Marek KACPRZAK: "Dzieci rodzą się z miłości, nie z pieniędzy. I tym bardziej nie dla pieniędzy"

"Dzieci rodzą się z miłości, nie z pieniędzy. I tym bardziej nie dla pieniędzy"

Photo of Marek KACPRZAK

Marek KACPRZAK

Naukowo zajmuje się ekonomiką kultury, w szczególności zarządzaniem w mediach i ekonomiką mediów. Pracował m.in. w Wirtualnej Polsce, Polsat News, TVN24, TVP, RMF FM, Polska The Times. Od 2021 r. rzecznik prasowy Klubu Parlamentarnego Lewica.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Pieniądze, nawet największe, nie przekonają nikogo do tego, by chciał mieć dzieci. Pieniądze mogą pomóc je wychować, wykształcić i dać im większe perspektywy. Żadna pozycja w budżecie nie może ustępować tej, która zakłada wsparcie polskich rodzin. Nie ma nic ważniejszego niż wsparcie środowiska, w którym dzieci kształtują swoją osobowość. Bieda była, jest i będzie destrukcyjna. Dlatego każdy rząd powinien jako priorytet traktować wyzwanie wyrwania polskich rodzin z ubóstwa. Myli się jednak ten, kto uważa, że rodziny dzięki oferowanym im pieniądzom zaczną się powiększać. Oczywiście mówimy o macierzyństwie świadomym.

.Dzieci rodzą się z miłości, nie z pieniędzy, i tym bardziej nie dla pieniędzy. I choć wielu się na mnie oburzyło za te słowa, podtrzymuję je. Jeśli ktoś zdecyduje się na dziecko tylko dlatego, że dostanie za to pieniądze, to żal mi takiego dziecka. Podkreślam słowo „tylko”. Bo to oznacza, że ważniejsze przy decyzji okazały się pieniądze niż miłość do dziecka. A tam, gdzie nie ma miłości, nawet największe pieniądze nie sprawią, że rodzina będzie liczna. Gdyby tak było, miliarderzy mieliby co najmniej po dziesięcioro dzieci. Z jakichś przyczyn trudno znaleźć taką rodzinę.

Każda dodatkowa złotówka w budżecie, która wspiera rodziny, jest na wagę złota. Pomoże rodzinom wzrastać w większym spokoju. Nie łudźmy się jednak, że to zwiększy liczbę rodzących się dzieci. Do tego trzeba nie jednej ustawy, lecz zmiany całego klimatu wokół polskiej rodziny, wokół dzieci jako takich. Nastawienia do tych, którzy chcą mieć dziecko. Do ich środowiska, pracodawców, urzędników, no i polityków też.

„Jak ktoś ma jedno dziecko, to może mieć i drugie, a jak ktoś ma dwoje dzieci, to może mieć i trzecie, wtedy też może mieć i czworo — ja swoje w tej kwestii już zrobiłem” — mówił poseł Godson, który za tę wypowiedź dostał nawet nagrodę radiowej Trójki, Srebrne Usta. Niezwykle atrakcyjne i popularne stało się dziś głoszenie recept na poprawę demografii. Nie ma już polityka czy partii politycznej, która nie przedstawiałaby swojej koncepcji na zwiększenie liczby urodzeń. Pomysły sypią się jak z rękawa; ulgi podatkowe, karty rodzin wielodzietnych, dłuższe urlopy macierzyńskie, na każde dziecko tysiąc złotych wypłacane co miesiąc aż do pełnoletniości, a teraz program 500+.

.Ta nieustająca kampania, która ma poprawić sytuację, będzie przynosić odwrotny skutek. Ciągłe powtarzanie, ile jest do zrobienia, czego brakuje, jakich warunków ciągle nie udało się spełnić, przynosi fatalny efekt.

Utrwalamy tak już mocno zakorzeniony stereotyp, że dziecko to tylko kłopot, obciążenie finansowe, problem, który jest dla wielu nie do pokonania. Patrzenie na dzieci tylko z punktu widzenia ekonomii sprowadza je do rubryki w książce przychodów i rozchodów.

Trwa wielka kampania, która wmawia nam, że trzeba mieć niewiarygodne zaplecze finansowe, żeby zdecydować się na dziecko.

.Mało tego, słyszymy nieustannie, że dzieci są potrzebne, bo nie będzie miał kto na nas pracować. Nic, ani słowa o tym, że dziecko jest wartością samą w sobie. Dzieci to, owszem, obowiązki, kłopoty, trudności, ale dzieci to przede wszystkim radość, miłość, realizacja samego siebie. I tu chyba jest klucz do całego problemu.

Naturalną rzeczą było do niedawna, że kobieta i mężczyzna nie czuli się spełnieni bez swojego potomka. Każdym z nich kierowały inne powody, inne przesłanki, ale posiadanie dziecka dopełniało ich samych i ich jestestwo. W tej chwili ta paleta możliwości jest znacznie większa, ale też i akceptowalna. Nikogo już nie oburza związek dwóch osób, które nie posiadają dzieci. Nacechowane negatywnie pojęcia, takie jak „stara panna” czy „stary kawaler” praktycznie wyszły z użycia. By zaspokoić swoje „ja” albo jak kto woli, ID, można się realizować w pracy, działalności społecznej i na wielu innych płaszczyznach. Potomek nie determinuje już tego, czy „coś po sobie pozostawimy”, co zdaniem kulturoznawców stanowi podstawę wszelkiej działalności człowieka. Jako człowieczeństwo, jako ludzie zatracamy naturalną potrzebę posiadania dzieci, które są naturalnym przedłużeniem naszego życia. Ważniejsze stają się kwestie, które można sprowadzić do pojęć mówiących o samorozwoju, osiągnięciu określonego statusu społecznego i materialnego, zaspokojeniu potrzeb emocjonalnych, egzystencjalnych i wszelkich innych. Dzieci w tych pojęciach nijak się nie mieszczą. Pochłaniają czas, naszą uwagę, każą rezygnować z tak pojmowanego siebie.

.Trzeba uwzględniać to, że postrzeganie dziecka i chęć jego posiadania zmienia się wraz ze wzorcami kulturowymi, tym, co nas otacza, światopoglądem, który dominuje w przestrzeni społecznej. Zwraca na to uwagę Wolfgang Reinhard. Według niego „skłonność ku dziecku jest zawsze nacechowana kulturą. Przede wszystkim liczba dzieci i urodzeń, co często wychodziło na to samo, zmienia się w różnych kulturach i epokach historycznych. Można to bez trudu wytłumaczyć dokonaniem całkiem na zimno rachunków kosztów i zysków w odniesieniu do wychowania dzieci”. Z tym jednak zastrzeżeniem, że koszty i zyski nie zawsze oznaczają tylko bezpośrednio wymiar finansowy. Kosztem może być mniej czasu na własny rozwój, brak możliwości prowadzenia życia towarzyskiego w wymiarze nieograniczonym czasowo, dzielenie się przestrzenią życiową, podporządkowanie wielu czynników pod nowego człowieka, który mocno absorbuje sobą rodziców. W rubryce zysków trzeba wpisać też kwestie całkowicie niepoliczalne, jak chociażby wszystkie uczucia, które płyną z patrzenia na rozwój dziecka, jego pierwsze kroki, słowa, umiejętności.

W żaden sposób nie da się zaksięgować takich odczuć, jak duma, radość, wzruszenie.

.Jesteśmy właśnie świadkami zmiany kulturowego wymiaru naszej rzeczywistości. Takiego, który nakreśla nową epokę oraz nowe postrzeganie dzietności, związków i rodziny.

Bronisław Malinowski, opisując obowiązujący jeszcze nie tak dawno model życia społecznego, zauważał, że „dzieci muszą zawsze zwrócić w późniejszym życiu to, co otrzymały wcześniej. Sędziwi rodzice są zawsze na utrzymaniu swych dzieci, zwykle żonatych chłopców. Dziewczęta, wychodząc za mąż, często wnoszą swym rodzicom jakiś rodzaj wynagrodzenia, a potem nadal im pomagają i opiekują się nimi”. Prawda, że takie podejście wydaje się dziś archaiczne? A obowiązywało jeszcze nie tak dawno. Tyle że w wielu kwestiach, głównie tych materialnych, odpowiedzialność przerzuciliśmy na państwo. System emerytalny to, owszem, wielka zdobycz cywilizacyjna. Nikt jednak chyba nie myślał, że tak bardzo wpłynie to na status rodziny, konieczność posiadania dzieci jako polisy na życie, funduszu emerytalnego i zabezpieczenia trwałości nazwiska. Gdy pracujemy, pieniądze regularnie odkładamy na konto, prowadzimy bogate i rozległe życie towarzyskie i osiągamy sukcesy, to wizja starości bez wnuków nie jest wizją katastrofalną.

Dlatego bez zmiany myślenia, mentalności i podejścia do samych siebie żadna inicjatywa polityczna nie zmieni tego, że Polacy (zresztą nie tylko) coraz rzadziej decydują się na dziecko. Jeśli brać pod uwagę tylko względy ekonomiczne, logistyczne i techniczne, to nigdy nie ma dobrego czasu na to, by zdecydować się na dziecko. Ono w takich uwarunkowaniach zawsze jest nie w porę.

.Rolą państwa jest wspomagać tych, którzy już dzieci mają. Mógłbym przedstawić całą listę rzeczy i spraw do załatwienia. Oczywiście, że trzeba naciskać rząd, by pieniądze, którymi dysponuje, były lokowane tam, gdzie są naprawdę potrzebne, by rządzący umieli dobrze określić priorytety. Skoro są pieniądze na ratowanie gigantycznych przedsiębiorstw, to tym bardziej powinny być na wspomaganie rodzin, czyli mikroprzedsiębiorstw, gdzie praca wre przez całą dobę, a na efekty trzeba czekać znacznie dłużej niż jeden rok rozliczeniowy.

Po projekcie „Orlik” najwyższa pora na projekt „Gniazdo”, bo inaczej ani piskląt, ani tym bardziej orłów się nie doczekamy.

.Zwłaszcza w małych miejscowościach i wsiach, gdzie wsparcie na pierwszym etapie macierzyństwa i ojcostwa jest niezwykle istotne. Dobra i mądra polityka wsparcia niezwykle pomogłyby rodzicom i ich dzieciom, ale nikt mnie nie przekona, że to właśnie te kwestie determinują to, czy dzieci przychodzą na świat, czy nie. Życie bez dzieci jest po prostu prostsze, łatwiejsze i zdecydowanie mniej zobowiązujące. Może najwyższa pora nazywać rzeczy po imieniu.

.Nie zmieni się nic, jeśli nie zmienią się postrzeganie rodziny i obowiązujący jej model. Ktoś, kto posiada więcej niż dwójkę dzieci, ciągle jest dziwolągiem. Niech ktoś spróbuje powiedzieć w towarzystwie młodych ludzi, którzy są nastawieni na osiągnięcie sukcesu, że ma np. czwórkę dzieci. Reakcja zazwyczaj mówi wszystko o dzisiejszym pojmowaniu dzietności.

.Mam czwórkę dzieci. Już dorosłych. Z doświadczenia doskonale wiem, jak jest postrzegany ktoś, kto ma tyle dzieci. O reakcjach na wyznanie: „Jestem ojcem czwórki dzieci” mogę opowiadać godzinami. Niestety, są to najczęściej opowieści przykre, gorzkie i przygnębiające.

Marek Kacprzak

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 5 stycznia 2016