzystanych szans. Nie próbował nadawać sensu walce, osobistymi powodami. Nawet nie myślał dużo o swojej niedawno poślubionej żonie. Myślał tylko o tym, żeby przeżyć – o niczym więcej.

Pytam jak po latach, ze strategicznego punktu widzenia, ocenia operację Rosario. Daniel będąc w szkole oficerskiej analizował sztukę wojenną, a następnie dowodził ludźmi. Widzę, że pytanie jest dla niego problematyczne. Nie przywykł do tych, na które odpowiedzią nie może być kolejna, pełna patosu opowieść. Zaczyna powoli składać pierwsze zdanie. – Mnie to nie interesowało. Byłem żołnierzem. Miałem swoje zadanie do wykonania. Pytam jeszcze raz. Daniel mierzy wzrokiem salę, w której siedzimy. Po chwili przyznaje, że decyzja o inwazji mogła być pochopna. Jego zdaniem siły argentyńskie były wystarczające do tego, żeby zająć archipelag i go utrzymać. Żołnierze wierzyli w powodzenie misji. – Jedyne czego nie przewidzieliśmy to decyzja Margaret Thatcher. Nie znaliśmy jej. Nie wiedzieliśmy, że wyśle tak liczną armie. Nie wspomina, że w przeciwieństwie do regularnego wojska wysłanego przez Wielką Brytanie, większość argentyńskiej armii stanowili dwudziestoletni poborowi, po jedynie czteromiesięcznym szkoleniu.

Wojna dla Horacia zaczęła się podobnie. Jego pierwsza noc też była czarna i bezgwiezdna. Jednak nie była ona pierwszą trwającego konfliktu. Bo wojna dla Horacia zaczęła się nieco później – Siedzieliśmy w bunkrze. Obserwowałem teren, gdy usłyszeliśmy śmigłowiec. Zaczęliśmy strzelać. Ja obsługiwałem karabin przeciwlotniczy. Zestrzeliłem go! Brytyjski śmigłowiec! Patrz! W ręce zaczyna wciskać mi stare wycinki gazet. Przez niektóre nagłówki mówiące o tajnych operacjach wojsk Zjednoczonego Królestwa przebija się słowo „Helicopteró”. – Nawet data się zgadza!. Wyciąga kolejne czasopismo i rozkłada je na zapleśniałym od wilgoci stole. Pokazuje na czarno-białe zdjęcie. Ciężko cokolwiek zobaczyć. Jest ciemno. Jednak po jakimś czasie zaczynam dostrzegać kilku mężczyzn trzymających ręce w górze. Stojący obok żołnierze mierzą do nich z broni. – To grupa brytyjskich komandosów. To mój oddział ich wziął do niewoli! Podnosi wzrok. Ma ciemną karnację i indiańską twarz. Patrzy mi w oczy. Wiem, że czeka na moją reakcję. Jest przyzwyczajony do tego, że ludzie czasami mu nie wierzą.

Horacio był nastoletnim żołnierzem z poboru, zwanego potocznie „COLIMBA”. Skrót oznaczający „bieganie”, „czyszczenie”, „zamiatanie” (corre, limpia, barre) ma niemal legendarny status . La Colimba stała się jednym z obowiązkowych etapów wchodzenia w dorosłość dla tysięcy młodych mężczyzn. Zaczęły powstawać o niej filmy, piosenki i przysłowia. Jedno z nich – „Spokojnie, Colimba to nie wojna” miało okazać się nieprawdziwe dla roczników 1962 i 63. W tym dla Horacia. Poszedł na wojnę, chociaż na Malwiny nigdy nie dotarł.

Horacio zaciąga się papierosem. Nie pali często, bo w Argentynie tytoń jest drogi. Sam trzyma się wersji, że „rzuca”. Jednak, prędzej czy później każdego palacza da się przekonać. Nie mam nic do jedzenia, nic do picia a nie chcę przychodzić z pustymi rękoma. Nie wypada. Mam tylko paczkę papierosów Chesterfield. Chwilę wcześniej, kiedy podaje mu ją do ręki, waha się przez moment. Pyta czy są angielskie. Zaczynam się tłumaczyć, że marka niby tak, ale kupione w Polsce i z polskim tytoniem. Wyciąga jednego i odpala. Horacio nie znosi wszystkiego co angielskie. Nie ogląda angielskiej piłki, nie zapali angielskiego papierosa i nigdy nie powie „Falklandy”. Bo to angielska nazwa. Stoi z papierosem w ręku. Czasem spadnie na niego kropla deszczu bo w tym miejscu dach nie przylega szczelnie do konaru drzewa.

– Bałem się. Wiedzieliśmy, że nadchodzą. Zaczęliśmy strzelać, oni też odpowiedzieli ogniem. Wtedy zginął mój kolega. Był pół metra ode mnie.

Horacio nigdy nie był na Malwinach. Wojnę spędził w kontynentalnej części Argentyny, w strefie TOAS (Teatro de Operaciones del Atlántico Sur). Teatr operacji na południowym Atlantyku rozciągał się poniżej 42 równoleżnika, obejmując południowo-wschodnią część wybrzeża. – Leżące w niej cele też były atakowane. Tak samo jak tamci na Wyspach walczyliśmy i ginęliśmy – opowiada.

Dochodzi osiemnasta, gdy ciągle rozmawiam z Danielem. Powoli dzienne światło zaczyna ustępować temu padającemu z lamp. Wiem, że jest zmęczony, ale stara się, żeby nie było tego po nim widać. Nagle rozmowę przerywa nam grupa ludzi. Każdy podchodzi i się z nim żegna. W końcu to on jest tu szefem.

– To była ostatnia prawdziwa wojna. Szlachetna. Lepsza, niż te które toczy się teraz. To była ostatnia wojna za kraj, naród i ludzi. Nie to co teraz. Teraz wojny są egoistyczne. Tam nikt nie ginął za ropę czy węgiel.

Według Daniela, przed inwazją armia była podzielona na zwolenników i przeciwników junty. Jednak wojna wszystko zmieniła. Polityka stała się nieważna. Dyktator miał w tej wojnie własny interes, ale dał im to czego wszyscy chcieli – cel który ich zjednoczył. A prawdą jest, że chcieli zdobyć Malwiny. W czasie wojny Daniel był oficerem. Mówi, że wśród jego podwładnych morale było dobre. Myśleli, że wygrają. Dlatego porażka była tak dotkliwa. Kapitulację na Malwinach rozpamiętuje do dzisiaj, jako jedno z najcięższych przeżyć. – Najtrudniej było się poddać. Świadomość, że tracisz ziemie o którą walczyłeś jest bardzo bolesna. Nawet bardziej niż śmierć twoich kolegów. Poddawali się setkami. Daniel bez pytania zaczyna tłumaczyć, że była to wina subpolarnego klimatu, braku ciepłej odzieży i złego dowodzenia. Nie przegrali wojny z Wielką Brytanią, ale z całym NATO i wspierającym je Chile. Ale powodem nigdy nie był brak woli walki. I nie strach. – To jest naturalne, że się boisz. Bez strachu jesteś jak Kamikaze. Ja bałem się cały czas, ale nigdy nie panikowałem. To panika paraliżuje, i to ona pozbawia cię rozsądku. Po kapitulacji Daniel wrócił do kraju.

Bez euforii, bez rozpaczy. Nawet za bardzo się nie cieszył z powrotu domu i rodziny. Mówi: „Tak fifty-fifty”.

Jest słoneczny poranek. Horacio odsłania wejście do namiotu zwracając tym samym uwagę przechodniów. Każdy z nich, elegancko ubrany, śpieszący do pracy, stara się szybko zajrzeć do środka. Jednak poranne tempo miasta nie pozwala na to, aby się zatrzymać choćby na chwilę. Nie na Plaza de Mayo, gdzie spotyka się ze sobą pięć głównych alei miasta. Gdy ostre światło pada na jego twarz, krzywi się i przeklina pod nosem. – To przez niego – mówi. Wskazuje palcem na leżącego na trawniku obok bezdomnego. – Miał wczoraj trochę kokainy. Teatralnie pociąga nosem i zaczyna się śmiać. „Wiesz o co chodzi”.

Jest ich trzech: Horacio, Pepe i Jorge. Od dziewięciu lat protestują na głównym placu Buenos Aires, a ich ogrodowy namiot otoczony transparentami, na stałe wpisał się w krajobraz miasta. Walczą o uznanie żołnierzy strefy TOAS, za pełnoprawnych weteranów, ponieważ status ten obecnie przypada tylko tym, którzy byli na Wyspach. Ale w ich proteście chodzi o coś więcej. O sprawiedliwość. O to, aby ktoś ich docenił i zwrócił należne im honory. Z biegiem lat nowe partie dochodziły do władzy. Podczas wyborów kolejni kandydaci obiecywali zmiany. Teraz ich plakaty wiszą na ścianach namiotu z wydrapanymi twarzami. Otwarcie nazywają ich „traidores”, czyli zdrajcy. Przez obecne przepisy, Horacio i Pepe pozbawieni są prawa do pomocy i zasiłków. Pierwszy z nich jest bezrobotny. Pepe oficjalnie przebywa na zwolnieniu lekarskim. Jednak, gdy dochodzi dziesiąta, żegna się ze wszystkimi i idzie do drugiej pracy, do tej „na czarno”.

Działania w strefie TOAS nie istnieją w zbiorowej świadomości Argentyńczyków, tak jak walki na Falklandach. Nie ma wielu dokumentów potwierdzających działania brytyjskiej armii na kontynencie. Ludzie wiedzą o bombardowaniach, ale operacje komandosów trudniej udowodnić, i trudniej w nie uwierzyć. Dlatego czasem podchodzą sceptycznie, gdy któryś z protestujących próbuje ich zaczepić i opowiedzieć swoją historię.

Horacio urodził się na północy kraju. Wychował się w mocno wierzącej, protestanckiej rodzinie. Jego ojciec zmarł dawno temu, a matka cierpi na Chorobę Alzheimera. Mówi, że już go nie poznaje. Z czasem rodzinę zaczęli zastępować mu inni weterani. Mimo, że od dziewięciu lat mieszka na ulicy, nie powie, że jest bezdomny. Po porostu jego dom jest tutaj. W samym sercu trzy milionowego miasta. Bez prądu i bieżącej wody. Dzień zaczyna od rozpalenia w piecu. Potem wita się z zamiatającymi chodniki. Coś zje, z kimś wypije Mate a potem się zobaczy. I tak dzień po dniu. Czasem stanie przy małym wyciętym oknie. Śmieje się, że wygląda jak to strzelnicze, które miał w swoim bunkrze. Potrafi tak stać dziesięć minut patrząc na przechodniów. Obserwuje.

Pewnego dnia gdy rozmawiamy, bierze ze stołu nóż i siada na krześle obok. Otwarcie pyta się o to jak bym zabił człowieka. Odpowiadam, że nie wiem, dając mu tym samym pole do popisu. Horacio zaczyna wymachiwać nożem – Na bliskie odległości musisz trzymać nóż tak. Gdy przeciwnik jest trochę dalej przekładasz nóż. W ten sposób – opowiada. Wstaje z krzesła. – Pamiętaj o nogach! Stabilnie! Horacio zaczyna walczyć z niewidzialnym wrogiem. Zadaje mu ciosy i cięcia. Szybko wykonuje unik i znowu wyprowadza atak. I tak kilka razy. Po chwili zaczyna pokrzykiwać w rytm nierealnej walki. Odpływa. Po jakimś czasie wraca do rzeczywistości. Siada na krześle i nic nie mówi.

Jorge zawsze wstaje koło południa, czyli jako ostatni. Kiedy śpi, każdy stara się robić wszystko jak najciszej. Nie dlatego, że będzie krzyczał czy się kłócił. To po prostu kwestia szacunku, którym go darzą. Jorge jako jedyny z nich był na Malwinach. Od początku, do końca wojny. Kolejny poborowy żołnierz z małego miasteczka.

– Ludzie zawsze różnie na nas patrzyli – opowiada. Dla niektórych byliśmy żołnierzami dyktatora, a dla innych jego kolejnymi „ofiarami”. Kazali nam iść to poszliśmy. W wojsku nie możesz powiedzieć „nie”. Żołnierzom wracającym po wojnie do Puerto Madryn zabroniono kontaktu z ludnością. Powiedziano im, że zwolennicy Galtieri będą w nich rzucać kamieniami.
Tylko ci, którzy pamiętają wojnę próbują rozmawiać. Młodych ten temat już nie interesuje. – Chodzą całe dnie zapatrzeni w telefony. Jak mają internet, to niczego więcej nie potrzebują. Nie interesuje ich historia naszego kraju i nie obchodzimy ich my. Dla nich to zbyt odległe czasy – komentuje Jorge.

„Boli mnie to, że gdy wracałem do domu, musiałem pokazać paszport” – opowiada Daniel. – „Galtieri wysłał was na wojnę z paszportami w kieszeni?”- pytam zdziwiony. Zaczyna się śmiać. Słowa „dom” używa zarówno w odniesieniu do rodzinnego domu jak i do Malwin.

Na co dzień prowadzi Muzeum Wojny o Malwiny w stu tysięcznym Rio Gallegos. Zaczynał sam, a od niedawna pomaga mu jeden z synów. Ludzie go za to szanują, bo w jego mieście pamięć o wojnie jest ciągle żywa. Mówi, że garnizon mieszczący się kilka ulic dalej został zbombardowany przez Brytyjczyków. W Rio Gallegos pełno jest murali, tablic, pomników. Wszystko poświęcone poległym, Malwinom lub Jose Ortedze – dziewiętnastolatkowi który się tutaj urodził i wychowywał. Zginął na Wyspach. Po latach matce udało się zidentyfikować ciało. Do tego czasu był „Soldado sólo conocido por Dios” – żołnierzem znanym tylko Bogu. Tak jak sto dwadzieścia troje ciągle niezidentyfikowanych osób.

Coś z wojny pozostaje w każdym, kto ją widział. Zdarzało się, że Brytyjczycy atakowali w nocy, kiedy spał – Wtedy zawsze ktoś mną szarpał, potrząsał i krzyczał „Daniel wstawaj! Atakują!” – opowiada. Teraz gdy ktoś go gwałtownie budzi, przez moment wydaje mu się, że jest na Falklandach i rozpoczyna się natarcie. – Żona już dawno nauczyła się, żeby stanąć obok łóżka i do skutku wołać „Daniel, Daniel”. Ale nigdy go nie dotknie. I tak od trzydziestu lat.

Ale według niego nie są prawdziwe problemy. – Mają je ci, którzy byli cały czas na froncie – mówi. Daniel na pierwszej linii „bywał”. Jednak jako oficer miał inne obowiązki. Problemy z alkoholem czy narkotykami, to głównie domena byłych poborowych a nie oficerów. Podobnie jak samobójstwa. Wśród weteranów tej wojny to temat szczególny. Więcej brytyjskich żołnierzy odebrało sobie życie po wojnie, niż zginęło w walce. Straty argentyńskie wyniosły około 650 osób. Jak dotychczas samobójstwo popełniło 450 kombatantów.

Kapitulacja armii na Malwinach, rozpoczęła nowy okres w historii Argentyny. Kilka dni po niej upadł rząd Galtieri. Potem, na dwa tygodnie władzę w kraju przejął Alfredo Saint-Jean. Następnie Bigone, który widząc, że nie utrzyma władzy, rozpoczął pierwsze przemiany na drodze ku demokracji. Ostatecznie w pierwszych wolnych wyborach wygrał Raúl Alfonsin. Wszystko w półtora roku.

Wobec tak gwałtownych przemian, nikt nie zajmował się sprawą byłych żołnierzy, będących pokłosiem dyktatury – Nowy rząd nas zostawił. Powiedział, że to nasz problem i musimy sami sobie dać radę. – opowiada Daniel. Pomogła mu praca na której się skupił. Jednak nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Po latach uważa, że problemy brały się stąd, że nikt nie chciał otwarcie rozmawiać o wojnie. Robili to co najwyżej weterani, ale jedynie w swoim gronie. Teraz, prowadząc muzeum ma okazję do tego, żeby o niej opowiadać całemu społeczeństwu. „To nie politycy giną na wojnach. Tylko zwykli ludzie”. I to z nimi trzeba rozmawiać. Mówi, że Argentyńczycy wciąż chcą mieć Malwiny i to się nie zmieni. Tylko nie wiedzą jak. Teraz trzeba zrobić wszystko, żeby nie było następnej wojny.

… to dobry chłopak – Horacio zaczyna opowiadać o Jorge. – Nie jest wykształcony, nie skończył nawet szkoły. Ale ma dobre serce, a to najważniejsze. Szybkim gestem wskazuje na psa grzejącego się przy prowizorycznym piecu. Jego sierść jest brudna i nierozczesana. Widać, że jeszcze kilka dni temu był bezpański. Zima w Buenos Aires nie należy do surowych, jednak w wietrzne i deszczowe dni temperatura potrafi spaść do pięciu stopni. Wtedy każdy gest dobroduszności jest na wagę złota. Szczególnie na ulicy. Horacio rozsiada się na starym, połamanym, plastikowym krześle. Tylko jest jeden problem – za dużo myśli. Ciągle chodzi zamyślony. Dlatego nic nie mówi. Podaje mi gorące Mate. W Argentynie wspólne wypicie Yerby jest oznaką obustronnej przyjaźni, dlatego po chwili zaczynamy czuć się swobodniej. Pytam o czym tak myśli Jorge.

– Wiesz, Jorge jest religijnym człowiekiem. Dlatego ciągle nie może pogodzić się z tym, że kazali mu zabijać. A on zabijał. Ciągle o tym myśli. Ponad trzydzieści lat.

Maciej Łuczniewski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 1 maja 2017
Fot. Maciej Łuczniewski