Lewica będzie patriotyczna albo nie będzie jej wcale
„Patriotyzm jest tym dla życia politycznego, czym wiara dla religii”
– John Acton
„Polska, w granicach dających się objąć ludzkim umysłem, jest wieczna”
– Adam Ciołkosz
Dla młodej lewicy to właśnie rządząca prawica musi być najgorszym wrogiem – i najlepszym nauczycielem. Monopol partii Jarosława Kaczyńskiego na elektorat, do którego drzwi socjaldemokraci bez skutku się dobijają, przynosi prostą, ale twardą lekcję: w polskich realiach lewica będzie patriotyczna albo nie będzie jej wcale – pisze Marcin GIEŁZAK
.Dla prawicy naród jest wszystkim, dla liberałów – niczym. Dla lewicy powinien być czymś. Tradycyjnie socjaliści i socjaldemokraci właśnie w państwie narodowym widzieli instrument realizacji swojej wizji polityki, gospodarki i społeczeństwa. Widać to szczególnie wyraźnie na przykładzie nacji pozbawionych własnych struktur państwowych, jak kiedyś Polacy czy Irlandczycy, a dziś Kurdowie, Katalończycy albo Szkoci. Ich bunt, bez względu na to, czy znajduje swój wyraz w walce zbrojnej czy wyborczej, zawsze ma oblicze lewicowe. Nawet w podziwianej przez nową lewicę Szwecji u podstaw państwa opiekuńczego stała idea odrzucenia walki klas na rzecz solidaryzmu społecznego i wspólnej pracy na rzecz dobrobytu dla wszystkich pod dachem Folkhemmet, państwa narodowego rozumianego jako „dom ludu”. Dość powiedzieć, że twórca tego pojęcia, Rudolf Kjellén z Uniwersytetu w Uppsali, za wzór do naśladowania obrał sobie Ottona von Bismarcka i jego nowatorskie ustawodawstwo socjalne.
„Państwa nowoczesne istnieją po to, aby zaspokajać trwałe potrzeby ludzkie, pośród których bezpieczeństwo i uznanie tożsamości kulturowej pozostają równie ważne, jak do tej pory”. Te słowa Johna Graya (chodzi o autora książki „Al-Kaida i korzenie nowoczesności”, nie o twórcę „Mężczyźni są z Marsa, a kobiety z Wenus”) znajdują idealne odzwierciedlenie w praktyce rządzenia partii Jarosława Kaczyńskiego. Prawo i Sprawiedliwość ulokowało się nie tyle na skrajnej prawicy, tj. w narożniku, do którego chcieliby je zapędzić liberalni krytycy, ile w swego rodzaju „skrajnym centrum”. Gdy potrzeba bezpieczeństwa od ognia i wojny, rząd zapewnia, że wszystkich nas obroni przed bardzo realnymi (rosyjski imperializm) i bardziej urojonymi (uchodźcy) zagrożeniami. W tej mierze wypowiedzi polityków PiS brzmią jak deklaracje przedwojennych endeków (zmienili się tylko Semici będący obiektem ich furii). Ugrupowanie Kaczyńskiego jednak umie też stanąć na wysokości zadania, wdrażając w życie szeroki program zabezpieczeń socjalnych, kiedy patrzą nam w oczy głód i chłód. Tutaj zapewnienia polityków PiS o społecznej wrażliwości idą tak daleko, że mogliby się wymieniać kadrami ze starym PPS-em albo Solidarnością Pracy.
Ale ten polski „dom ludu”, który budują ludzie Kaczyńskiego, nie ustałby zbyt długo, gdyby zapomnieli o drugiej części równania Graya – tożsamości. Rozwijając ten wątek, mogę tylko naszkicować to, co w pełni opisał Rafał Matyja w swojej najnowszej pracy „Wyjście awaryjne”. Skupię się zatem na wątku kluczowym dla tego wywodu: problemie narodu. PiS zaoferował wszystkim tym, którzy nie znaleźli się w nowej klasie średniej, udział we wspólnocie narodowej jako nagrodę pocieszenia. Szlachetna krew „genetycznych patriotów” w tych czasach nie jest gorsza od sarmackiej, a bogactwo narodowej historii i kultury znaczy więcej niż materialne bogactwo byle dorobkiewicza. Wszystko to wyłożyli, klarownie i z werwą Piotr Nowak i Wawrzyniec Rymkiewicz w manifeście „Wawelska skała” opublikowanym na łamach pisma „Kronos”, napisanym tuż po katastrofie smoleńskiej. Czytamy tam:
„Aktem założycielskim nowożytnej polskości jest czyn republikański – demokratyzacja formy szlacheckiej. W I Rzeczpospolitej Polakami byli tylko panowie szlachta. Byliśmy narodem sarmatów. Od Powstania Kościuszkowskiego Polakami są wszyscy, którzy chcą być Polakami. Bycie Polakiem jest przedmiotem decyzji. (…) Bartosz Głowacki pod Racławicami, Książę Józef ginący w nurtach Elstery, Berek Joselewicz na gniadym rumaku i Emilia Plater konająca na rękach swoich żołnierzy. Nawet tak wydawałoby się odległe od tej heroicznej tradycji dzieło, jak »Lalka« Bolesława Prusa, pokazuje nam bohatera nowych czasów: przedsiębiorcę Wokulskiego, człowieka samodzielnego, który sam o sobie stanowi”.
A dalej, w punkcie kulminacyjnym: „Być dzisiaj Polakiem to walczyć z nową postacią niewolnictwa, jaką narzucają nam media masowe, zamieniając człowieka w zwierzę konsumpcyjne i obracając wniwecz wysiłki naszych przodków. Być Polakiem to brać stronę słabszych przeciwko władcom tego świata. To bronić suwerenności państwa przeciwko bezosobowym rządom biurokracji i kapitału, które stoją dziś nad planetą, pozbawiając wszystko stabilności i oparcia”.
.W ten sposób teren rewolucyjno-insurekcyjny, a przy okazji też „jagielloński”, którego prawicowiec-endek czy konserwatysta przez długie dekady się wystrzegał, a który był domeną socjalistycznej i sanacyjnej lewicy, został zaanektowany przez siły wyraźnie na prawo od centrum. Gdyby usunąć ustęp na cześć przedsiębiorczości Wokulskiego, który zbił majątek na małżeństwie dla pieniędzy i kolaboracji z caratem, powyższe słowa mógłby napisać Bolesław Limanowski albo Adam Ciołkosz. A przecież, czy się z tym zgadzamy, czy nie, brzmi to wszystko bardzo aktualnie.
W tym miejscu rozsypuje się liberalna antropologia ze swoją utopijną wiarą w jednostkę-samą-dla-siebie, w jednostkę wyabstrahowaną z kontekstu narodowego, kulturowego, klasowego. „Widziałem w swoim życiu Francuzów, Włochów, Rosjan, etc. Wiem nawet, dzięki Monteskiuszowi, że można być Persem; ale co do człowieka, oświadczam, że nie spotkałem go w życiu; jeśli istnieje, to nic o tym nie wiem”. To nie znaczy, że nie istnieją wyższe, ogólnoludzkie powinności. Nie przekreśla to też ponadnarodowej solidarności, którą od wieków ludzie żyją i którą czerpią ze źródeł tak różnych, jak chrześcijaństwo czy socjalizm. Oznacza to jednak, że człowiek potrzebuje tożsamości i przynależności, potrzebuje wspólnoty szerszej niż rodzinna czy sąsiedzka, potrzebuje celów ambitniejszych niż stricteosobiste czy zawodowe. Ludzie w swoim świeckim życiu muszą mieć coś świętego – jak Polska niepodległość – i chcą patrzeć na przykłady świętych, jak powstańcy warszawscy czy żołnierze wyklęci. Można się żachnąć, można powiedzieć, jak Orwell, że każdy święty jest winny, póki się nie dowiedzie jego niewinności; można ludziom nawet zabrać te świętości i tych świętych, ale pod jednym warunkiem – w zamian trzeba dać innych. Jeśli nie „Ogień” – to Okrzeja, jeśli nie „wyklęci” – to bojowcy 1905 r., jeśli nie Piłsudski jako jowialny „Dziadek” – to Piłsudski jako młody rewolucjonista. Zresztą lewicowe symbole nie muszą kończyć się na odległej historii i czynie zbrojnym. Powinni nimi też być Jolanta Brzeska, spalona żywcem za obronę praw lokatorów przed dziką reprywatyzacją albo Tomasz Jochan, którego tragiczna śmierć w wieku 21 lat pokazała, czym się kończy pogarda dla praw pracowniczych.
Ale to nadal mało. Polska lewica powinna uważać za oczywistą część swojej tożsamości walkę o wolność „naszą i waszą” i wypisane na legionowych sztandarach „Wszyscy wolni ludzie są braćmi”. Kolejny wybitny pisarz socjalista, Gustaw Herling-Grudziński, słusznie powiedział, że socjalizm znaczy solidarność ponad granicami albo nie znaczy nic. Nie musimy szukać daleko narodów, którym jesteśmy winni solidarność; więcej – z którymi solidarność jest nam niezbędna, by przetrwać. Mam tu na myśli przede wszystkim Ukraińców. Z jednej strony ich obecność w naszym kraju przełamuje oenerowsko-stalinowską anomalię, sprzeczną z naszą tradycją: Polskę jednonarodową i jednowyznaniową. Z drugiej zaś opór, jaki stawiają rosyjskiej agresji, czyni z nich żołnierzy frontowych w walce, w której i o nas chodzi. Czy mamy dziś siłę na lewicy, która dawałaby nam rękojmię, że przezwycięży swój odruchowy pacyfizm, że będąc u władzy lub blisko niej, zadba o silną armię i asertywną politykę zagraniczną? Wiem, że partia Razem nieodmiennie potępia moskiewską agresję na Ukrainę i solidaryzuje się z naszym wschodnim sąsiadem. Ale czy umiałaby wyjść poza deklaracje? Fakt, że na scenie europejskiej długo współdziała z jawnie prokremlowskim blokiem GUE/NGL, każe mi wątpić w to, czy ta partia ma dość determinacji, a także w to, czy w ogóle potrafi myśleć w kategoriach interesu narodowego.
Zresztą jej zapatrzenie w skrajną lewicę europejską i rodzący się z niego upór w próbach stworzenia polskiej Syrizy albo Podemosu są równie jałowe, jak liberalne sny o „polskim Macronie”. W tym przypadku zarówno lewa strona, jak i główny nurt pokazują, jak silnie są rozwiedzione z polską rzeczywistością i jak trudno im wyjść z rozwiązaniami, które wyrastają z rodzimego gruntu i właściwych mu specyfiki, potrzeb, tradycji i mentalności. Być może w krajach, które przeżyły dekady skrajnie prawicowych dyktatur, samo pojęcie narodu czy ojczyzny zostało zhańbione, stąd pewne zobojętnienie na zobowiązania wobec własnej nacji nie robi tam na nikim wrażenia. Swoiste désintéressement wielu działaczy Podemosu względem tego, czy ich kraj rozpadnie się na kawałki, przy jednoczesnej trosce o to, aby wszyscy uważający się za Rosjan mogli żyć pod władzą Kremla raczej niż „ukraińskich faszystów”, dobrze to obrazuje. Ale w Polsce, zwłaszcza w warstwach ludowych, narodowa apostazja lub choćby indyferencja uchodzi za grzech najcięższy. Tuż za nim jednak należałoby wymienić grzech naiwności. Odziedziczone po dyskursie liberalnym mrzonki o „armii europejskiej” albo ONZ jako gwarantach bezpieczeństwa naszych granic nikogo, kto ma jakiekolwiek rozeznanie w geopolityce naszego regionu i realiach wspólnej polityki obronnej, nie mogą uspokajać.
Tymczasem każdy kandydat do sprawowania władzy w kraju położonym tam, gdzie los nas cisnął, powinien rządzić w zgodzie z hasłem: la sécurité d’abord. Aby prowadzić jakąkolwiek politykę, najpierw trzeba istnieć, tj. mieć suwerenne państwo. I aby dalej przekonać współobywateli do takowej polityki, trzeba im pokazać, że nie zagraża ona ich tożsamości, ale wyrasta z niej. Dość jest w polskiej tradycji i społecznych odruchach elementów postępowych, ale jest też czynnik konserwatywny i trzeba go we wszystkich kalkulacjach uwzględnić. Taktyka zbierania mniejszości (seksualnych, religijnych itd.), aż uzyska się większość, zawiodła w krajach tak zróżnicowanych etnicznie, wyznaniowo i kulturowo, jak Stany Zjednoczone czy Wielka Brytania. Skąd myśl, że mogłaby dać rezultaty w homogenicznej Polsce? Powiedzmy jednak wprost, że ta taktyka pociągnie za sobą nagięcie programów partyjnych do oczekiwań społeczeństwa raczej niż dostosowywanie społeczeństwa do lewicowej optyki. W praktycznych kategoriach sprowadzi się to być może do ustępstw, o których wielu po lewej stronie nawet nie chce słyszeć: związków partnerskich w miejsce małżeństw homoseksualnych; kolejnego kompromisu zamiast aborcji na życzenie; uznania, że nie każdy, kto ma wątpliwości dotyczące masowej imigracji, jest rasistą i nie wszyscy krytykujący „poprawność polityczną” są bigotami. Duże partie mają szerokie skrzydła, a utrzymanie jedności wymaga umiejętności zawierania kompromisów – nie wszyscy bowiem na lewicy mają w kwestiach obyczajowych poglądy równie liberalne, jak te, które uchodzą za normę u lewicujących warszawian. Nie jest to tylko polska specyfika. Koledzy z do niedawna bliskiego Razem GUE/NGL, stara irlandzka Sinn Féin, w sprawie przerywania ciąży pozostają nieprzejednani i konsekwentnie odrzucają aborcję na żądanie; poszczególni członkowie partii żądają całkowitego zakazu, na modłę podobną do projektu Ordo Iuris. Francuscy socjaliści nie mają problemu z twierdzeniem, że Republika potrzebuje silnej armii i obecności wojskowej w Afryce i na Bliskim Wschodzie. Lewicowa Szkocka Partia Narodowa jest bez dwóch zdań najbardziej patriotycznym i proniepodległościowym ugrupowaniem w tamtym kraju. Przykłady można mnożyć.
.Obecnie największym zagrożeniem dla lewicy jest sekciarstwo i poczucie, że kolejne klęski wyborcze będą co najwyżej rękojmią wierności ideałom. Nic bardziej mylnego. Jak celnie powiedział stary labourzysta Roy Hattersley, „ilekroć lewica przegrywa, ludziom pracy dzieje się źle; dlatego lewica powinna czuć szczególny lęk przed wyborczymi klęskami”. Jeśli ten upór się nie skończy, nie będzie w Polsce żadnej lewicowej polityki, będzie co najwyżej lewicowa krytyka polityki w okazjonalnych wystąpieniach liderów Razem czy ruchów miejskich w liberalnych mediach.
Rozdźwięk między „klasą ludową” a ludźmi aspirującymi do roli jej przedstawicieli dotyczy też kwestii bardziej subtelnych, o których rzadko mówi się otwarcie. Wielu spośród krytyków nowej lewicy uważa za jej najpoważniejszy błąd uparte trzymanie się doktryny „razem, ale osobno”. W kategoriach praktycznych oznaczała ona, że Razem jest częścią antypisowskiej opozycji, ale nie poczuwa się do współpracy i wspólnoty idei z opozycją liberalną. Wynikało to zarówno ze skrajnie negatywnej oceny ośmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej, jak i z nieufności wobec KOD. Jeszcze silniejszą niechęć zarówno przywództwo, jak i aktyw Razem czują jednak względem SLD. Za symbol można tu uznać szeroko omawianą scenę, gdy Marcelina Zawisza odmówiła podania ręki Włodzimierzowi Czarzastemu. Akurat w tej mierze nie zgadzam się z większością głosów krytycznych. Razem walczy o ten sam elektorat z PiS-em i wprost nie mogłoby dać lepszego prezentu partii Jarosława Kaczyńskiego, niż dać się utożsamić z liberałami albo co gorsza – z postkomunistami. Żadne przetasowanie w kierownictwie ani zmiana politycznego wizażu nie zmienią faktu, że Sojusz Lewicy Demokratycznej to trzy słowa będące trzema kłamstwami.
Problemem Zandberga et consortes nie jest mała zdolność koalicyjna, ale marny potencjał rekrutacyjny. Ugrupowanie w skali kraju liczy niewiele więcej niż trzy tysiące osób z potężną reprezentacją wielkich miast – ze stolicą na czele. Tymczasem lewicowa partia musi budować masowe poparcie nie poprzez bezcelową walkę o Warszawę i Wrocław, ale poprzez zdobycie Płocka i Piły. Jeszcze więcej problemów nastręcza fakt, że wśród liderów partii na poziomie krajowym i w terenie trudno znaleźć ludzi, którzy mieliby ponad 40 lat. Taki stan rzeczy może mieć swoje zalety – polska polityka potrzebuje wymiany kadr – ale w sytuacji, w której walczy się o głosy w mniejszych miejscowościach, jest poważnym utrudnieniem. Potencjalny lewicowy wyborca jest bowiem we wszystkich sprawach poza gospodarką dość zachowawczy i wcale nie podoba mu się pomysł posyłania ludzi świeżo po studiach do Sejmu i Senatu. Tak samo ma się rzecz z pewnym konserwatyzmem form: bardziej przekonujący od młodej osoby w bluzie i trampkach wyda się im człowiek w garniturze albo chociaż marynarce, bo wygląda „poważnie” i swoją prezencją sugeruje, że ich też traktuje poważnie. W tym tkwi odpowiedź na pytanie, czemu niepowodzenia władzy i liberalnej opozycji pomagają SLD, a nie Razem. Postkomuniści mają solidne struktury w terenie – mam tu na myśli zwłaszcza dawne miasta wojewódzkie – oraz mają opinię partii „poważnej”, czyli takiej, która dała Polsce prezydenta i kilku premierów, w której są ludzie z doświadczeniem, którzy wiedzą, co robią. Aby móc z tym rywalizować, Razem powinno poszerzyć bazę społeczną: obok młodej lewicowej inteligencji musieliby trafić na jej listy także związkowcy, doświadczeni samorządowcy, nauczyciele, pielęgniarki itd. Z takimi kadrami można byłoby walczyć o poparcie małomiasteczkowej inteligencji oraz warstw ludowych. Tyle że przesłanie partyjne trzeba by dostroić do ich uszu. I tutaj dochodzimy do sedna: partia lewicowa w gruncie rzeczy musiałaby się przedstawić tym wyborcom jako „PiS z ludzką twarzą”.
.Socjaliści, inaczej niż liberałowie, brzmieliby całkiem wiarygodnie, deklarując, że utrzymają, a nawet rozwiną programy socjalne rządzącej prawicy. „Nie tylko nie zabierzemy”, mogliby powiedzieć, „ale damy więcej”, choć lepiej byłoby stwierdzić: „damy mądrzej”. W końcu lewica u władzy kierowałaby się nie populizmem i instrumentalnym traktowaniem „suwerena”, ale sprawdzonymi receptami na państwo dobrobytu, przećwiczonymi już na Zachodzie. Mogliby też wskazać na niechęć i pogardę, jaką budzą w mediach głównego nurtu, aby ponad wszelką wątpliwość wykazać, że nie należą do entuzjastów ani tym bardziej establishmentu III RP, więc nie będą uprawiać polityki pod dyktatem jakiejkolwiek „specjalnej kasty”. Wręcz przeciwnie – z definicji z wieloma uprzywilejowanymi grupami weszliby w konflikt, a że w przeciwieństwie do PiS tak czy inaczej nie mogliby liczyć na poparcie, w pewnym sensie byliby skazani na politykę prospołeczną. Umiem sobie wyobrazić, że niejedna osoba z Płocka czy Piły, która nigdy nie uważała siebie za lewicowca, mogłaby o takiej partii powiedzieć: „Są, jacy są, ale przynajmniej nie kradną i chcą, żeby było lepiej dla zwykłych ludzi”. Gdyby jeszcze taka partia wzięła sobie do serca to, co pisałem o narodzie i tożsamości, powalczyła o polityczne imaginarium, to skutecznie rozwiałaby obawy, że lewica oznacza komunizm, kalifat, centralne planowanie, koniec wolności słowa, uległość wobec Moskwy, zdradę narodową albo wspólne żony.
Jednocześnie socjaliści byliby wiarygodni jako ci, którzy położą kres nadużyciom obecnej władzy. Trudno sobie wyobrazić nowoczesną lewicową partię, która poszłaby na wojnę z kobietami, aby zadowolić episkopat. W kontekście polskim nie sposób też zakładać, że jej aktyw czy kierownictwo byłyby antyunijne czy anty-Zachodnie; przeciwnie, trzeba by raczej pilnować, aby nie wygrał w nich bezkrytycyzm wobec Europy Zachodniej i wspólnoty europejskiej. Nie należałoby też się obawiać o ich stosunek do niezależności władzy sądowej, przy założeniu, że powstrzymałoby się lekkomyślne szarże przeciw domniemaniu niewinności i prawu do uczciwego procesu, jakie wiele koleżanek i kolegów na lewicy uskuteczniało u szczytu dyskusji wokół #metoo. Nawet w kwestiach tak drażliwych jak kryzys migracyjny można by powiedzieć: „Po pierwsze: będziemy stosować twarde rozróżnienie na uchodźców i migrantów ekonomicznych; po drugie: nie uważamy, że każdy, kto chce mieszkać w Polsce, powinien mieć stworzoną taką możliwość, ale uważamy, że są ludzie, którym pomóc trzeba; po trzecie: rozumiemy, że liczby mają znaczenie i że żadne społeczeństwo nie jest w stanie asymilować milionów imigrantów w krótkim czasie, ale uważamy, że przyjęcie kilkunastu tysięcy ludzi w zgodzie z wszelkimi procedurami i nakazami ostrożności nie przekracza możliwości 40-milionowego kraju”. Taki ton, jak sądzę, zostałby odebrany jako zarazem ludzki, ale i odpowiedzialny. I spełniałby podstawowe założenie, od którego zaczęliśmy: dałby obywatelom poczucie, że wspólnota polityczna i ludzie, którzy aspirują do stanięcia na jej czele, nie zrobią niczego, co zagroziłoby bezpieczeństwu lub tożsamości obywateli.
We Francji mawia się, że z polityką jest jak z grą na skrzypcach: bierze się je lewą ręką, ale gra się prawą. W Polsce jest dokładnie odwrotnie. Legitymację do sprawowania władzy daje dowiedzenie pozytywnego stosunku do „sprawy polskiej”, wykazanie, że ukierunkuje się swoje wysiłki na utrwalenie i wzmocnienie polskiej państwowości oraz zapewnienie obywatelom poczucia bezpieczeństwa i silnej tożsamości. Ten egzamin musieli zdać u nas wszyscy utożsamiani z lewicą, bez względu na to, czy do niej przynależeli faktycznie: Ignacy Daszyński, Józef Piłsudski, Aleksander Kwaśniewski. Ten pierwszy musiał pójść na wojnę z bolszewicką Rosją, ten drugi na kolację z Radziwiłłami i układy z prawicą, a ten trzeci wziąć ostry kurs na integrację z NATO i UE, aby uzyskać społeczne przyzwolenie na rządzenie Polską. Jeśli kiedykolwiek powstanie w Polsce wielka lewicowa partia, to wyrośnie ona ze specyficznie polskiego gruntu i będzie się z nim w pełni identyfikować. Niektórzy, jak Jan Sowa, uważają, że wniosek z tego wszystkiego płynie taki, że projekty takie jak Razem czy Inicjatywa Polska są skazane na klęskę, bo jedyna lewica, na jaką możemy liczyć, „wypączkuje ze środowisk konserwatywnych”. Innymi słowy, na prawicy nastąpi rozłam, gdy ktoś zechce wdrażać w życie program „PiS-u z ludzką twarzą”, okopując się przeciw liberalnej konkurencji na solidnym gruncie obrony zdobyczy socjalnych rządów Szydło i Morawieckiego, a PiS krytykując za nadużycia władzy i brutalizację polityki. W tym scenariuszu okazałoby się, że Jarosław Kaczyński, zwracając się przeciw gospodarczemu liberalizmowi oraz elicie, która forsowała go przez ćwierć wieku, „poruszył nieporuszalne” i dał przyszłej lewicy punkt oparcia. Z uwagi na opisany powyżej „problem z legitymacją” tylko prawicowiec mógł coś podobnego zrobić, ale to demokratyczna lewica byłaby zwycięzcą na dalszą metę, bo po raz pierwszy od czasów wojny wróciłaby jako pełnoprawny uczestnik do gry o władzę i sporu o to, jaka Polska ma być.
.Zdaję sobie sprawę, że z takimi kadrami i rodowodem taka nowa lewica przyniosłaby ze sobą niejeden pogląd czy schemat myślowy z prawicy, ale moim zdaniem w polskich realiach nikt nie sprawdzi się jako lewicowy polityk, nie mając w sobie czegoś z prawicowca. Gdyby wizja Jana Sowy miała się spełnić, trzeba by jednak podziękować w duszy dawnemu przywódcy Polskiej Partii Socjalistycznej, Janowi Józefowi Lipskiemu, za to, że pomógł wprowadzić braci Kaczyńskich do polskiej polityki.
Marcin Giełzak