Wzmacniające wspólnotę spory o polszczyznę
Spory o sposoby użycia słów pokazują, że cały czas identyfikujemy język z dobrem wspólnym, które wymaga dyskusji, czujności i wspólnej troski – pisze Marta RAKOCZY
.W lipcu 2022 Rada Języka Polskiego wydała oświadczenie w sprawie kontrowersji językowych i politycznych narosłych wokół składni „w Ukrainie” i „na Ukrainie”. „Choć – można przeczytać w oficjalnym komunikacie ‒ oba typy połączeń (zarówno do Ukrainy/w Ukrainie, jak i na Ukrainę/na Ukrainie) są poprawne, to zachęcamy, by posługiwać się (szczególnie w tekstach oficjalnych) konstrukcjami pierwszego typu”. Stanowisko to było dość wyważone. Z jednej strony Rada chciała odpowiedzieć na dokonaną w mediach szybką zmianę uzusu językowego związaną z preferowaniem składni „w Ukrainie, do Ukrainy”. Z drugiej zaznaczała, że użycie konstrukcji „na Ukrainie/na Ukrainę” ‒ mocno obecne w językowej tradycji drugiej połowy XX wieku i nadal poprawne ‒ nie świadczy o geście politycznego lekceważenia suwerenności państwa ukraińskiego. Rada apelowała więc o „uszanowanie zwyczajów językowych tych Polaków, którzy będą mówić na Ukrainie”. Podkreślała, że „nie wyrażają oni w ten sposób lekceważenia”. Wiele wyrażeń w języku – stwierdzono w opinii ‒ ma charakter reliktowy. Pochodzi z zupełnie innego kontekstu historyczno-kulturowego, do którego nie powinniśmy zbyt szybko przykładać współczesnych ocen i kategorii. Rzecz jasna, zalecenie Rady było ściśle związane z sytuacją geopolityczną: agresją rosyjską, chęcią wyrażenia solidarności z obywatelami Ukrainy i zaznaczenia w języku codziennym i medialnym należnej jej suwerenności.
Niestety, nie wszyscy zinterpretowali ów głos jako wyważony. Z mojej, z konieczności dość pobieżnej, lektury forów internetowych wynika, że wiele osób potraktowało opinię bądź jako polityczną próbę reformowania języka polskiego, bądź jako zamach na tradycje językowe polskiego społeczeństwa. Zapomniano, że opinia Rady Języka Polskiego nie ma charakteru normatywnego. A tym bardziej nie rości sobie prawa do decydowania o tym, kto i co powinien mówić i pisać. Rada rekomenduje jedynie określone rozwiązania językowe w oparciu, między innymi, o gruntowną wiedzę na temat historii języka polskiego. Z przywołanych przez nią argumentów wynikało, że składnia oparta na przyimkach „do” i „w” nie jest wcale novum. Przeciwnie, była traktowana jako także poprawna jeszcze w dziewiętnastowiecznej polszczyźnie. Z opinii wynikało też, że składnię „na Ukrainę/na Ukrainie” uznano za jedyną obowiązującą dopiero w II połowie XX wieku. A zatem w czasach PRL, kiedy normatywizacja i standaryzacja języka była po części odzwierciedleniem bezwzględnego nieraz ujednolicania życia polskich obywateli. Językowym tego efektem było tępienie gwar, regionalizmów oraz języków mniejszościowych (takich jak choćby kaszubski). A w konsekwencji: zubożenie polskiego pejzażu językowego.
Aby zrozumieć skalę emocji i nieporozumień wywołanych decyzją Rady i wcześniejszym uzusem językowym, warto uwzględnić perspektywę historyczną. Gorączkowe spory o język polski i jego normy towarzyszyły początkom tworzenia się nowoczesnej tożsamości narodowej. Zarówno w Europie Zachodniej, jak i Środkowo-Wschodniej konsolidacji narodów towarzyszyło tworzenie względnie jednolitych standardów języka pisanego i mówionego. Był to proces trudny i złożony. Jak przypomina historyk Peter Burke, państwa wczesnonowożytnej Europy nie były językowo jednolite. W ramach jednego języka ‒ jak choćby niemieckiego czy włoskiego ‒ istniało wiele rozmaitych dialektów. Językiem narodowym stawał się z reguły dialekt związany terytorialnie z centrami władzy politycznej. A zatem z dużymi ośrodkami miejskimi, licznymi drukarniami oraz rozwiniętym piśmiennictwem. Oznaczało to, że wiele form języka mówionego – właściwych dla określonych środowisk społecznych i kulturowych – trafiało na margines tego, co uznawano za kanon języka pisanego. Formy te ulegały deprecjacji, a nieraz zapomnieniu.
Rzecz jasna, wybór dialektu nie kończył procesu krystalizacji języka narodowego, który podlegał zmianom odzwierciedlającym przemiany społeczne, polityczne i kulturowe. Po pierwsze, język był kształtowany w dużym stopniu przez zmienne kanony literackie. Po drugie, na język pisany duży wpływ miał język mówiony. Ten zaś miał znacznie bardziej efemeryczny i różnorodny ‒ regionalnie, środowiskowo, etnicznie i religijnie ‒ charakter. Mówiona polszczyzna była obszarem wielu językowych i kulturowych oddziaływań, także wówczas, gdy Polska stała się ponownie niepodległym państwem prowadzącym własną politykę językową i edukacyjną. Warto pamiętać, że w II RP część obywateli nie posługiwała się na co dzień językiem polskim. Część nie definiowała własnego języka w kategoriach etnicznych czy narodowych, deklarując w spisie powszechnym, że władają językiem „tutejszym”. Liczni polscy obywatele – jak zaświadczają historycy polskiego międzywojnia ‒ sprawnie posługujący się w komunikacji mówionej polskim, jidysz, rosyjskim i ukraińskim, nie uważali, że znają jakiekolwiek języki obce. Oznacza to, że granice między językami mówionymi, nieutrwalone za pomocą formalnej edukacji, nadal nie były wówczas postrzegane jako bezwzględnie stałe.
Być może dlatego wpływ języka mówionego na język pisany był nieraz postrzegany jako niebezpieczny, a nawet obrazoburczy. Dobrych tego przykładów dostarcza polski romantyzm. Zapomina się dziś nieraz, że Adam Mickiewicz, kluczowy dla polskiej wyobraźni językowej, postrzegany był w czasie swego debiutu jako językowy wichrzyciel. Wprowadził on do literatury mówione, ludowe i kresowe, formy językowe, które salony warszawskich klasycystów uznały za barbarzyński atak na stosowne wzorce języka narodowego. Spór klasyków z romantykami, wbrew temu, czego uczymy się w szkole, wcale nie dotyczył wyłącznie literatury. Podobnie jak dzisiejsze spory o przyimki nie był traktowany jako dotyczący wyłącznie kwestii formalnych. Postrzegano go jako spór o wartości stanowiące fundament tożsamości narodowej. W świadomości współczesnych dotyczył on principiów życia zbiorowego.
Spory o polszczyznę nigdy nie były zatem tylko sporami o leksykę, składnię czy ortografię. Współczesne powoływanie się na dominujący uzus językowy, także przez językoznawców, jako coś, co powinno w dalszej perspektywie czasowej rozstrzygnąć wszelkie kontrowersje wokół języka, może być mylące. Tworzenie uzusów nie dzieje się samoczynnie i automatycznie. Przeciwnie, powstają one przy aktywnym, intencjonalnym udziale środowisk opiniotwórczych oraz różnych grup interesu.
Polityka językowa jest zawsze współkreowana przez określone podmioty zaangażowane w jej stanowienie. Nawet jeśli o jej powodzeniu lub fiasku decydują później mówiący i piszący ludzie. Wypracowanie uzusu wymaga debat, spokojnego namysłu i decyzji, w których uczestniczą konkretne media, środowiska i pojedynczy ludzie. Innymi słowy, powoływanie się na uzus zaciemnia często fakt, że nie jest on nigdy przedmiotem bezwzględnej zgody. Nie zawsze też jest wynikiem spokojnie osiągniętego konsensu.
Od czasów rozwiniętej kultury druku i początków zinstytucjonalizowanej polityki językowej uzus językowy podlegał częstym rewizjom. Mody językowe i literackie, rewolucje społeczne i polityczne oraz związane z nimi próby przemianowywania świata budziły w środowiskach językoznawców różne reakcje. Świetnym przykładem tego był choćby międzywojenny głos Adama Antoniego Kryńskiego, który utyskiwał na powszechną wówczas wśród inteligencji modę na język ludowy. Kryński rozumiał fascynację nim, ale też zdawał sobie sprawę, że jego imitowanie wcale nie musi za sobą pociągać faktycznego otwarcia się na klasy ludowe i ich formy ekspresji. Fascynacje mogą być powierzchowne. A dopuszczenie w języku literackim form ludowych, wbrew ówczesnym stereotypom, nie musi pociągać za sobą demokratyzacji i egalitaryzmu społecznego. Przekonanie, że wraz ze zmianą języka automatycznie zmieniamy rzeczywistość, Kryński uznawał za naiwność.
Właśnie w międzywojniu uzusy i normy językowe stawały się powodem ostrych nieraz debat, często interpretowanych jako świadectwo kryzysu ogólnopaństwowego lub narodowego. Dobrym tego przykładem są standardy ortograficzne, które zasadniczo ujednolicono w Polsce dopiero po II wojnie światowej. Od XIX wieku reformy ortografii uważano za ważny przyczynek do budowania spójnego piśmiennictwa będącego wyrazem tożsamości narodowej. Ale polscy językoznawcy mieli nieraz różne wizje tego, jakimi zasadami ortograficznymi powinniśmy się posługiwać. Przedmiotem ich debat nie były de facto formy zapisu, ale tożsamość narodu, a dokładnie ‒ jej społeczna podstawa. Jedni apelowali, by odwołać się w ortografii raczej do zasady fonetycznej, czyli do języka mówionego „polskiego ludu”. Drudzy, by mocniej oprzeć reguły ortograficzne na tradycji polskiego piśmiennictwa tworzonego przez klasy inteligenckie. Pod koniec XIX wieku i na początku XX wieku ukonstytuowano kilka zespołów naukowych odpowiedzialnych za uporządkowanie polskiej ortografii. Ich decyzje nieraz mocno krytykowano. Z rozporządzeniami Akademii Umiejętności w Krakowie nie zgadzali się tak wybitni polscy humaniści, jak Jan Baudouin de Courtenay, Aleksander Brückner, Jan Rozwadowski czy wspomniany Kryński. Dyskredytowano wówczas kompetencje reformatorów. I uszczypliwie przypominano, że podjęli oni decyzje „większością głosów prawników, inżynierów, lekarzy, teologów i astronomów”, a zatem ludzi, którzy nie posiadali kompetencji językoznawczych. Z rozporządzeniami zespołu pracującego w latach 30. pod kierunkiem Jana Łosia nie chciał pogodzić się inny, równie wybitny językoznawca – Kazimierz Nitsch. I bojkotował zasadę pisania rozłącznego wyrażeń przyimkowych.
Uzus językowy w polskim międzywojniu był równie nieustabilizowany jak dziś. Przykładowo – mimo licznych prac na rzecz standaryzacji ortograficznej języka narodowego nadal panowała, zwłaszcza w prasie, dość duża dowolność. Często zaznaczano stosowanymi konwencjami zapisu własną tożsamość regionalną lub przywiązanie do określonej szkoły językoznawczej. W Krakowie pisano często inaczej niż w Warszawie, świadomie manifestując lokalny patriotyzm. Mimo to kwestie poprawnego i niepoprawnego języka polskiego uznawano za decydujące nie tylko dla narodowej tożsamości, ale także kondycji odrodzonej państwa. Na przykład pisane fonetycznie teksty futurystów (u zamiast ó, h zamiast ch, ż zamiast rz etc.) stały się podstawą politycznego skandalu, który w 1921 roku otarł się o wokandę sejmową. Teksty te uznano za groźne dla polskiej państwowości. Trudna sytuacja społeczna, polityczna i ekonomiczna świeżo odzyskanej Polski budziła, słuszny skądinąd, lęk współczesnych. A lęk wyrażał się w dbałości o język narodowy oraz obawie, że pochopne na nim operacje mogą zaszkodzić podmiotowości młodego i słabego państwa.
Jedno jest pewne: współczesne i dawne spory o przyimki i składnię mówią wiele o tym, czym jest dla nas polszczyzna. Dobitnie świadczą o tym, że jest ona traktowana nie tylko jako podstawa tożsamości zbiorowej, ale też świadectwo kondycji polskiego społeczeństwa.
Ciekawe jednak jest to, że największe kontrowersje w przemianach języka budzą dziś te, za którymi stoi świadoma polityka językowa. Niepokój budzą zalecenia ekspertów, traktowane nieraz jako wyraz przemocy symbolicznej wobec tych, którzy się z nimi nie identyfikują. Mówi to dużo o współczesnym stosunku do środowisk akademickich. I o tym, że uniwersytet, niestety, przestał cieszyć się zaufaniem, które posiadał jeszcze na początku XX wieku. Zmiany, które dokonują się w sposób znacznie bardziej dyskretny, często nieintencjonalny, na skutek automatycznie przyjmowanych nowych praktyk językowych, nie budzą dużych emocji. Są zatem naturalizowane. Traktuje się je jako wynik niezależnych od nas, „naturalnych” przemian kulturowych. Tymczasem powinny one budzić większą czujność. A to dlatego, że są to zmiany, które dokonują się bez udziału szerszej społecznej debaty. Choć są dostrzegane i odnotowywane przez środowiska naukowe, rzadko budzą zbiorowe emocje.
Do zmian tych zaliczyłabym lawinowo rosnący udział anglicyzmów (coraz częściej w pracach studenckich znajduję takie czasowniki, jak „scanselować”, „supportować” etc.) i postępującą dominację języka korporacyjnego (nadużywanie słowa „projekt” oraz stosowanie takich wyrażeń, jak „zrobić calla”, wysłać „drafta” etc.), a także merkantylizację wielu wyrażeń potocznych (jak choćby wszechobecne „inwestowanie”, które dotyczy już nie tylko dóbr materialnych, ale także relacji, emocji, związków etc.). Zmiany te nie tylko mówią dużo o kolonizacji określonych rejonów doświadczenia przez sektor komercyjny i współczesne stosunki pracy. Wskazują na wyraźne ubożenie wyobraźni społecznej, która poruszać się zaczyna utartymi i wcale nieneutralnymi koleinami myślenia. Język nie tylko wyraża myśl, ale ją kształtuje. Jego zwroty zawierają niewyrażone wprost założenia (jak choćby to, że relacje międzyludzkie można oprzeć na pewnych mechanizmach, podobnie jak oparty jest na mechanizmach transakcji zracjonalizowany handel). Zmiany te następują w sposób cichy i ciągły, a więc często są przeoczane i dlatego są bardziej niepokojące. Zwłaszcza że wpływają masowo na społeczne sposoby myślenia i działania.
Oczywiście nie każde zmiany językowe są powodem do niepokoju i nie każde działania na rzecz zmian języka muszą być przedmiotem dyskusji. Język żyje dzięki zmianom, a dokładnie: dzięki stałym interakcjom językowym, a więc międzyludzkim. Używając go, nieustannie sprawdzamy jego zasadność, adekwatność i pojemność, ale także granice tego, czego wypowiedzieć nie można. Doskonałym tego świadectwem jest język literacki, który tworzył w epoce nowoczesnej kanon języka narodowego. To właśnie poprzez szukanie nowych form językowych poszerzano ciągle polszczyznę. Znajdowano jej ukryte możliwości bądź niedocenione dotąd źródła. W ten sposób Julian Tuwim odkrył na nowo w poemacie Kwiaty polskie gwarę czerniakowską, będącą jedną z wielu gwar ówczesnej Warszawy. Dzięki tłumaczeniu literatury francuskiej Tadeusz Boy-Żeleński wskazał na ubóstwo językowe literackiej polszczyzny w dziedzinie ciała, zmysłów i seksualności i znalazł wiele ich polskich odpowiedników w języku dotychczas uważanym za nieliteracki. Dzięki tłumaczeniu Kanta przez Romana Ingardena i jego próbie stworzenia w polszczyźnie wystarczająco precyzyjnego aparatu pojęciowego dla niemieckiego idealizmu polski dialog z filozofią niemiecką zyskał nowe środki ekspresji. Wszystkie te eksperymenty i konfrontacje z obcymi systemami pojęciowymi i środkami ekspresji wzbogacały polszczyznę. Ale też dowodziły, że jest ona bogata, plastyczna i różnorodna.
To, że dziś spieramy się o sposoby użycia słów, uznałabym za wartościowe. Spory te pokazują, że cały czas identyfikujemy język z dobrem wspólnym, które wymaga dyskusji, czujności i wspólnej troski. Dzięki nim właśnie język staje się żywym, refleksyjnie traktowanym i dostosowanym do naszych potrzeb doświadczeniem społecznym.
Tym, co powinno nas niepokoić, jest temperatura owych sporów i sposób ich interpretacji. Coraz częściej środowiska eksperckie posądzane są o stronniczość i złą wolę. Coraz częściej też eksperci traktowani są jako rzekomi zakładnicy „jednej właściwej” polityki językowej lub przeciwstawiani jedni drugim stosownie do podziałów rządzących sferą publiczną. Polityka językowa zaczyna być coraz mocniej konfrontowana z wojną kulturową dziejącą się w Polsce, ale także szerzej ‒ we współczesnych społeczeństwach zachodnich. A to powoduje, poza innymi negatywnymi dla życia społecznego konsekwencjami, zaprzepaszczenie świadomości, jak niezwykłym zjawiskiem jest język i jak różnorodne są jego funkcje. Silne powiązanie języka z polityką tożsamości pociąga za sobą założenie, jakoby język miał za jedyne zadanie utwierdzać nas w określonej wizji świata i ujawniać to, co myślimy, kim jesteśmy, z czym lub kim się identyfikujemy i pod jakim sztandarem występujemy. Język – jego leksyka, składnia, jak choćby użycie „w Ukrainie” czy „na Ukrainie” ‒ zaczyna być traktowany jako wyraz plemiennej niemalże przynależności do grupy osób opatrywanych jednoznaczną etykietą. „Powiedz coś, a będę wiedział, kim jesteś i jak rozumieć to, co powiesz” – oto motto wielu współczesnych praktyk językowych. To właśnie te praktyki stały się przedmiotem słusznego niepokoju Rady Języka Polskiego. I dlatego zawarła ona w opinii wyraźne zastrzeżenie, by nie wyciągać jednoznacznych wniosków z użycia takiej, a nie innej składni.
Zapominamy dziś nieraz, że język, jak prowokacyjnie zauważał jeden z najsłynniejszych dyplomatów nowożytności Charles-Maurice de Talleyrand, służy nie tylko ujawnianiu, ale też ukrywaniu myśli. Neutralizując językowo nasze wypowiedzi, ukrywamy wątpliwości, wahania lub chęć wstrzymania się, w określonych kwestiach, od jednoznacznych osądów. Potrzebujemy często słów, by za ich pomocą ukryć się, tak jak chowamy się czasem w domu, by odpocząć, krytycznie przyjrzeć się sobie, zdystansować się, przemyśleć parę spraw po to, by na przyszłość mówić z większym przekonaniem i sensem. Albo by poszukać nowego, świeżego znaczenia słów, które dziś wydają się nam trywialne lub niepotrzebne.
Stworzona w XX wiecznej filozofii metafora zamieszkiwania w języku oraz metafora języka jako miasta, który jest bytem od nas większym, a nie po prostu narzędziem włożonym do ręki, idealnie plastycznym i możliwym do całkowitego zracjonalizowania, trafnie oddaje tę intuicję. Wyjaśnia też, dlaczego język ‒ nawet ten podlegający świadomej standaryzacji, jak język narodowy ‒ nie poddaje się nigdy całkowicie świadomemu planowaniu. Nie zawsze jest konsekwentny. Tak jak nie zawsze konsekwentne jest miasto, którego przestrzeń znaczy zmienna historia: ślady katastrof, przemian politycznych i społecznych oraz różnorodnych działań ludzkich. Dlatego mówimy „na Mazowszu”, ale „w Wielkopolsce”. Mówimy też, że słońce zachodzi, choć od czasów Kopernika wiemy, że to Ziemi powinniśmy przypisywać ruch, o ile tylko przedmiotem odniesienia czynimy Układ Słoneczny.
Dobrze jest w języku czuć się jak w mieście, w którym czasem chcemy być z innymi, by cieszyć się sobą wzajemnie i dzielić te same formy ekspresji, a czasem chcemy zostać anonimowym, samotnym przechodniem przyglądającym się mu z refleksyjnym dystansem. Język, podobnie jak miasto lub miejscowość, w której się wychowaliśmy, powinien nas czasem zaskakiwać różnorodnością, zmuszać do redefiniowania ustalonych form myślenia i działania i zastanowienia się, kim jesteśmy my jako jego mieszkańcy.
Czasem jednak powinien być miejscem, gdzie czujemy się bezpiecznie, mając poczucie, że jest w nim miejsce na nasz sposób doświadczania rzeczywistości albo na jego szukanie. Badanie i otwieranie granic języka, odkrywanie tego, co w nim wspólne i powtarzalne, oraz tego, co jednostkowe i wyjątkowe, stanowi ciągle ważne zadanie. Dlatego spory o polszczyznę, o ile toczą się z wykorzystaniem merytorycznych argumentów, powinny nas cieszyć. Na pewno jednak nie powinny być narzędziem polaryzacji i oskarżania środowisk eksperckich o złą wolę.
.W polszczyźnie, jak w każdym języku, zmieścimy się wszyscy. Ale też dobrze, jeśli jej przemianami kierują takie wartości, jak międzyludzka solidarność, także z obywatelami Ukrainy.
Marta Rakoczy