
Ballada o Łodzi
Tu się zadomowisz, tu oporządzisz — będzie nam z sobą dobrze, żaden książę ani biskup czy inny wielmoża nie dostrzeże cię tu… Pracę ci, choć mozolną, dam — mówiła dalej puszcza. — Nie poskąpię drzewa na budulec ni miodu z dzikich barci, a może czasem i tur, żubr lub łoś ci się trafi… („Legenda łódzka”)
.Rozglądam się dookoła niepewnie. Z zadziwieniem i z niedowierzaniem. Stoję nieco zbity z tropu. Boję się wyjść na zewnątrz. Odczuwam niepewność. Jakbym pomylił adresy. Jakbym nie dotarł tam, gdzie dotrzeć chciałem. Może to i dobrze. Uprzytamniam sobie, że miejsce, w którym się znalazłem, odwiecznie już jest albo początkiem, albo końcem. Miejscem, gdzie podróż można zacząć lub zakończyć. Łódź Fabryczna — dworzec kolejowy. Jeszcze kilka lat temu ruina, z którą trzeba było obcować, najlepiej przy tym na nią nie patrząc, nie wdychając jej zapachów, nie identyfikując się z nią, by nie odczuwać wstydu, że coś takiego może być centralnym punktem miasta. Wyrzutem sumienia, niechcianą naroślą, rakiem na miejskiej tkance, którego należało albo wyciąć, albo pozwolić, by powoli zabijał organizm w coraz większym cierpieniu.
Trudno uwierzyć w tę metamorfozę. Ciągle się zastanawiam, patrząc na te nowe mury, czy to jeszcze Łódź Fabryczna po chemioterapii, może po przeszczepie, czy może raczej staremu pacjentowi pozwolono umrzeć, a jego miejsce zajął ktoś nowy. Właśnie dlatego boję się iść dalej. Boję się postawić krok poza tym dworcem. A co, jeśli tam nie ma już miasta, które znam, które komponowało się z dawnym dworcem, tym podupadłym symbolem? Stoję i pozwalam, by w głowie nakładały się obrazy tego, co rzeczywiste, na to, co było przed laty, co sprawiło, że Łódź jest taka, jaka jest, a nie taka, jaką być zawsze chciała. Choć w zasadzie kto ją tam wie, jaką być chciała. Przecież nigdy do końca nie potrafiła sama określić, jaka chce być. Bo tu, w całym mieście, jak na dworcu, każdy trzyma się własnego rozkładu jazdy, swojego celu podróży i własnych motywacji. Mieszają się pomysły, potrzeby i oczekiwania, jak przez lata mieszały się języki, kultury i nacje. Miasto, które jest jak jeden wielki dworzec, gdzie nieustannie miesza się wielka masa ludzi, w żaden sposób ze sobą niepowiązanych, poza tym że chwilowo spotykają się w kolejce po bilet i przepychają się w drzwiach. Może łączy ich wspólna fabryka, szkoła, jakaś inicjatywa, ale ostatecznie każdy oddala się w swoją stronę.
Łódź daje miejsce każdemu. Swojemu, obcemu, tutejszemu i napływowemu. Jak dworzec. Nie pyta, kim jesteś i po co przybyłeś albo dokąd chcesz odjechać. Przyjmie pod swój dach i mieszczucha, i chłopa. Robotnika i artystę. Polaka, Żyda, Niemca czy studentów z całego świata, którzy mają tu swój akademik, nie bez przyczyny nazywany „Wieżą Babel”, gdzie krzyżują się języki, kultury i życiowe drogi. Da schronienie, choćby na chwilę, katolikowi czy prawosławnemu. I tak od zawsze.
Łódź to miasto, w którym przecinają się drogi niepotrzebnych już nikomu robotników i szwaczek, którym zabrano maszyny, przez co nie mają czym zająć swych spracowanych rąk. Krzyżują się tu szlaki filmowców marzących o Oscarze, którego dostali już Polański czy Wajda, ze szlakami prządek, które nie mają dla kogo prząść i dawno temu porzuciły wszelkie nadzieje, gubiąc przy tym uśmiech, który nie jest w stanie powrócić na ich twarze nawet wtedy, gdy przechodzą obok mosiężnego fortepianu, przypominającego, że w swojej życiowej podróży długi przystanek miał tu też niejaki Artur Rubinstein.
On, one, oni, wszyscy — nawet jeśli nie wierzyli, że to możliwe, to i tak mogli właśnie tu szukać swojej ziemi obiecanej. Kiedyś podążali za dymem z kominów pierwszych fabryk napędzanych maszynami parowymi, wyrywając się ze swojej ziemskiej biedy i budując swoje wyobrażenie szczęścia na biedzie miejsko-robotniczej. Tej ziemi obiecanej szukali kupcy, robotnicy, fabrykanci, uczeni, kapłani, aktorzy… Szukali tego, co sami sobie obiecywali. Szukali, choć nikt nigdy dokładnie nie powiedział im, co to właściwie ma być. Szukali po omacku, wierząc, że to szczęście gdzieś tam jest. Szukali, a nie znajdując, marnieli i z każdą chwilą i z coraz większą biernością czekali już tylko na to, że szczęście znajdzie ich. Że odgadną, jak w tej różnorodności potrzeb, celów, emocji i pragnień zbudować jedną i spójną tożsamość.
Jak określić swój byt tutaj, gdzie fabryczna cegła sąsiaduje z secesyjną sztukaterią. Jak znaleźć swoją drogę, gdy mija się nieustannie kolorowe cerkwie kontrastujące z monumentalnymi, ponurymi kościołami ewangelickimi gdzieś w niedalekiej odległości od neogotyckiej katedry. Nawet historia zaczęła się tu nagle, bez żadnego umocowania w średniowiecznych czasach. Trzeba ją było gonić i naśladować. Zresztą, wszystko tu pojawiało się nagle i nagle znikało. Tak jak pociągi na dworcu Łódź Fabryczna. Przyjeżdżały, postały trochę i znów wyruszały. Stoję tu. Mijają mnie ludzie i uzmysławiam sobie, że Łódź to miasto wędrówek, miasto przejściowe, miasto tymczasowe, które chce wreszcie wiedzieć, jak stać się celem, a nie być tylko przystankiem na drodze do…
Przed laty przyjechali tu chłopi i zamienili kosy na maszyny, nigdy nie stając się do końca robotnikami, tworząc swoje wioski w robotniczych kamienicach, nie dopuszczając do siebie obcych, skazując się na wieczne wyobcowanie. Miasto, które swego czasu stworzyło największy teren przemysłowy, nie zdołało wtedy wykształcić wielkomiejskiej kultury. Kultura chłopska nieco przekształciła się w robotniczą i taką już pozostała. Bo kultura miejska była gdzieś obok, tworzona przez innych, przez fabrykantów, magnatów.
.Rozdźwięk stał się symbolem. Nadzieją i przekleństwem zarazem. Spełnieniem i pragnieniem jednocześnie. Powojenna stolica stworzyła tu sobie zaplecze przemysłu lekkiego, nie dając właściwie nic w zamian, gdy ten przemysł się załamał. Tysiące robotnic i robotników znów musiały uczyć się siebie i swojego miejsca w świecie na nowo. Ci ludzie jeszcze nie zdążyli dorobić się swojej nowej tożsamości, a już została im ona odebrana. Nikt nie pomógł im jej określić. Z ukrycia te zmagania podpatrywali tylko ci, którzy stąd wyruszali do stolicy kraju i stolicy filmowego świata. Wajda, Polański, Kieślowski, Munk, Zanussi, Sobociński, Starski, Kutz zabrali ze sobą tego niespokojnego ducha niespokojnego miasta, niespokojnych i rozdartych wewnętrznie ludzi. Ci, którzy zostali na dłużej, tworząc sztukę offową, undergroundową, opowiadają sobie Łódź w swoim języku, dla innych niezrozumiałym. Znów żyjąc w równoległych i odległych światach, które spotykają się każdego dnia i na każdym kroku. Ciągle marząc, że nadejdzie dzień, w którym wszyscy spotkają się w jednym punkcie jako jedność.
To pragnienie odzywa się od czasu do czasu. Bo podświadomie oczekuje się na przyjście mesjasza, który wskaże kierunek i za którym podążą wszyscy, i wreszcie nie trzeba będzie się rozjeżdżać w różnych kierunkach. Czasem nadzieję daje jakiś wędrowiec, który zabłądzi w te strony, jak chociażby David Lunch, który obiecywał, że stworzy tu, w podupadłych i niepotrzebnych fabrykach, filię Hollywood, i twierdził, że „brzydota może być piękna”. Innym razem nadzieję wskrzeszają ci, którzy wierzą, że są w stanie z młodymi projektantami zbudować w tym miejscu drugi Paryż czy Mediolan, ściągając najpiękniejsze modelki świata, które pokażą, że Łódź ze swoimi szwaczkami może z wyprodukowanej tu tkaniny wykreować coś, co oczaruje świat. Nawet autostrady, które skrzyżowały się niemal w samym mieście, dają nadzieję, że teraz łatwiej będzie określić azymut, swoją Gwiazdę Polarną, bo pierwszy raz w historii, nie wiedzieć czemu, miasto z dala od szlaków handlowych i rzek znalazło się w miejscu, gdzie krzyżują się drogi tych, którzy przemieszczają się po kraju i Europie. Ci, którzy tracą nadzieję, pospiesznie opuszczają miasto. Inni wciąż czekają, wierząc, że wraz z tymi, którzy przybywają, przybędzie kolejna nadzieja. Przecież mają tak wiele do zaoferowania.
Przez lata Łódź budowała wokół siebie bezimienne osiedla blokowisk, które z czasem otoczyły ją swoją betonową płytą, zamknęły ją w betonowym pierścieniu. Jakby mając nadzieję, że dzięki temu nikt nie wydostanie się na zewnątrz. Ani to nie zatrzymuje ludzi, ani nie daje głębokiego oddechu. Pewnie dlatego boję się teraz wyjść z nowiutkiego dworca, bo może się okazać, że za drzwiami nie ma już tej robotniczo-secesyjnej Łodzi. Że jest całkiem nowa, czymś jak szklane domy Żeromskiego.
.Jeśli ktoś mnie zapewni, że Łódź, szukając nowej tożsamości, nowego sposobu na siebie, nie zatraci tego, co o niej stanowi, zrobię krok w stronę Piotrkowskiej, Kościuszki, Kilińskiego, Bałut. Może nawet usiądę na ławeczce obok Tuwima, by zanurzyć się w jego poezję i pomyśleć o tym, że miasto w końcu odnajdzie swoją tożsamość i zacznie być dumne z tego, co dało światu — ludzi, sztukę, etos pracy i przeświadczenie, że warto o siebie walczyć i zawsze mieć nadzieję, że ma to sens.
Marek Kacprzak