Rok nowej lewicy
„Agresorem nie jest ten,
który się buntuje, ale ten,
który pozostaje bierny”.
Napis na murze w Paryżu. Maj 1968
I.
.Trudno określić, kto jako pierwszy rzucił hasło „nowej lewicy”. Wiemy jednak, kto dał mu teoretyczne podstawy, praktyczne zadania do realizacji oraz niezbędny rozgłos, aby zaistnieć w zbiorowej świadomości. Był to C. Wright Mills, wybitny amerykański socjolog i być może najbardziej błyskotliwy radykalny publicysta swojego pokolenia po tamtej stronie Atlantyku. Jesienią 1960 roku Mills opublikował na łamach brytyjskiego „New Left Review” manifest, który miał zainspirować dziesiątki innych manifestów, a tym samym zrobił niemało, aby ukształtować nadchodzącą, rozpolitykowaną dekadę. Nosił on tytuł „List do nowej lewicy”.
Amerykański uczony zwracał się ku przyszłości, ale także młodzieży, która ją uosabiała, dawno bowiem odrzucił lewicę sobie współczesną. Mills należał do tych lewicowców, którzy rozumieli, że „Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich” to cztery słowa i cztery kłamstwa (jak celnie powiedział francuski myśliciel Cornelius Castoriadis). Bez względu na to, czy w krajach bloku wschodniego widziało się „zdegenerowane państwa robotnicze”, czy też kraje, gdzie panował „faszyzm z ludzką twarzą”, nie było wątpliwości co do tego, że nie są one żadnym modelem dla nowoczesnej lewicowej polityki. Równolegle jednak istniało poczucie, że tradycyjna socjalistyczna i socjaldemokratyczna lewica zachodnia wyczerpała swój program na bazie sukcesu. Jeśli jej celem była demokracja polityczna wraz z państwem opiekuńczym, to na etapie lat 60. był to w wolnym świecie standard zgoła niepodważalny – tak w Europie, jak i Ameryce. Jeśli jej bazą społeczną była klasa robotnicza, to nie sposób było nie zauważyć, że w jej szeregach następował (powolny, ale dostrzegalny) zwrot ku prawicy. W Stanach Zjednoczonych animowały go kwestie obyczajowe i kulturowe, w Anglii szokiem było masowe poparcie robotników dla znanego z antyimigranckich wystąpień konserwatysty Enocha Powella.
Zdaniem Millsa lewica mogła się odrodzić wyłącznie na bazie zmiany pokoleniowej. Tylko młodzi, tak samo zdystansowani wobec Moskwy, jak i Waszyngtonu, równie nieufni wobec prezesów korporacji, jak i związkowych bossów, mogli ożywić ideę socjalizmu. To młodzież, nie proletariat, miała stanowić awangardę przemian.
List szedł do adresata 8 lat. Dopiero gdy wojska wietnamskie dotarły do amerykańskiej ambasady w Hanoi, a sowieckie zajęły Pragę; dopiero gdy studenci opanowali uczelnie w Paryżu i Kalifornii, a wydawało się, że za chwilę w ślad za nimi robotnicy wezmą fabryki; dopiero gdy czarni Amerykanie i obywatele RPA, a także młodzi Czesi i Polacy upomnieli się o prawa obywatela i godność człowieka – dopiero wtedy nastał stan rewolucyjnego wzmożenia, który porwał za sobą masy po obydwu stronach żelaznej kurtyny, a nawet w Trzecim Świecie.
Tymczasem człowiek, który próbował porwać za sobą młodych, nie dożył spełnienia swoich przepowiedni. Zmarł przedwcześnie, w 1962 roku, w wieku zaledwie 45 lat. Wspomnienia jego studentów z prestiżowego Columbia University potwierdzają jednak, że zasłużył on sobie na miano intelektualnej ikony pokolenia ’68 w stopniu nie mniejszym niż Herbert Marcuse czy Jean-Paul Sartre. Mills był bowiem urodzonym kontestatorem – politycznym, społecznym, obyczajowym. Krytykował amerykański kapitalizm i imperializm (Carlos Fuentes dedykował mu „Śmierć Artemia Cruz”), ale będąc w Moskwie, wznosił toasty za „ofiary stalinizmu” i „dzień, kiedy Związek Sowiecki stanie się demokracją”. Gorszył konserwatywny uczelniany establishment tym, że nosił do pracy jeansy i skórzaną kurtkę. Kochał motocykle i stolarkę, twierdził, że każdy człowiek powinien żyć w domu, który sam zbuduje – najlepiej na wsi, w gronie przyjaciół. Jego pisma poświęcone tym zagadnieniom były ważną inspiracją dla powstania komun hipisowskich. Nawet jego chwilami naiwny idealizm („teraz wrogiem jest wojna sama w sobie – nie Rosja”) pasuje do politycznego wizażu pokolenia ’68.
Choć sam bywał utopistą, Mills trzeźwo potępiał „wiktoriański marksizm” i naiwną wiarę w wyidealizowaną klasę robotniczą, propagowaną przez teoretyków, którzy żywego robotnika widzieli, być może oddając buty do szewca. Przestrzegał przed zapatrzeniem w Lenina, ale domagał się od młodych „męstwa Lenina”. Oto paradoks: biali studenci z klasy średniej mieli rozsadzić amerykańskie status quo, które dobrze im służyło, podczas gdy ich polscy rówieśnicy, dzieci partyjnych sekretarzy i oficerów LWP, mieli rzucić wyzwanie komunistycznej biurokracji, która dała wszystko ich rodzicom, a zatem pośrednio – im samym.
Amerykański socjolog w „Liście do nowej lewicy” wymieniał: „koreańskich studentów”, „kubańskich protestujących, spośród których niewielu mogło mieć 30 lat”, „białych studentów z amerykańskiego Południa” sprzeciwiających się segregacji, a także „polską, węgierską, a nawet rosyjską młodą inteligencję”. I prorokował: to od nich zacznie się zmiana po obu stronach żelaznej kurtyny.
II.
.Mills nie pomylił się. Młoda polska inteligencja faktycznie okazała się siłą, z którą władza musiała się liczyć. A przecież nie tak miało być. Każdy reżim totalitarny mami, kokietuje, werbuje, a jeśli trzeba – łamie młodych. Włoscy faszyści śpiewali swoją „Giovinezzę”, niemieccy naziści mieli swoje Hitlerjugend, a stalinowska Rosja – Komsomoł. Rodzima „nowa klasa” też wierzyła w „naszą młodzież”, jak mawiał Władysław Gomułka, w ludzi ukształtowanych przez komunistyczną szkołę i system wartości, niepamiętających świata sprzed „rewolucji”. Tymczasem nawet młodzi z „dobrych”, partyjnych domów, nie dość, że w Stalinie widzieli orientalnego despotę i „budowniczego piramid”, to nawet w popaździernikowej ekipie dostrzegali głównie oportunizm – albo gorzej: reakcję. Im więcej dowiadywali się o przeszłości tzw. „Polski Ludowej”, z tym większym trudem akceptowali jej teraźniejszość. Jako młodzi, wierzący „marksiści-leniniści” nie mogli przecież przejść do porządku dziennego nad faktem, że partyjne kierownictwo składało się w większej części z konformistów, a nie z komunistów. „Siła przewodnia” godziła się na eksponowane stanowiska dla renegatów socjalizmu (jak Cyrankiewicz), a nawet faszyzmu (jak Piasecki), podczas gdy szczerych zwolenników idei Lenina trzymała pod kluczem albo wręcz kazała ich mordować. Śmierć Pileckiego czy Pużaka, podaną z odpowiednią dozą propagandowej znieczulicy, młodzi komuniści mogli przełknąć; ale jak mieli wytłumaczyć sobie prześladowania dąbrowszczaków czy przywódców przedwojennej Komunistycznej Partii Polski?
Skoro tak widzieli rzeczywistość młodzi „marksiści-leniniści”, to jak mieli ją odbierać ci, którym nie osładzały jej ani ideologia, ani przywileje wiążące się z przynależnością do nomenklatury? Trzeba pamiętać, że polski rok ’68 był nie tylko zrywem lewicy – komunistycznej i demokratycznej – ale także wzmożeniem działalności i myśli młodej inteligencji katolickiej, której obowiązek aktywności wpoiły harcerstwo czy duszpasterstwo akademickie.
Podczas gdy jednych porwał „prawdziwy” marksizm albo polityczny katolicyzm, inni woleli zwykły eskapizm – ucieczkę w głośną muzykę i używki. Lata 1967 – 68 to właśnie początek zainteresowania władzy ruchem hipisowskim, który (słusznie) zaczyna ona rozumieć jako „antysystemowy”. Młodzieżowe hasło „nie wierz nikomu po trzydziestce” na Zachodzie mogło bić w elity biznesowe czy wojskowe, ale na Wschodzie nie było elit władzy innych niż partyjne. Nie powinno więc dziwić, że w 1968 roku nasiliły się prześladowania ruchu hipisowskiego – aresztowania, pobicia czy szykany w rodzaju golenia długich włosów do samej skóry. Ideologicznego uzasadnienia dla milicyjnej brutalności dostarczała usłużna prasa, która przedstawiała ruch młodzieżowy jako dekadencki, antyspołeczny, wyniszczający młodzież patologią i narkotykami. Szybko okazało się, że „seks, narkotyki i rock’n’roll” są nie mniej rozkładowe dla urzędowego, purytańskiego „wiktoriańskiego marksizmu” niż „Wolność, Równość i Braterstwo”, a nawet „Bóg, Honor i Ojczyzna”.
Ale rok ’68 to nie tylko kontrkultura, to także zenit kultury studenckiej; mnożą się wtedy kluby dyskusyjne, tłumy ciągną na występy, koncerty i kabarety, umysły i postawy kształtują powielaczowe pisma i poezje. I choć każde mówienie o doświadczeniu generacyjnym musi zawierać w sobie nieuprawnione generalizacje, to nie sposób zaprzeczyć, że wszystkie te grupy łączył wspólny mianownik, jakim był bunt młodości przeciw temu, co zastane i zastałe. Linia podziału „młodzi – starzy” była tutaj istotniejsza niż „prawica – lewica”. Ludzie, którzy z przyczyn metrykalnych pamiętali doświadczenie klęski wojennej, czarną noc stalinizmu, a później porażkę zrywu węgierskiego, byli z natury rzeczy znacznie ostrożniejsi w formułowaniu postulatów – o działaniu nie wspominając. Dla nich rzeczą najpilniejszą było utrzymać choćby resztki przemian popaździernikowych. W tych, którzy się otwarcie przeciw władzy buntowali, widzieli enfants provocateurs, których lekkomyślność może sprowadzić na uniwersytet, jeśli nie na całe społeczeństwo, surowe represje. Podczas gdy studenci wiecowali na ulicach, profesorowie, zamknięci w swoich gabinetach, drwili z ich idealizmu, marksizmu, donkiszoterii, ale też i drżeli w obliczu konfrontacji z partią, do której młodzi parli. Ich odczuwanie i rozumienie rzeczywistości dobrze oddaje pochodzący z epoki wiersz Ryszarda Krynickiego – zresztą dedykowany Adamowi Michnikowi:
Może byliśmy dziećmi, nie mieliśmy doświadczenia,
wiedzieliśmy tylko, że zmusza się nas do wiary w kłamstwo,
i naprawdę nie wiedzieliśmy, czego więcej chcemy,
oprócz poszanowania ludzkich praw i prawd,
kiedy zebrani na niewielkim placu,
przed pomnikiem wielkiego poety,
który młodość przeżył w zniewolonym kraju,
a resztę życia na wygnaniu,
paliliśmy papierosy i kłamliwe gazety,
paliliśmy papierosy, choć zatruwały nasze ciała,
paliliśmy gazety, bo zatruwały nasze umysły,
czytaliśmy konstytucję i deklarację praw,
i naprawdę nie wiedzieliśmy, że prawa człowieka
mogą okazać się sprzeczne
z prawami obywatela.
Pęknięcie pokoleniowe, podział na tych, którzy pamiętali stalinowską przeszłość, oraz tych, którzy chcieli myśleć o przyszłości, nie dotyczył jedynie inteligencji. Także wśród klasy pracującej (czyli formalnie: „panującej”) dało się zauważyć różnice w odbiorze gomułkowskiej „małej stabilizacji”. 20-letni robotnik nie miał o czym rozmawiać z 45-letnim kolegą z pracy, ale z pewnością słuchał tej samej muzyki, oglądał te same filmy co będący jego rówieśnikiem student. Był też podobnie zapatrzony we wszystko, co zachodnie: od amerykańskich gwiazd kina po francuskie papierosy. Nawiasem mówiąc, pewien wyłom stanowili tutaj rozpolitykowani „komandosi”. Środowisko skupione wokół Michnika, Blumsztajna, Szlajfera wolało śpiewać po rosyjsku niż po angielsku, bardziej imponował im Bułat Okudżawa niż Rolling Stonesi. Stronili od modnych warszawskich lokali, bo lepiej czuli się „we własnym gronie”. A jedyną „filozofią Wschodu”, jaka ich interesowała, był „marksizm” w obrządku kremlowskim – choć już wtedy mocno nieprawomyślny.
Wszyscy młodzi, bez względu na przynależność klasową czy ideologiczną, jednak byli na tyle przyzwyczajeni do zdobyczy Października – zelżenia terroru politycznego, relatywnie lepszych warunków życia, destalinizacji – że uważali je za rzecz oczywistą. Stąd właśnie młody robotnik, tak samo jak młody student, miał odwagę chcieć więcej. Nie należy zatem zbyt łatwo akceptować utartego poglądu o tym, jak bunt roku ’68 miał charakter ideowo-polityczny, stąd poparła go inteligencja, a zignorowali robotnicy, podczas gdy zryw w roku ’70 dotyczył głównie kwestii bytowych, więc zaangażowali się w niego robotnicy przy biernej postawie inteligencji. Zbyt wielu mamy pobitych „robociarzy” w Marcu i zbyt wielu aresztowanych studentów przy okazji wydarzeń na Wybrzeżu, aby dać wiarę takiemu uproszczeniu.
Inny szeroko powtarzany pogląd, któremu trzeba się przeciwstawić, to niezgoda na łączenie „zajść” w Polsce i Czechosłowacji z tym, co działo się w Ameryce, Francji czy zachodnich Niemczech. Takie myślenie można sprowadzić do stwierdzenia, że nie wolno deprecjonować naszej walki poprzez utożsamianie jej z ich wygłupami. My cierpieliśmy, oni się bawili. My żądaliśmy praw człowieka, oni chcieli prawa do koedukacyjnych akademików. Oczywiście, jest w tym pewna racja. Każdy przytomny człowiek umiałby dostrzec różnicę między generałem de Gaulle’em a generałem Moczarem. Polscy kontestatorzy ryzykowali znacznie więcej niż francuscy czy zachodnioniemieccy, choć w przypadku czarnych Amerykanów już nie bylibyśmy równie pewni. Niemniej ten uproszczony obraz nie oddaje rzeczywistości, zbędnie umniejszając dorobek zachodnich soixante-huitards. Nie tak było i nie w ten sposób widzieli to sami uczestnicy polskiego Marca, zwłaszcza ci, którzy sytuowali się na lewo od centrum. Dobrze obrazuje to treść „ulotki wietnamskiej”, którą można traktować jako „mały manifest” polskiej lewicowej młodzieży. Wiele spośród poglądów, postulatów i postaw tam omówionych można by bez trudu wpleść między akapity „Listu do nowej lewicy” Millsa; nic nie tracą z ducha jego wcześniejszego o 8 lat wystąpienia. Kiedy czyta się te dwa teksty, nie ma się wątpliwości, że polscy i amerykańscy buntownicy mogliby w latach 60. wymieniać się personelem.
„Nie pierwszy raz usiłuje się zrealizować zasadę, że czołgi wielkich mocarstw są gwarantem panującego porządku społecznego. (…) Nie możemy milczeć dlatego, że pamiętamy skutki zbrodniczej obojętności sygnatariuszy traktatu monachijskiego. Nie możemy milczeć, ponieważ pamiętamy obce interwencje dławiące rewolucję węgierską”. Opozycja jest tutaj jasna: z jednej strony mocarstwa walczące o dominację – nieważne, czy kapitalistyczne, czy komunistyczne, demokratyczne, czy totalitarne – a z drugiej „małe narody” zmagające się o „wyzwolenie społeczne i narodowe”. Suwerenność narodowa jest już tutaj przedstawiana jako wartość sama dla siebie, ale jednocześnie współgra ze szczerym internacjonalizmem. Tak jak pokolenie roku 1905 wierzyło, że droga do niepodległości wiedzie przez socjalizm, tak generacja roku 1968 uwierzyła, że droga do socjalizmu wieść może tylko przez niepodległość. „Walcząc o suwerenny i socjalistyczny Wietnam, walczymy o suwerenną i socjalistyczną Polskę” – pisali. A zatem: „O wolność – Waszą i naszą”. Tym hasłom i myśleniu bliżej do rewolucji 1905 roku niż do rewolucji bolszewickiej. Polscy lewicowcy zamykają swój tekst akapitem bliźniaczo podobnym do tego, którym Mills puentował swój: deklarują solidarność z amerykańską lewicą, która sprzeciwia się wojnie w Wietnamie i rasizmowi we własnym kraju; wyrażają poparcie dla „zachodnioniemieckich studentów, francuskiej lewicy i czeskich intelektualistów”. Hasła nowej lewicy potępiające rasizm, seksizm, imperializm są także ich zawołaniami.
Gesty solidarności ze strony polskich radykałów nie trafiały w próżnię. Środowiska rewolucyjnej lewicy zachodniej na ogół bardziej interesowały się tym, co działo się po drugiej stronie żelaznej kurtyny, aniżeli ludzie o poglądach zachowawczych czy nawet tradycyjna socjaldemokracja. Umiarkowana, mieszczańska opinia chciała przede wszystkim stabilizacji, spokoju, odprężenia w relacjach między dwoma blokami ideologicznymi. Młodzieżowe bunty w stolicach państw Układu Warszawskiego wcale nie były im na rękę. Tymczasem dla młodych rewolucjonistów, takich jak pisarz i dziennikarz Christopher Hitchens, lektura listu otwartego do partii Kuronia i Modzelewskiego czy nocne rozmowy z Adamem Michnikiem były doświadczeniami formacyjnymi. Wizyta w Polsce umocniła jego lewicowość, jednocześnie wzmagając antysowieckość. W związku z tym, że były to lata 60., przyjaźnie przekraczające podział zimnowojenny zadzierzgały się nie tylko na bazie wspólnoty idei, ale także podczas wspólnych imprez. Hitchens z dumą wspomina w swoich memoirach z podróży do Polski w roku 1968, jak na koniec suto zakrapianego przyjęcia, gdzie młodemu Anglikowi udało się dotrzymać kroku gospodarzom, jeden z opozycjonistów miał go uściskać, mówiąc: „Christophe, tu es un vrai Polonais!”. Równie dumny z siebie był Hitchens przy okazji „wspierania polskiej walki o wyzwolenie narodowe i społeczne” przemycaniem do naszego kraju jeansów, które nasi bojownicy mogli później sprzedać za dobrą cenę na czarnym rynku.
Tymczasem „czerwony establishment” także poprzez swoje „pasy transmisyjne” w wolnym świecie nieodmiennie potępiał ruch studencki. Francuska Partia Komunistyczna w oficjalnym komunikacie krytykującym wystąpienia młodzieżowego lidera Daniela Cohn-Bendita stwierdzała, że „robotnicy nie potrzebują pouczeń niemiecko-żydowskiego anarchisty”. Jest w tych słowach obskurantyzm, antysemityzm i lęk przed zmianą uderzająco podobny do propagandy marcowej w PRL – z tym że ekipa Gomułki poszła tą drogą znacznie dalej.
Co prawda w naszym kraju istniała świadomość, że władza nie brzydzi się flirtami z nacjonalizmem i szowinizmem. Świadczyła o tym dobitnie obecność w parlamencie Bolesława Piaseckiego. Podobnie wiadomo było, że jest w Polsce antysemityzm. Niemniej fakt, że „antysyjoniści” maszerowali po ulicach czwórkami z orkiestrą na przedzie, był już szokiem. Oczywiście była to akcja odgórnie sterowana. Żydożerczy jad toczył Komitet Centralny, a spływał na komitety wojewódzkie, powiatowe, uczelniane i zakładowe. Lecz aby prowokacja zadziałała, muszą być ci, którzy dadzą się sprowokować. Nikt w Polsce nie był na tyle naiwny, aby nie rozumieć, że „syjonista” pisze się przez „samo ż”. Kampania antysemicka roku ’68 obnażyła niepokojącą prawdę nie tylko o polskich komunistach, ale i o Polakach w ogóle.
Jeśli w roku 1956 mogły istnieć wątpliwości dotyczące tego, czym różni się „socjalizm z ludzką twarzą” od „komunizmu z wybitymi zębami”, to rok 1968 musiał wszystkich pozbawić złudzeń. Mówiąc Herbertem: potwór pokazał twarz potwora. Cytując Miłosza: u szczytu nagonki antyżydowskiej i antyinteligenckiej stało się niepodważalne to, że „jest ONR-u spadkobiercą Partia”. Ta świadomość doprowadziła do powstania w Polsce „trzeciej lewicy” albo mówiąc językiem Millsa – „nowej lewicy”. Pomiędzy słabnącą lewicą tradycyjną, niepodległościową, nawiązującą do dziedzictwa PPS i Legionów – którą uosabiali w kraju Jan Józef Lipski czy Ludwik Cohn, na wychodźstwie Zygmunt Zaremba czy Adam Ciołkosz – a lewicą komunistyczną, utożsamianą z PRL, pojawiła się formacja nowa, czasem określana mianem „lewicy laickiej”. W czasach KOR i Solidarności stanie się ona jedną z najważniejszych „rodzin politycznych” kształtujących oblicze i politykę opozycji antykomunistycznej, a tym samym przyszłe oblicze i politykę wolnej Polski. Jej ideowa ewolucja, którą można określić – ryzykując pewne uproszczenie – jako drogę od komunizmu do liberalizmu, zajmie wiele lat, ale nie ulega wątpliwości, że na tę ścieżkę „lewica laicka” weszła właśnie w roku 1968. Tę formację można sobie wyobrazić bez Marksa, ale nie bez Marca. Gdzieś po drodze jej przedstawiciele wyzbędą się lewicowych odruchów i socjalistycznego credo. Choć gdyby im to powiedzieć w dniach Marca, nie uwierzyliby, to kilka dekad później już nie tylko Marks, ale nawet Żeromski będzie w nich budzić śmieszność. Po przełomie roku 1989 leżące odłogiem miejsce na lewicy zajmą zatem po nich inni nawróceni na liberalizm – choć dla odmiany trzymający się politycznego sztafażu lewicy – postkomuniści.
III.
.Rok 1968 był rewolucją w nadbudowie. Czynnik ekonomiczny był od początku drugoplanowy. Rola klasy robotniczej, tak na Wschodzie, jak i Zachodzie, była drugorzędna. To było coś więcej niż walka o władzę i wpływy w ramach ruchu, coś poważniejszego niż krzątanina na zapleczu czy zmiana strojów; scenę opuścił aktor dziejowy, który miał urzeczywistnić marzenia o (jakkolwiek rozumianym) socjalizmie. Na Zachodzie postawiono na nowy podmiot dziejowy: mniejszości. Zapanowało przeświadczenie, że jeśli skupi się wszystkie grupy prześladowane pod egidą jednego ruchu politycznego, to w końcu dadzą one większość. Stąd tak żywe po dziś dzień na lewicy odwołującej się do dziedzictwa roku ’68 zapotrzebowanie na „ofiary systemu”. Kiedyś byli to ludzie odmiennej rasy czy orientacji seksualnej, dziś polityka tożsamościowa nowej lewicy zapuszcza się w poszukiwaniu elektoratu w coraz bardziej groteskowe obszary.
Załamanie się wiary w komunizm i klasę robotniczą mogło dać drugie życie socjaldemokracji, która przecież od lat stała na stanowisku, że „socjalizm jest platformą na tyle szeroką, że stanąć mogą na niej wszyscy, nie tylko robotnicy”, a drogę do jego urzeczywistnienia widziała w demokracji parlamentarnej realizującej się na poziomie państwa narodowego. Wydawało się, że socjaliści będą się wzmacniać klęskami komunizmu i że to oni będą obsługiwać zapotrzebowanie na lewicowe recepty. Na Wschodzie istniała też nadzieja, że rewizjoniści, „komandosi” i inni renegaci komunizmu w końcu zasilą szeregi demokratycznej lewicy. Stało się jednak inaczej. Być może Mills słusznie przeczuwał, że oprócz roztropności kogoś takiego jak Helmut Schmidt, dobroci Michaela Foota, intelektu Jana Józefa Lipskiego trzeba też „męstwa Lenina”. Lewica, która staje się przewidywalna i nudna, która nazbyt wygodnie rozsiądzie się w centrum, w końcu albo przestaje być lewicą, albo przestaje się liczyć w rywalizacji o władzę. Nazbyt łatwo mogą ją oskrzydlić z lewa opcje skrajne, a z prawa – bardziej dynamiczni, a ponad wszystko bardziej pewni siebie liberałowie i konserwatyści.
Lewicowy etos zaangażowania tymczasem nadal jest realną siłą. Wiedzą o tym irańscy studenci, maszerujący przeciw władzy teokratów, oraz amerykańska młodzież, blokująca przemarsz faszystów w Charlottesville. Na to liczą ci, którzy zapisują się do Partii Pracujących Kurdystanu i którzy starają się budować polską lewicę pod znakiem Razem czy Inicjatywy Polskiej. Na poły za sprawą upadku wielkiego przemysłu, na poły za sprawą własnych błędów ruch lewicowy utracił swój robotniczy elektorat. Żadne zaniechanie i żaden proces społeczno-polityczny nie doprowadzą jednak do tego, że ze świata zniknie młodzież, a wraz z nią właściwy jej idealizm i chęć poprawiania świata, która jest przecież esencją lewicowości.
.O jedno możemy być spokojni: dopóki młodość ma swoje prawa, prawdziwa lewica będzie mieć swój elektorat.
Marcin Giełzak