Małgorzata NIEZABITOWSKA: Światłość i mrok

Światłość i mrok

Photo of Małgorzata NIEZABITOWSKA

Małgorzata NIEZABITOWSKA

Dziennikarka, autorka książek i scenariuszy. Reporterka „Tygodnika Solidarność”. Rzecznik prasowa rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Fot. Tomasz Tomaszewski

zobacz inne teksty Autorki

Moim zamiarem było, żeby przez historię trudnej miłości ludzi, których dzieli wszystko – religia, wychowanie, obyczaje – przedstawić fragment naszej skomplikowanej historii, a zarazem wielobarwny, choć wcale nie sielski krajobraz Kresów, zwłaszcza Wołynia, tuż przed jego unicestwieniem, które rozpoczęło się wraz z wybuchem wojny. Nie jest to praca naukowa, tylko powieść, wybrałam więc formę subiektywną. Wcieliłam się w sześć różnych postaci, których losy przez nie same opowiedziane, splatają się w fabułę pełną dramatycznych zwrotów akcji.

Małgorzata Niezabitowska


Maj 1939, Kołki nieopodal Łucka. Ślub przed synagogą. Fragmenty opowieści dwójki głównych bohaterów. Chana, chasydka, siostra panny młodej, Jan, ziemianin, student Politechniki Lwowskiej, przyjaciel nowożeńca.

Chana

.Na placu przed Di grojse Sził panował ścisk. Zebrało się chyba całe sztetł, aby uczestniczyć w chasene najpiękniejszej dziewczyny w Kołkach z najbogatszym młodzieńcem i zaspokajając ciekawość, spełnić jednocześnie micwę, dobry uczynek. A okazja była tym większa, że ślub odbywał się w Lag ba-Omer, trzydziesty trzeci dzień siedmiotygodniowej żałoby, której przestrzegaliśmy na pamiątkę zarazy, jaka w starożytności uśmierciła tysiące uczniów Rabiego Akiwy. Pomiędzy świętami Pesach i Szawuot tylko dzisiaj, osiemnastego ijar w tym roku 5699, dozwolone było zawieranie związków małżeńskich, obcinanie włosów i różne formy zabawy. Któż by więc nie chciał przybyć tutaj i odgonić smutek.

Zapadł zmierzch, lecz od setek płomieni lampek i świec było jasno. Podniosłam głowę i z trudem dojrzałam hen, w górze, błyszczące na ciemnym tle punkciki i ucieszyłam się, że w tę noc są niezakryte chmurami, przypominając obietnicę Boga złożoną Abrahamowi, że da mu „potomstwo liczne jak gwiazdy na niebie”. W tym momencie z bożnicy wyszli rabin i kantor, grająca w podniosłym tonie kapela zamilkła i ludzie rozsunęli się, utworzyli wokół chupy wielki krąg, a gdy pod baldachim wprowadzono oblubieńców, rodziny, nasza i Finkelsztejnów, ustawiły się po stronie Meira lub Sary ze swoimi gośćmi. I wtedy ich zobaczyłam.

Braciszek miał rację. To nie byli nasi, to byli obcy, zupełnie obcy. Ta inność biła w oczy. Wokół dominowała czerń i biel. Chasydzi w jedwabnych lub atłasowych kapotach, kaszkietach i spodniach wpuszczonych w wysokie buty i misnagdzi w przedłużonych marynarkach, kapeluszach z rondem i długich spodniach, jedni i drudzy w białych koszulach, odcinających się od czarnych wierzchnich okryć, w migotliwym świetle niewiele różnili się od siebie, a kobiety i dziewczyny jeszcze mniej. Ubrane w ciemne spódnice, spod których ledwo wystawały trzewiczki, w perukach albo chustkach, okryte były przeważnie szalami, przestrzegając także w świątecznym stroju nakazu skromności, cnijut.

A obok duża grupa, bo wciąż trzymali się razem, odmieńców. Kobiety z nieosłoniętymi włosami, w barwnych sukienkach, niektóre błyskające skórą odsłoniętych ramion i nóg. I mężczyźni… Mężczyźni bez nakryć głowy i bez bród! Starałam się skupić na ceremonii, która się rozpoczęła. Sara okrążała Meira siedem razy, budując w wymiarze duchowym wokół obojga nową, wspólną przestrzeń, w którą sama, po ostatnim obrocie, wkroczyła, zajmując miejsce u boku narzeczonego, a ja zamiast wodzić oczami za najdroższą mi osobą, współodczuwać z siostrą święty obrządek, co i raz zerkałam ku stojącym na przeciw.

Nigdy wcześniej nie miałam okazji przyjrzeć się ludziom z miasta. W czasie kilku krótkich wyjazdów do Łucka, po załatwieniu interesów ojca, który mnie tam zabrał, wracaliśmy na stację, by jechać pociągiem do Kiwerc i dalej autobusem do Kołek, a zresztą zbyt byłam oszołomiona ruchem i gwarem na ulicach, by obserwować przechodniów. Teraz mimo woli mój wzrok kierował się na przybyszów, nie z pustej ciekawości, ale dlatego, że byli Żydami. Ta świadomość męczyła mnie. Jeśli Żydzi wyglądają jak goje, jak rozpoznać, kto jest nasz, a kto nie? W  miasteczku i okolicy nie sprawiało to żadnej trudności. Żydzi nosili się jak Żydzi, Ukraińcy i mieszkający na wsi Mazurzy po swojemu, tak samo Polacy w sztetł. A ci…

Mi Adir al ha-kol„, prośba o błogosławieństwo dla młodych, przerwała te rozmyślania. Śpiew kantora zdawał się wznosić do Tego, który „jest ponad wszelkimi istotami”, a tu, na dole, przenikał na wskroś nas, świadków ponownego złączenia przez Pana w jedność dusz męskiej i żeńskiej, uprzednio w chwili przyjścia na ziemię rozdzielonych. Pieśń odgoniła mój niepokój. Znów zwróciłam się ku Sarze i Meirowi, którzy po błogosławieństwie wygłoszonym przez rabina po kolei pili wino z kielicha. Potem, gdy Meir włożył na palec Sary ozdobny pierścień, mówiąc: „Bądź mi poświęcona tym pierścieniem, zgodnie z Prawem Mojżesza i Izraela”, wraz z rzeszą zgromadzonych na placu krzyczałam: „Mekudeszet! Mekudeszet!”, poślubieni.

Przepełniało mnie wzruszenie, łzy popłynęły po policzkach. Czy może istnieć prostsza a jednocześnie tak pełna znaczeń symbolika? pytałam się w duchu, zachwycona motywem otaczania, powtarzającym się w dniu zaślubin, gdyż okrąg symbolizuje nadprzyrodzone światło, które doświetla naszą rzeczywistość. Welon otacza pannę młodą, oddając na wyłączność pana młodego walory jej ciała i ducha, panna młoda, okrążając pana młodego, otacza go opieką, chupa otacza obydwoje, niczym dom, któremu wkrótce nadadzą kształt, pierścień otacza palec, jako codzienne przypomnienie o uświęconym związku, a na weselu goście wyrażają swoje rozradowanie, tańcząc w kołach. I odpowiedziałam sobie, czując głęboką wdzięczność dla naszej tradycji i rytuałów: Nie, podobnych nie ma na świecie.

Jan

.Plac, gdy tam przybyliśmy, był zatłoczony. I tutaj dopiero poczułem się w pełni obco. Wokół brodate twarze, chałaty, kapoty, kapelusze i kaszkiety, wyglądające jak wyciągnięte z lamusa. Kobiety, co było nadzwyczaj osobliwe, jakby wyszły spod sztancy. Wszystkie miały jednakowy kolor włosów, takie same fryzury i niemal identyczne stroje, zakrywające je, mimo ciepłego wieczoru, od stóp po szyję. Całość oświetlona była setkami lampek i świec, które każdy trzymał w ręku, ja także, bo zostały nam wręczone po opuszczeniu domu Zingelbojmów. Zupełnie jakbym wylądował w innym świecie albo przeniósł się w czasie do średniowiecza.

Instynktownie zbliżyłem się do grupy ludzi, którzy, jak Apfelbaum, byli ubrani normalnie i mieli odkryte głowy, choć część spośród mężczyzn nosiła jarmułki. Przy nich przynajmniej nie wyróżniałem się tak dalece. Pocieszała mnie nieco muzyka wygrywana przez Pesacha i jego kapelę. Wkrótce i ona umilkła.

Pod baldachim wkroczył rabin, ceremonia się rozpoczęła. Przeszkolony przez mecenasa, a i na bieżąco informowany, orientowałem się, co się odbywa i z wzrastającym niepokojem obserwowałem mego przyjaciela. Kiedy Sara krążyła wokół niego, stał bez ruchu, bez jednego drgnienia, jakby jej w ogóle nie było. Potem, w trakcie śpiewanego przez kantora hymnu, zginał się niemal w pół, niczym bokser, który odbiera ciosy w splot słoneczny, niezmiennie z  kamiennym wyrazem twarzy, zaciśniętymi ustami i szklanym, nieruchomym spojrzeniem.

– Meir źle się czuje – podzieliłem się moją obawą z Apfelbaumem. – Wygląda, jakby tłumił boleści. On musi cierpieć i z najwyższym wysiłkiem stara się to ukryć.

– Niech się pan nie martwi – adwokat odwrócił się ku mnie z uśmiechem. – Wszystko jest w porządku. Meir zachowuje się, jak trzeba. Do tradycji żydowskiej należy, by nie okazywać podczas ślubu radości, a jeśli w ogóle jakieś uczucie, to smutek.

Moja ulga, że przyjaciel nie doznał z nadmiaru emocji skrętu kiszek, zmieszała się ze zdumieniem, które wzmogło się przy kolejnych słowach wyszeptanych mi do ucha przez mecenasa:

– Państwo młodzi roniący łzy nie są niczym niezwykłym, raczej oczekiwanym. Płacz jest wyrazem podniosłości i potęgi obrządku.

Byłem mocno poruszony. Łzy, zżymałem się w duchu, owszem, lecz szczęścia. Takie zdarzają się często na ślubach, zwłaszcza kobietom, ale zabraniać okazywania radości, co za nonsens. Jak Meir może się temu poddać, stać jak mumia, gdy spełnia się marzenie jego życia, gdy poślubia swoją od lat wyśnioną? Jak może w tym momencie udawać obojętność? Czy to jest Meir, z którym spędziłem osiem lat w jednej ławce, dyskutując, bez zahamowań na wszelkie tematy, chłopak pasjonujący się zdobyczami techniki i planujący stosować nowe wynalazki, kiedy zacznie pracować z ojcem? Rozrabiaka, z którym wspólnie urywaliśmy się z lekcji, by wiosłować po Styrze lub po zamarzniętym ścigać się na łyżwach? Towarzysz zabaw, gdy w ostatniej klasie wymykaliśmy się we dwóch wieczorami ze stancji, by potajemnie odwiedzać Klub Inteligencji Pracującej z największą salą restauracyjną w mieście czy inne, mniej wytworne łuckie knajpy, jak U Zygmunta, gdzie przygrywał zespół Mamet Jazz i my tańczyliśmy z co ładniejszymi fordanserkami, z tą niewielką różnicą, że ja z moją starłem się umówić na randkę, a on nie?

Mnożyłbym te pytania, gdyby nie potężny okrzyk, jaki rozległ się na placu i wybił mnie ze wspomnień.

–  Koniec pierwszej części, obecnie zostanie odczytana ketuba – powiedział Apfelbaum i pociągnął mnie ku baldachimowi, drugą ręką wskazując naszych dotychczasowych sąsiadów, którzy, by lepiej widzieć, wysunęli się przed nas. – Podejdźmy bliżej. Tu zaczęli nam zasłaniać, a ja mam dopilnować, żeby pan widział dokładnie.

Małgorzata Niezabitowska

Fragment książki „Światłość i Mrok”, wyd. ZNAK [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 21 maja 2022