Internet i wolności, które on wszystkim gwarantuje, są plugawione, regulowane i odrzucane w tej daremnej grze na refleks przeciwko nielicznej grupie głośnych i głupich – pisze prof. Jeff JARVIS
A gdybyśmy się przyznali do przegranej w wojnie ze złą mową? Gdybyśmy się przyznali, że media wysokiej jakości przegrały? Przecież dezinformacja i kłamstwa i tak nie przestaną istnieć – bez względu na to, co zrobimy. Ci, którzy chcą tego rodzaju mowy, zawsze będą mogli ją znaleźć i się nią posłużyć. Murdoch i Musk wygrali. Bądźmy realistami.
Co dalej? Otóż skupmy naszą uwagę na wyszukiwaniu, powielaniu i wspieraniu mowy wysokiej jakości. Niemałym problemem związanym z przykładaniem tak wielkiej wagi do złej mowy, zwłaszcza w ostatnich pięciu latach, jest to, że pozwala ona piewcom zła wpływać na porządek publiczny – wróć, zachęca ich do tego! – a oni dokładnie tego chcą. Żywią się naszą uwagą. I wygrywają. Nawet jeśli czasem przegrają bitwę i w wyniku moderacji zostaną „ocenzurowani” i „anulowani”, jak sami o tym mówią, pozwalamy im odgrywać rolę ofiary. I wtedy tryumfują. Naprawdę nadal tego nie pojęliśmy?
Innym problemem jest to, że piewcy zła swoimi wypowiedziami kalają każdy przejaw mowy. Internet i wolności, które on wszystkim gwarantuje, są plugawione, regulowane i odrzucane w tej daremnej grze na refleks przeciwko nielicznej grupie głośnych i głupich. Media podnoszą moralną panikę przeciwko ich nowemu konkurentowi, globalnej sieci, obwiniając technologię o wszelkie bolączki tego świata (całkowicie umywając ręce od odpowiedzialności za to, gdzie się znaleźliśmy). Słyszę, jak dziennikarze, ustawodawcy, a nawet uczeni zaczynają na głos pytać, czy aby nie mamy „za dużo mowy”. Jak w ogóle można w oświeconym społeczeństwie zadawać tak obrzydliwe pytanie?
Rzeczywistym problemem związanym z poświęcaniem całej uwagi złej mowie jest to, że nie przeznaczamy żadnych zasobów na dobrą mowę; na wspieranie mowy, która jest świadoma, autorytatywna, ekspercka, konstruktywna, merytoryczna, użyteczna, kreatywna, pomysłowa. Dobra mowa jest ignorowana, pozwalamy jej marnieć. I tak piewcy zła znów wygrywają.
A co właściwie znaczy skupiać się na dobrej mowie? U zarania historii druku i obfitości mowy, którą przyniósł, nastała potrzeba powołania nowych instytucji, które by ją pielęgnowały. W mojej nowej książce The Gutenberg Parenthesis (która ukaże się na początku przyszłego roku nakładem Bloomsbury Academic) opowiadam historię pierwszej historycznej próby wprowadzenia cenzury w druku, która miała miejsce zaledwie 15 lat po Biblii Gutenberga.
W 1470 r. włoski uczony i twórca nowożytnej gramatyki języka łacińskiego Niccolò Perotti błagał papieża Pawła II o narzucenie kontroli Watykanu nad drukiem książek. Skłoniło go do tego nowe tłumaczenie (Historii naturalnej – przyp. tłum.) Pliniusza Starszego. W wystosowanej do papieża litanii skarg wskazał 22 błędy gramatyczne, które poruszyły go do żywego. Przy czym należy pamiętać, że był optymistą co do potencjału druku. John Monfasani pisał, że Perotti „miał nadzieję, że wkrótce nastanie taka obfitość książek, że każdy, bez względu na to, jak jest biedny i nieszczęśliwy, będzie miał w zasięgu ręki wszystko, czego dusza zapragnie”. Tymczasem szybko pojawił się pierwszy kryzys natury technologicznej, jako że „nadzieje Perottiego runęły w gruzach. Drukarze wydawali masę chłamu”.
Perotti i na to znalazł rozwiązanie. Zaapelował do papieża Pawła o powołanie cenzora: „Najprościej mieć kogoś, kto z mocy papieskiego autorytetu nadzorowałby pracę drukarzy, służył im dobrą radą, co i jak wydawać, a także samemu powoływał dostatecznie wykształconych pomocników, którzy sprawdzaliby i poprawiali poszczególne dzieła przed oddaniem ich do druku. Zadanie to wymaga inteligencji, wyjątkowej erudycji, niesamowitej gorliwości i najwyższej czujności”.
Warto zauważyć, że Perotti wcale nie domagał się powołania urzędu cenzora. Zamiast tego miał wizję roli redaktora i funkcji wydawnictwa jako środków zapewniających wysoką jakość drukowanych materiałów. W rzeczy samej instytucje redaktora, wydawcy, krytyka i czasopisma powstały właśnie w tych celach. I przez pół tysiąclecia taki układ całkiem nieźle się sprawdzał.
Następnie przyszła mechanizacja i uprzemysłowienie druku dzięki wynalezieniu pras drukarskich napędzanych silnikami parowymi i maszyn do składu (o tym będą moje przyszłe książki, nad którymi właśnie pracuję) – i problem powrócił. Pojawiło się mnóstwo uzasadnionych skarg na prasę groszową i brukową. Ale w tym samym czasie, na początku tej potężnej transformacji, powołano do życia nową instytucję: „Harper’s New Monthly Magazine”. Przypatrzmy się, jaką w 1850 r. już na pierwszej stronie pierwszego numeru narzucono sobie misję:
„Myślą przyświecającą wydawcom tegoż dzieła jest, by pod strzechy narodu amerykańskiego trafiły nieprzebrane skarby literatury periodycznej dnia dzisiejszego. Czasopisma pozyskują liczne talenty literackie pełne geniuszu twórczego i naukowych osiągnięć współczesności”.
Zamiast próbować wykorzenić wszelkie przejawy nowomowy i złej mowy, „Harper’s” dostrzegł potrzebę wspierania dobrej mowy, „by pod strzechy narodu amerykańskiego trafiły nieprzebrane skarby literatury periodycznej dnia dzisiejszego”.
Czasopisma, na których próbie wydania polegli Ben Franklin i Noah Webster, rozkwitały dzięki nowej technologii, nowym czytelnikom i nowej ekonomii, a dobra mowa dawała początek jeszcze większej ilości dobrej mowy.
Nie sugeruję, abyśmy przestali moderować treści na platformach. Platformy mają prawo i obowiązek tworzenia pozytywnego, bezpiecznego, przyjemnego, produktywnego – no i tak, również dochodowego – środowiska dla swoich użytkowników.
Ale nie ma sensu zarywać nocy, ponieważ – jak to było w kultowym komiksie XKCD – ktoś gdzieś w internecie nie ma racji, jest głupi albo wredny. Ludzie, którzy chcą opowiadać brednie, i tak znajdą do tego miejsce. Pogódźcie się z tym. Przestańcie zwracać na nich uwagę. Oni się nią żywią, ona jest ich paliwem i nagrodą. Odbierzcie im ją.
Nie twierdzę też, że wspieranie dobrej mowy jest równoznaczne ze wspieraniem skostniałych instytucji, które nas zawiodły. Większość z nich najzwyczajniej nie powstawała z myślą o nowej obfitości mowy. Nie ma wystarczającej liczby redaktorów, wydawców czy maszyn drukarskich, aby to wszystko ogarnąć.
Niektóre z tych instytucji z dawien dawna wprost zrzekają się odpowiedzialności. Choćby „The New York Times”, twierdzący, że obrona demokracji to opowiadanie się za konkretną partią polityczną. Tak twierdzi nowy redaktor naczelny tej gazety (Dean Baquet – przyp. tłum.): „Szczerze wierzę, że jeśli staniemy się organizacją partyjną skupioną wyłącznie na zagrożeniach dla demokracji i zrezygnujemy z opowiadania o problemach społecznych czy politycznych i kulturowych podziałach, które są siłą napędową polityki w Ameryce, przegramy walkę o niezależność”. Ależ nikt nie mówi, że jest to wybór albo-albo… Poddaję się.
Wspieranie dobrej mowy oznacza znalezienie tej jej postaci, która jest z nami od zawsze, lecz skostniałe instytucje medialnych molochów jej nie słyszą ani jej nie reprezentują. Dopóki – i o ile – Musk nie kupi i nie pogrzebie Twittera, będzie on stanowił bogactwo społeczności i kreatywności, prawdziwych punktów widzenia, wiedzy, konstruktywnej wymiany myśli. Ale trzeba chcieć to zobaczyć. Przeczytajcie książkę Distributed Blackness, którą napisał André Brock jr, i przekonajcie się sami, co jest możliwe i o co warto walczyć.
Wspieranie dobrej mowy oznacza wyciąganie dłoni do osób wykształconych, aby nie dążyli do tego, co było już wcześniej, lecz posłużyli się narzędziami, jakie dają nam język, technologia, współpraca i sztuka, by wyrażali siebie i tworzyli na nieznane wcześniej sposoby, by wymyślali nowe formy i gatunki. Wspieranie dobrej mowy oznacza zwracanie uwagi na ich pracę.
Dlatego wciąż powołuję się na Bluesky Jacka Dorseya jako swego rodzaju fundament, że mowa w sieci została utowarowiona, a szansa tkwi w tworzeniu usług, które umożliwią odkrywanie dobrej mowy i dzielenie się nią. Taki „Harper’s” na nowe czasy, stworzony na odpowiednią skalę i z myślą o współczesnych celach. Mam nadzieję, że redaktorzy i przedsiębiorcy tworzący serwisy znajdą ludzi, których będę chciał słuchać.
Wspieranie dobrej mowy oznacza inwestowanie w nią. Wydaliśmy miliony na przeciwdziałanie dezinformacji. I dobrze. Sam pomagałem zarządzać częścią tych funduszy. Musieliśmy dostać nauczkę. Nie żałuję tamtych wysiłków ani ich nie krytykuję. Ale teraz musimy przesunąć nasze zasoby na pielęgnowanie jakości i kreatywności. Na media wysokiej jakości. Posłużę się przykładem: spójrzmy, jak Reddit zamierza finansować eksperymenty swoich użytkowników.
.Musimy pojąć, że zła mowa to nowy spam, i traktować ją z podobną pogardą, zwalczać tymi samymi narzędziami i odrzucać ją. Spam zawsze będzie nam towarzyszyć i jestem wdzięczny, że Google i inne serwisy inwestują w to, by nie być więcej niż pół kroku z tyłu (za potrzebami świata – przyp. tłum.). Podobnie musimy postępować z tymi, którzy chcieliby manipulować debatą publiczną dla bardziej podstępnych celów niż zwyczajna zachłanność – by szerzyć nienawiść, rasizm i dewocję, by jątrzyć i pluć jadem. Musimy być czujni. Musimy moderować ich bzdury i na każdym kroku niweczyć ich wysiłki. Ale też zepchnąć ich ze sceny. Zdjąć z nich światła jupiterów.
I skierujmy światła na rzesze inteligentnych, mądrych, kreatywnych ludzi, którzy chcą być widziani i słyszani. Wspierajmy dobrą mowę.
Jeff Jarvis
Tekst ukazał się w nr 41 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].