Wołodymyr JERMOŁENKO
Wulgaryzacja języka, upadek człowieka publicznego
Użycie wulgaryzmów przestaje nas razić nie dlatego, że staliśmy się gorzej wychowani, lecz dlatego, że uważamy, że mamy w określonych sytuacjach do niego prawo. A prawo to jest ważniejsze niż reguły etykiety językowej – pisze prof. Marta RAKOCZY
.Niedawno w mediach społecznościowych pewien influencer postanowił wyznać swoją frustrację spowodowaną opieką nad dwójką dzieci. Post rozpoczął od słowa „k…”. Ponieważ sprawa została skomentowana przez dziennikarkę telewizyjną, szybko wywiązała się agresywna wymiana zdań, podchwycona ochoczo przez serwisy plotkarskie. Autor postu oskarżył dziennikarkę o to, że „ją pogrzało”. Jej wypowiedź i stojąca za nią „idiotyczna postawa” były, jego zdaniem, tożsame ze „splunięciem” na każdego mężczyznę wychowującego dzieci i mającego prawo do publicznego wyrażania swoich trudnych emocji. Reakcje internautów, co ciekawe, skoncentrowały się na tym, czy faktycznie jest mu ciężko, czy też nie. Licytacja, kto ma gorzej (ojcowie czy matki, którzy ojcowie i które matki), przesłoniła fakt, że język, który wywołał dyskusję, był językiem niegdyś niedopuszczalnym. Językiem dyskwalifikującym jego użytkownika ze sporów, które uznaje się za społecznie ważne.
Agresja słowna oraz wulgaryzacja języka mediów to ważny temat. Diagnozy na temat kryzysu obecnych (a może raczej nieobecnych) standardów komunikacyjnych są, rzecz jasna, różne. Jedni mówią o kryzysie takich wartości, jak dialog i szacunek. Drudzy ‒ o odwrocie od etykiety językowej, która pozwalała kanalizować lub łagodzić konflikty za pomocą niekwestionowanych reguł uprzejmej konwersacji, decydujących o tym co, komu i w jakiej sytuacji wypada powiedzieć.
Dla wielu kryzys ten jest jedynie odbiciem współczesnych napięć społecznych i politycznych. Wszyscy jednak zgadzają się co do tego, że wulgaryzacja języka jest zjawiskiem domagającym się refleksji. Przemoc werbalna, choć nie jest tożsama z fizyczną agresją, jest z nią ściśle związana. Sprawia, że traktuje się reguły ‒ przyjmowane niegdyś za oczywiste normy zachowania zorientowanego na szacunek wobec innych ‒ jako nieautentyczne konwencje, które raczej krępują ludzi, niż czynią ich życie lepszym. Dlatego piętnowanie dziś agresji słownej jest działaniem niewystarczającym. Za wulgaryzacją języka stoją bowiem ważne zmiany kulturowe. Dotyczą nie tylko języka i mediów. Ich podstawą jest rewolucja w myśleniu o wypowiedzi publicznej i podmiocie, który ją formułuje.
Zacznijmy od przekleństwa. Antropologowie przekonują, że przeklinanie, jako dość powszechna praktyka kulturowa, ma długą historię. Jej źródła tkwią w praktyce klątwy, a więc w słowie magicznym. W kulturach tradycyjnych przeklinanie uznawano za tożsame z ukaraniem kogoś za pomocą stosownej formuły. Wierzono, że klątwa działa bezpośrednio i skutecznie, podobnie jak fizyczny atak. Traktowana jako czyste działanie oznaczała zerwanie z zasadami codziennej komunikacji oraz społecznego współbycia. Klątwa bowiem nie służy komunikacji. Jest jej odmową: aktem zerwania możliwego porozumienia się. Jest atakiem na osobę, z którą nie chce się już rozmawiać lub którą uważa się za niegodną lub niezdolną do rozmowy.
Jak widać, tradycyjne przeklinanie ma nadal coś wspólnego z przeklinaniem współczesnym. Oznacza działanie, które boli i które kojarzone jest z użyciem siły; praktykę, która zrywa z zasadami komunikacji rozumianej, zgodnie z pierwotną etymologią łacińskiego czasownika communicare, jako współdzielenie czy też współuczestniczenie w określonym porządku społecznym.
Warto jednak pamiętać, że kultury tradycyjne, w przeciwieństwie do kultury współczesnej, uznawały klątwę za praktykę, po którą sięga się w ostateczności: w sposób, który musi być bezwzględnie uzasadniony. Klątwa stanowiła najwyższą postać kary. Dlatego obwarowana była wieloma regułami uściślającymi, kto, wobec kogo, w jakiej sytuacji i w jaki sposób może przeklinać. Jej nieuzasadnione użycie, jak wierzono, obraca się przeciwko osobie, która jej użyła. Słowo w kulturze tradycyjnej to źródło mocy. Coś, co może chronić, bronić lub atakować. Dlatego użycie określonych słów w określonych sytuacjach uznawane było za niedopuszczalne. Każda wypowiedź obwarowana była ścisłymi regułami. Ich przestrzeganie pozwalało zachować grupie wewnętrzną spójność, a jej uczestnikom ‒ razem koegzystować.
Być może to, że przeklinanie kojarzone było z kulturą tradycyjną i praktykami magicznymi, a w kontekście zachodniej nowożytności – z kulturą chłopską, powodowało, że elity arystokratyczne, a potem także mieszczańskie tej praktyki unikały. Przykładowo język Gargantui i Pantagruela François Rabelais’go ‒ pełen skatologicznych inwektyw i sprośnych odwołań do cielesności ‒ był świadomym nawiązaniem do renesansowej kultury ludowej; próbą wpuszczenia jej żywiołu na literackie salony.
Stanom i klasom uprzywilejowanym – arystokracji, a później też mieszczaństwu ‒ towarzyszyły skomplikowane reguły komunikacji. Uprzejmy, dworny język, eliminujący słowną agresję i tworzący wyrafinowane rytuały konwersacyjne, stanowił znak przynależności do wyższej kultury z jej celowo wysubtelnianymi i skrupulatnie pielęgnowanymi regułami. Stosowanie określonej etykiety językowej było traktowane jako znak uprzejmości wobec rozmówcy, a także przestrzeni domowej lub publicznej. Stanowiło też wyraz przynależności do elity, która tę etykietę stosuje; oznakę tożsamości stanowej, a później klasowej: narzędzie dystynkcji, czyli odróżniania się od tych, którzy jej nie przestrzegają i którzy z tego powodu uznawani są bądź za niekulturalnych, bądź nieucywilizowanych. Utożsamienie nieznajomości reguł pewnego kodu językowego z barbarzyństwem mówi wiele o tym, jak silnie wiązano niegdyś określone normy językowe z jednej strony z cywilizacją, z drugiej ‒ ze światem określonych wartości.
Dziś oczywiście wiele się zmieniło. Współczesne społeczeństwa zachodnie, których słusznie niekwestionowaną podstawą od czasów Oświecenia są wartości wiązane z demokratyzacją i egalitaryzmem, a które coraz intensywniej podlegają mechanizmom kultury masowej, nie tworzą już hermetycznych środowisk społecznych, które kreują własną tożsamość za pomocą ściśle skonwencjonalizowanych etykiet językowych. Rzecz jasna, nadal wielu ludzi uważa, że wykształconemu ekspertowi czy intelektualiście nie wypada w sytuacji profesjonalnej i publicznej używać przekleństw lub agresywnego języka. Coraz częściej jednak łamanie etykiety językowej uważane jest w niektórych przypadkach za przejaw „autentyczności” i „szczerości”.
Pogwałcenie norm etykiety językowej bywa traktowane jako przejaw otwarcia się na doświadczenie tych, którzy nie znają konwencji. Użycie słów wulgarnych lub dalekich od pisanych norm języka literackiego, o ile nie są one użyte w celu obrażenia kogoś, staje się dziś w przestrzeni publicznej oznaką „familiarności” lub „spontaniczności”. To zaś powoduje, że język publicznej komunikacji przestaje być traktowany jako miejsce szczególne i wyjątkowe, którego pielęgnowanie wymaga czegoś więcej niż społecznie akceptowanej autoekspresji. Naszym praktykom komunikacyjnym przestaje towarzyszyć szacunek wobec innych uczestników sfery publicznej. A także czujność na to, jak nasze słowa mogą być zrozumiane i kogo mogą uderzyć.
Problemem współczesnym nie jest zatem jedynie obecność w przestrzeni publicznej przekleństw czy agresji werbalnej. Kłopot tkwi raczej w tym, że ich użycie przestało podlegać spójnym, opartym na konsensie społecznym normom. Dziś nie zdarza się prawie, by ktoś zwrócił uwagę grupie nastolatków, by przestali przeklinać w miejscu publicznym. Burzliwe dyskusje na temat uzasadnionego i nieuzasadnionego przeklinania świadczą o tym, że współcześnie nie istnieje żadna publiczna, ponadklasowa i ponadśrodowiskowa etykieta językowa.
Coraz trudniej nam rozstrzygnąć, czym jest agresja werbalna, jak ją definiować i jak na nią reagować. Mamy kłopot ze zgodą co do tego, co jest wulgarne i nie do przyjęcia, a co stanowi dopuszczalną ekspresję emocji, na którą można sobie pozwolić w przestrzeni publicznej lub prywatnej. Dla stanu dzisiejszej etykiety językowej fundamentalne znaczenie ma też rozwój internetu, zwłaszcza mediów społecznościowych. Powodują one erozję tradycyjnego podziału na to, co prywatne i publiczne.
Kody etykiety językowej obowiązujące niegdyś w tych rozłącznie traktowanych sferach i stanowiące wyraz przywiązania do podziału na to, co jednostkowe/prywatne/ukryte, i to, co społeczne/publiczne/jawne, przestały obowiązywać. Tym samym trudniej nam ocenić, czy daną wypowiedź kwalifikować jako publiczną, czy nie, i w świetle jakich norm językowych ją oceniać.
Język mediów społecznościowych jest jednocześnie intymny i publiczny, zindywidualizowany i skonwencjonalizowany. Definicja tego, co w jego ramach jest agresją, a co ekspresją, co jest dopuszczalne, a co niedopuszczalne, co jest wulgarne, a co jedynie emocjonalne, zaczyna podlegać coraz większemu rozmyciu.
Wypowiedzi wulgarne, zamieszczone w sieci, często zanonimizowane lub skierowane do niesprecyzowanego odbiorcy, są traktowane jako autoekspresje. Nie mają sprecyzowanego odbiorcy lub szerzej ‒ audytorium. Mogą wydawać się, niesłusznie, atakiem mniej szkodliwym, bo pozbawionym wyraźnego adresata. Można rzec, że utożsamienie agresji werbalnej z akceptowalną autoekspresją, a co za tym idzie, zgoda na jej obecność jest pokłosiem „upadku człowieka publicznego”, którym zajmował się już w drugiej połowie XX wieku brytyjski socjolog Richard Sennett. Sennett upatrywał jego przyczyn w rozwoju skrajnego, niebezpiecznego dla życia społecznego i politycznego indywidualizmu. To właśnie rozwój skrajnie indywidualistycznej kultury – kultury, którą inny socjolog, Christopher Lasch, określił mianem „kultury narcyzmu” – spowodował, że „obyczaje oraz rytualne interakcje z obcymi ludźmi traktowane są w najlepszym wypadku jako formalne i suche, a w najgorszym – jako fałszywe”.
Korzenie współczesnego podejścia do wartości, które powinny być obecne w publicznej komunikacji, tkwią jeszcze w Oświeceniu. A jego niekwestionowanym ojcem jest Jean-Jacques Rousseau. To właśnie Rousseau nauczył nas fetyszyzować nie tylko szczerość, ale także każdą formę wypowiedzi, w której ujawniamy siebie. To Rousseau powiązał autentyczność z domeną intymnych, ukrywanych emocji oraz cielesności, czyniąc rozum i publiczną komunikację domeną fałszu i domniemanego zakłamania. I to on uznał konwencje społeczne, w tym konwencje etykiety językowej, za sztuczne, opresyjne formy dyscyplinowania jednostki stworzonej do wolności. Idealnym dla Rousseau aktem komunikacyjnym, odpowiadającym na prawdziwe potrzeby człowieka, było wyznanie wobec innych „siebie”: nawet jeśli miałoby ono gwałcić reguły stosownej wypowiedzi, niebudzącej konsternacji.
Rozmowa lub dialog, których celem jest negocjacja różnych wizji świata oraz tworzenie konsensu niekoniecznie stanowiącego przedłużenie potrzeb jednostki, uważane były przez Rousseau za podrzędne, bo fałszywe formy komunikowania się. Choć uznanie Rousseau za architekta współczesnej debaty publicznej byłoby nadużyciem, z pewnością jego wpływ na wyobraźnię społeczną był ogromny. To Rousseau uznał, że język pisany ‒ jako bardziej zestandaryzowany, zracjonalizowany, bo uwzględniający, że komunikat może być czytany przez ludzi z różną wiedzą, światopoglądem i wrażliwością ‒ jest sztuczny, a więc opresyjny. I to właśnie on przyjął naiwnie, że wystarczy, by autentyczny głos jednostki zaistniał na forum publicznym, by mógł być on empatycznie wysłuchany i by przestrzeń publiczna stała się miejscem harmonijnego porozumienia.
Niestety, to nie działa. Fakt, że ludzie w sposób nieliczący się ze społecznymi konwencjami wypowiadają siebie, nie powoduje automatycznie, że domena publiczna staje się lepsza, odpowiadająca potrzebom jednostki i przeniknięta duchem empatii i dialogu. Przeciwnie, indywidualistyczna wizja komunikacji publicznej jako sumy wypowiedzi jednostek tworzy świat monologów służących coraz częściej jedynie hermetycznej ekspresji osobistej i społecznej frustracji. Wpływa to na binarny język debat i rozmów, pozbawiony niuansów i cieniowania w opisie obieranych postaw i stanowisk; język pozbawiony świadomości, że to, co myślę i co wypowiadam, niekoniecznie musi być jasne lub bezbolesne dla osoby, która mnie słucha.
Wypowiedzi publiczne coraz rzadziej konstruowane są z myślą o adresacie, którego można urazić lub który niekoniecznie musi rozumieć kod, którym się posługujemy. Koncentrujemy się na wypowiedzi, jakby stanowiła ona ostateczny etap komunikacji publicznej. Zbyt mało myślimy o jednostce, do której wypowiedź może trafiać: o procesach słuchania, rozumienia i interpretowania. W szkole uczymy się wypowiedzi i prezentacji własnych poglądów. Nie uczymy się słuchania i rozumienia poglądów, które są nam w punkcie wyjścia obce, tak jakby słuchanie nie było trudną sztuką, lecz naturalnym procesem fizjologicznym. Koncentracja na mówieniu, a nie słuchaniu i rozmowie powoduje, że nie uczymy się, w jaki sposób stosować określone reguły etykiety po to, by zadbać nie tylko o naszego rozmówcę, ale przestrzeń publicznej komunikacji.
Nic dziwnego, że język staje się często narzędziem wulgarnego manifestowania wrogości i lekceważenia. Wulgaryzmy używane w mediach lub podczas wystąpień publicznych nie są jednak prostym przejawem językowego barbaryzmu. Coraz rzadziej interpretowane są też jako niepohamowany upust emocji, który niegdyś uważany był często za dowód nieprofesjonalnego zachowania w sferze publicznej. Ci, którzy przeklinają lub obrażają innych, czynią to nierzadko w pełni świadomie. Uznają, że ta forma komunikacji jest adekwatna do kontekstu, w którym funkcjonują, i zasadna w odniesieniu do ludzi, do których się mówi lub o których się mówi. Oznacza to, że wulgarny język jest efektem nie tyle upadku etykiety lub etyki języka, ile wynikiem przekonania, że etykieta ta jest mniej istotna wobec potrzeb autoekspresji.
Użycie wulgaryzmów przestaje nas razić nie dlatego, że staliśmy się gorzej wychowani, lecz dlatego, że uważamy, że mamy w określonych sytuacjach do niego prawo. A prawo to jest ważniejsze niż reguły etykiety językowej. Przemoc werbalna, jak każda przemoc, uważana jest coraz częściej za słuszny środek, o ile użyty zostaje w słusznej sprawie. Coraz rzadziej myślimy nad jej szerszymi konsekwencjami. Efektem tego niemyślenia może być destrukcja komunikacji społecznej i politycznej, która stanowi gwarancję dobrostanu tak jednostek, jak społeczności.
Coraz rzadziej myślimy też o tym, że wybór słusznych spraw i środków, zgodnie z zasadami egalitarnej demokracji, nie powinien leżeć w gestii jednostki, lecz debatującej społeczności, której rozmowa, bez określonych norm, procedur i towarzyszącego im szacunku wobec drugiej strony sporu nie może się powieść. Nic dziwnego, że wulgaryzację języka poddaje się racjonalizacji, uzasadniając to wyższymi racjami. Przyzwolenie na nią przestaje być traktowane jako kwestia „złego wychowania” lub nieznajomości etykiety. Przyzwalamy na agresywny język, bo wydaje nam się, że jest on uzasadniony. Przyzwolenie pociąga za sobą naturalizację. Ta zaś powoduje, że domena publiczna zaczyna być traktowana jako domena, w którą nie warto się angażować, o ile nie chcemy spotkać się z przejawami nienawiści lub niezrozumienia.
Tymczasem słowa – o czym przekonuje współczesna antropologia – są nie tylko odzwierciedleniem kultury. Są też narzędziami, które tę kulturę tworzą i przekształcają. Język jest nie tylko środkiem ekspresji naszych wyobrażeń: podstawowym nośnikiem tego, co uznajemy za symboliczny wymiar kultury. Codzienne praktyki językowe, czyli to, co robimy lub czego nie robimy za pomocą słów, jest instrumentem, dzięki któremu działamy; utrwalamy lub podważamy określone normy, wzorce i wartości. Nawet niepozorne, wysoce skonwencjonalizowane gesty językowe – takie jak stosowne powitania lub odpowiednio dobierane początki e-maili – są dla innych dyskretnie odczytywanym sygnałem, że podzielamy ten sam świat reguł społecznych.
Dlatego dzisiejsza przestrzeń publiczna jako świat coraz bardziej agresywnych monologów wymaga od nas gruntownej rewizji i wzmożonych wysiłków. W dobie licznych kryzysów wymaga ona rekonstrukcji wspólnotowych form działania i myślenia.
.Formy te wymagają intensywnej pracy nad językiem i normami, za pomocą których chcemy kształtować praktyki publicznej komunikacji. Słowo jest podstawowym narzędziem kulturowym, które może łączyć bądź dzielić. To właśnie ono kreuje świat, który może być światem porozumienia bądź przemocy lub nienawiści.
Marta Rakoczy