
Andrzej Wajda — człowiek z przekonań
„Literatura i kino powojenne były w Polsce sprawą obywatelską i budziły wielkie zainteresowanie, kiedy sprawy polskie szły źle. W demokracji, jaką mamy dzisiaj, może również idą źle, ale wszyscy wiedzą, że nie od kina zależy poprawa stanu rzeczy” (Andrzej Wajda)
.„Jeśli rozumiesz, co robisz, możesz zrobić lepszy film”, miał w zwyczaju mawiać Andrzej Wajda. I choć opanował technikę filmową do perfekcji, to nigdy nie o to mu w tym jego przekazie chodziło. On starał się zrozumieć świat. Jego sens i to, co faktycznie było w nim najważniejsze. Zarówno dla niego, jak i dla wszystkich, którzy w tym jego świecie żyli. A mając umiejscowienie w sztuce, mógł na rzeczywistość patrzeć inaczej niż przez pryzmat jedynie i powszechnie obowiązujących przekazów, fabrycznych kominów, zwykłych trosk, zasłaniających istotniejsze sprawy, które nie sposób dostrzec, będąc skupionym na samym sobie. Nie zadowalały go proste odpowiedzi, a już tym bardziej nigdy nie było w nim zgody na bezrefleksyjne godzenie się z danym stanem tylko dlatego, że coś było takie, jakie było. Istotą stawało się zawsze znajdowanie odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak jest.
W Polsce, kraju, gdzie po wielkiej powojennej odbudowie stolica wygląda, jak wygląda, bo jak śpiewał Muniek Staszczyk, „Hitler i Stalin zrobili, co swoje”; artystom „swoje” zrobili Andy Warhol i socrealizm. Estetyczna funkcja sztuki przeminęła właściwie bezpowrotnie. Zastąpiły ją komercja i masowa produkcja ładnych przedmiotów. Dla artysty wybór pozostał niewielki. Jedną z opcji było tworzenie pięknych pudełek („Brillo boxes”) na wielką skalę. Bez różnicy, czy miały one skrywać byle jaki, nikomu niepotrzebny towar, czy w przenośni miały ukrywać nic nieznaczącą treść wszelkiej maści komercyjnych treści dla każdego. Inna możliwość to kolorowe obrazki, niemal landszafty pokrywające Barbakan czy Bramę Floriańską, z tą różnicą, że zamiast jeleni na rykowisku czy romantycznych zachodów słońca twórcy raczyli nas tężyzną fizyczną robotnika i obowiązkową radością na twarzy człowieka budującego z pasją swoją część socjalistycznego świata.
Tylko prawdziwi artyści poszli inną drogą, odkrywając zamiast estetycznej polityczną funkcję sztuki. Trudną, bo tę, która wcale nie cieszy, lecz uwiera, boli i zmusza do przewartościowania rzeczy, nad którymi przechodzimy obojętnie, bo staramy się o nich nie myśleć. Andrzej Wajda szybko odkrył zasadę — i przez całe życie był jej wierny — że kino, to prawdziwe, ma wartość tylko wtedy, gdy zmusza do wyjścia poza utarte ścieżki myślenia i proste sposoby patrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Każdy, nawet opatrzony symbol może, a nawet powinien otrzymać nowe znaczenie, to prawdziwe. Może, a żeby być konsekwentnym, właściwie powinno to dotyczyć też ikon. W tym przypadku ikon polskości, jakimi są chociażby niektóre pomnikowe postaci, epopeje, bohaterskie narracje, nasza duma ze spraw, które dumy wcale nam przynosić nie powinny. Trzeba było mieć nie lada odwagę, by nie bać się pokazywać nas samych tak, jak wcale nie chcielibyśmy się widzieć. Trzeba mieć odwagę, by być wiernym zasadzie, że to, co robi się jako artysta, wcale nie ma być ładne. Ma być bolesne. To sprawia, że nie ma jak przejść obok tego, co jest istotne i ważne, w ogóle tego nie zauważając. Oglądając obrazy Wajdy, nie da się „ominąć” tego, co ma on do przekazania. Nawet jeśli przekazywał to kosztem samego siebie, kosztem własnej popularności, liczby widzów.
Świadomość podążania tak obraną ścieżką musiała być i na pewno bywała dla niego bolesna. Mówiąc o pustoszejących kinach, gdy na ekranach pojawiało się coraz więcej filmów komercyjnych, prostych, łatwych, zapewniających bezrefleksyjną rozrywkę, był przekonany, że to nie zwalnia filmowców „z obowiązku robienia dobrych społecznych i politycznych filmów”. Nigdy nie pogodził się z tym, że do kin trafia u nas coraz więcej filmów komercyjnych, które są podobne do setek filmów robionych na Zachodzie, by przyciągnąć publiczność, zwłaszcza tę młodą. Był wierny temu, że ciągle ważniejszy jest głos w debacie niż zadowolenie widza. Właściwie to jego cel zawsze pozostawał całkowicie przeciwstawny. Widz miał wyjść z kina niezadowolony, wręcz wściekły i rozżalony. A co za tym idzie, sprowokowany do myślenia. „Coś się stało z ideologią naszego kina?” — pytał Wajda i ubolewał, że w jego przekonaniu powstaje w Polsce zbyt dużo filmów, które są adresowane do nikogo. Nie tak jak w okresie polskiej szkoły filmowej, kina moralnego niepokoju czy całego włoskiego neorealizmu, na którym jako przyszły filmowiec się wychowywał. Oglądając tamte smutne obrazy Włoch, które wcześniej kojarzyły mu się tylko z radością, zdał sobie sprawę, że jego i innych twórców filmu „obowiązkiem jest zwrócić się do publiczności, która szuka w kinie tego, czego nie znajdzie w gazetach i w codziennym życiu”, że właśnie tę publiczność należy przyjmować za swoją.
Andrzej Wajda szybko odkrył zasadę — i przez całe życie był jej wierny — że kino, to prawdziwe, ma wartość tylko wtedy, gdy zmusza do wyjścia poza utarte ścieżki myślenia i proste sposoby patrzenia na otaczającą nas rzeczywistość.
.Nie ma obrazu, który nie jest jego głosem w debacie, manifestem polityczno-społecznym, ważnym punktem widzenia. Najwyraźniej było to widać przed wolnymi wyborami. W systemie, który sztukę wykorzystywał do innych celów, a do debaty publicznej oprócz „swoich” nie dopuszczał nikogo innego. Miał swój cel. Miał swoją misję. Czuł, że sztuka to coś więcej niż zmontowane obrazy, które powstają na taśmie filmowej. Czuł i świadomie to wykorzystywał. Jako filmowiec czuł się odpowiedzialny za tych, którzy jego dzieła oglądali. Zawsze zdawał sobie sprawę ze swojej twórczej mocy sprawczej. „Tylko tą drogą można iść do zwycięstwa, porozumiewając się z widownią ponad głowami ideologów”. Do tego stopnia świadomie tworzył sztukę zaangażowaną, że otwarcie mógł przyznać: „Czułem się głosem społeczeństwa. Czy można mieć większą satysfakcję od tej, że człowiek wie, iż mówi w imieniu wielu? Byłem głosem tych, którzy w tamtych latach nie mieli głosu. Dlatego po 89 roku uznałem, że mam obowiązek stanąć do wyborów i uczestniczyć w pierwszym parlamencie”.
To był czas, gdy zacierały się jego światy. Gdy uwierzył, że swoją misję doprowadził do końca. Był przekonany, że przełom zmienił wszystko. Zarówno w życiu społecznym, politycznym, jak i artystycznym. „Walczyliśmy o to — ja swoimi filmami również — żeby Polska stała się krajem demokratycznym. I moment ten dla mnie jako artysty jest niezmiernie szczęśliwy, ponieważ w przyszłości zwalnia mnie od służby ojczyźnie”. Ale dla takiego artysty misja nie kończy się nigdy. Jego mariaż z polityką to specyficzne spłacanie zobowiązań społeczeństwu, któremu w jakiś nieformalny sposób przewodził, był jego jeśli nie głosem, to na pewno sumieniem; doprowadzał do smutnych wniosków. Pewne idee bez względu na zmieniające się ustroje pozostają niezmienne. I jeśli już raz było się im wiernym, to będąc wiernym sobie, należy być wiernym też i im. Szybko ta nasza z trudem zdobywana demokracja pokazała mu swoje smutne oblicze. Nic dziwnego, że ponownie zajmując miejsce za kamerą, robił to dlatego, że „powinniśmy się kierować nie »nagimi« ambicjami politycznymi takiej czy innej partii, lecz właśnie pragnieniem uczynienia szczęśliwym każdego człowieka indywidualnie”. Dla niego mimo zmieniających się warunków nigdy nie było już odwrotu. Mógł kino porzucić lub pozostać wiernym temu, co potrafił robić najlepiej. Bo „polityka nie leży od nas tak daleko, jak nam się kiedyś zdawało”. Zwłaszcza taka polityka, która zapomina o społeczeństwie, o człowieku, o jednostce…
Właśnie dlatego, mając otwarty dla siebie cały świat, nigdy tak naprawdę z tej możliwości nie skorzystał. Był Polakiem, który „zawsze myśli po polsku”, ale też zawsze tworzy dla Polaków i dla polskości. Co z tego, że miał opcję, o której mówił Peter Brook. Dla niego sprawa była prosta. Artysta zachodni najczęściej egzystuje jedynie w sferze sztuki, nie usiłuje formułować ani wyrażać opinii społecznych. Wajda niejako w odpowiedzi mógł stwierdzić jedynie, że w jego przypadku byłoby to możliwe tylko wtedy (oczywiście wyjąwszy sytuację, w której wyemigrowałby na Zachód, czego nigdy przecież nie zrobił), „jeśliby w Polsce udało się naprawdę umocnić i rozszerzyć demokrację, powołać różnego rodzaju instytucje demokratyczne, zdolne surowo kontrolować życie polityczne kraju. Tylko w takich warunkach mógłbym się stać politycznie niezależnym artystą”. Taki czas dla niego nigdy nie nastał. Zawsze miał czym i kim wstrząsnąć. Upływ czasu nie miał żadnego znaczenia. Wychodził z założenia, że „wzorem dawnych lat filmowcy powinni brać swoje sprawy w swoje ręce”. I jedyny dylemat, jaki się pojawiał w świecie bez cenzury, to nie to, czy mówić, nie to, o czym mówić, tylko jak mówić. Zwłaszcza w świecie przesyconym bylejakością, powierzchownością i naskórkowością. Miał świadomość, że „kręcić film o tym, co się rozgrywa w naszych oczach… to bardzo trudne! Proces nie został jeszcze zakończony, jego obserwowanie jest zadaniem dla dziennikarstwa”. Jedyny problem to zdefiniować, który proces jest zakończony, a który jest procesem trwającym.
Na szczęście dla nas Andrzej Wajda nigdy nie zatrzymywał się nad tym dylematem zbyt długo. Gdy czuł, że musi zabrać głos, to go zabierał. Nawet jeśli wiedział, że wysłucha go niewielu. Że masy nie będą go chciały przyjmować, bo szkoda im czasu na zaprzątanie sobie głowy trudnymi kwestiami. Jego kino z czasem stawało się coraz bardziej kameralne. Choć precyzyjniej byłoby powiedzieć, że reżyser świadomie nie szukał masowego odbiorcy. Wolał mówić nie do mas, ale mówić rzeczy ważne i liczyć na to, że w masach znajdą się ci, którzy słuchać jeszcze ciągle chcą. Mimo że słowo w kinie z każdym rokiem zaczynało mieć coraz mniejszą moc. To pozostawało już powoli domeną jedynie teatru. Musiał nastąpić ten moment, w którym Wajda doszedł do wniosku, że w odróżnieniu od teatru „film, nawet fabularny, jest bliższy reportażowi”.
Stąd zawsze jego filmy były jakby szare, brudne, pozbawione koloru. Najpierw była to konieczność. Pewnych historii nie dało się opowiedzieć inaczej. „Być może wybrałem czerń i biel dla zachowania wierności wspomnieniom, które pozostały z tamtej epoki, a które są przede wszystkim czarno-białe”. Z czasem to już zabieg, by jeszcze bardziej wpływać na widza. By na przekór temu, co kino oferowało, skupiać się na treści, a nie na formie. Gdzie paradoks polegał na tym, że samo w sobie stawało się to wiele mówiącą formą. „Obraz czarno-biały jest surowy i bliższy prawdy. Daje też większe napięcie. A przede wszystkim wraca widzów do tych czasów, kiedy kino czarno-białe żyło poważniejszymi tematami”. I tylko raz tak naprawdę złamał tę swoją zasadę, tworząc „Pana Tadeusza”, w którym aż kipiało od kolorów. Zrobił to z dwóch powodów. Po pierwsze, w hołdzie Matejce, który chciał malować w kolorach, ale nie mógł, bo cały swój artystyczny czas poświęcił na malowanie płócien historycznych. „Czasem przychodziło mu do głowy, że te złociste ugry, te nudne brązy i ta purpura królewska zrobiona z cynobru jakoś nie wystarczają mu. Potrzebne byłyby mu inne kolory”. Wajda dał mu ten kolor. Drugi powód, to danie tych kolorów samemu sobie jako artyście, który przecież jak Matejko, tworząc narodowe obrazy, pokazywał szary „Popiół i diament”, ponury i ciemny „Kanał”, brudną i dymiącą „Ziemię obiecaną”, czarno-białe pasiaki „Korczaka”. Pozwolił sobie na prawdziwy i wyrazisty kolor ten jeden raz, bo wiedział, że i tak kolor nie przyćmi tego, że Mickiewiczowsko-Wajdowskie postacie „to są postacie dobrze znane, bo jesteśmy to my, razem z naszymi słabościami, zaletami, sentymentami, nadziejami. Są to przecież też obrazy, które przenoszą nas w inny świat. Inny, a jednak nasz”.
Był Polakiem, który „zawsze myśli po polsku”, ale też zawsze tworzy dla Polaków i dla polskości.
.Od pierwszego do ostatniego ujęcia całej swojej twórczości Wajda udowadniał, że ważniejsze od samej warstwy narracyjnej, opowieści czy fabuły jest to, jak film zmienia postrzeganie rzeczywistości u widza. Wajdzie nie zależało, by jego widzowie dobrze się bawili, by odpoczęli, zrelaksowali się czy w końcu masowo przyszli do sali kinowej. Wajda chciał jednego. By widz, wychodząc z kina, wracał do innego świata niż ten, z którego do kina przyszedł. By ten świat mógł zdefiniować sobie na nowo, by na nowo zobaczył w nim siebie, swoją rolę i swoje przeznaczenie.
.Potrzebujemy szybko kolejnego Wajdy. Kogoś, kto zadba, byśmy nie popadali w samouwielbienie i samozachwyt. Kogoś, kto będzie nam nieustannie przypominał, że nie jesteśmy doskonali. Bo tylko na silnej świadomości własnej niedoskonałości można doskonałość zbudować.
Marek Kacprzak
* Wszystkie cytaty wypowiedzi Andrzeja Wajdy pochodzą ze zbioru „Andrzej Wajda. O polityce, o sztuce, o sobie”, wyb. Maria Malatyńska, Prószyński i S-ka, Warszawa 2000.