Dziennikarstwo nas zawiodło
Największe wyzwanie, przed którym stoi dziennikarstwo: na nowo poukładać wspólny stół – pisze prof. Jeff JARVIS
Nie wierzę w to, że większość ludzi popierająca teorię QAnon faktycznie wierzy w to, co wspiera. Wierzę, że chcą, abyśmy my uwierzyli, że oni w to wierzą. Ma to znaczenie czysto performatywne: trzymanie w garści liberałów, ośrodków badania opinii publicznej, mediów i elit. Nasze stare instytucje się na to nabierają i dlatego zwolennicy teorii spiskowych nadal nas ogrywają. Podstawową słabością tutaj nie jest ich system wierzeń, lecz nasz.
Myślenie, że dziennikarstwo, weryfikacja faktów i odwoływanie się do zdrowego rozsądku wygrają tę wojnę o prawdę, samo w sobie jest irracjonalne. Teraz wiemy już, że trumpistom wystarczy powiedzieć, że coś może być prawdą – choćby nawet rytualne mordy dokonywane przez Żydów – ponieważ ich celem nie jest wyrażanie prawdy, ale gniew, strach, frustracja i nienawiść. Chcą szokować, tak samo jak media.
Jakiś czas temu opisałem tę sytuację jako ostatni bastion starego, wściekłego białego człowieka. Dziś chcę zbadać, co dziennikarstwo może z tym zrobić, bo nawet jeśli – z boską pomocą – Trump zniknie na zawsze, to jego ludzie, ich gniew, nadużycia władzy, zszarganie norm i zniszczenia dokonane w instytucjach – już nie. Musimy na nowo „wymyślić” dziennikarstwo, aby zająć się ich nieopanowaną siłą, wyobcowaniem i nieoświeconym brakiem dbania o własne dobro.
Pouczające jest zapoznanie się na nowo z dziełami Hannah Arendt. W swoich Korzeniach totalitaryzmu odnajduje w historii nazistów i Związku Radzieckiego „takie nieoczekiwane i nieprzewidziane zjawiska, jak radykalne zaprzestanie dbania o własne dobro, cyniczną lub znudzoną obojętność w obliczu śmierci lub innych osobistych katastrof, namiętną skłonność do najbardziej abstrakcyjnych pojęć jako wyznaczników sensu życia i ogólną pogardę dla nawet najbardziej oczywistych reguł zdrowego rozsądku”.
„Radykalne zaprzestanie dbania o własne dobro”: głosowanie na człowieka, który nie uratował ich miejsc pracy.
„Cyniczna lub znudzona obojętność w obliczu śmierci”: uczestniczenie w ogromnych wiecach, ochocze palenie maseczek mających chronić przed rozprzestrzenianiem się wirusa.
„Namiętna skłonność do najbardziej abstrakcyjnych pojęć”: czy aborcja i 2. poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych (prawo do posiadania broni palnej – przyp. tłum.) naprawdę mają największe znaczenie w życiu codziennym, większe nawet niż zdrowie i praca?
I jeszcze „ogólna pogarda dla zdrowego rozsądku”: teoria QAnon a COVID.
Arendt twierdzi, że samotność jest źródłem totalitaryzmu, motłochu, tłuszczy (chociaż nie zgadzam się z używaniem tego terminu, ponieważ powinien on reprezentować grupę, a nie ogół). Dziś tych ludzi nazywamy „zapleczem”. „Główną cechą mas ludzkich nie jest brutalność i zacofanie”, pisze Arendt, „lecz ich izolacja i brak normalnych więzi społecznych”. To stanowi istotę problemu, którym należy się zająć.
Ruchy totalitarne i faszystowskie składają się ze „zatomizowanych, izolowanych jednostek”. Ilu z nas wśród przyjaciół i członków rodziny ma takich, którzy prędzej porzuciliby łączące ich więzi rodzinne, niż odmówili wierności Trumpowi? „Takiej lojalności”, mówi Arendt, „można oczekiwać tylko od całkowicie odizolowanej istoty ludzkiej, która bez żadnych innych więzi społecznych z rodziną, przyjaciółmi, towarzyszami, a nawet zwykłymi znajomymi, czerpie poczucie swojego miejsca w świecie jedynie z przynależności do ruchu”.
Ale jaki byłby cel tego ruchu? Hitler przejął NSDAP i „odciążył ruch z wcześniejszej platformy partii, nie tylko zmieniając lub oficjalnie ją likwidując, ale po prostu odmawiając mówienia o niej lub omawiania jej założeń”. Trump przejął Partię Republikańską i nie mógł sobie pozwolić na tracenie czasu na formułowanie sprawy lub platformy. W takiej pustce zmusił republikanów do porzucenia każdej idei, którą kiedyś ta partia wyznawała – wolnego handlu, małego rządu, niższego zadłużenia, większych swobód. Dlatego kiedy uważamy, że jest to walka o przekonania, ścigamy duchy. Dziś przekonania liczą się jeszcze mniej niż fakty.
Wydaje się, że jedyną ideologią leżącą obecnie u podstaw jest niszczenie dla samego niszczenia: palenie pól uprawnych, aby plony nie wpadły w ręce tych, którzy przyjdą po nas; niszczenie instytucji, zanim straci się nad nimi kontrolę. W Niemczech, mówi Arendt, nie tylko motłoch, lecz także elity „poszły na wojnę z radosną nadzieją, że wszystko, co znają, całą ich kulturę i strukturę życia, może w tej »nawałnicy stali« szlag trafić”. To samo można powiedzieć o republikańskich elitach: senatorach, sędziach i baronach poszczególnych gałęzi gospodarki.
Wielu socjologów, teoretyków i psychologów tłumu – niektórzy nalegają wręcz na odwołania do Freuda – twierdzi, że członkowie takich ruchów chcą iść w ślady postaci ojca lub Führera. Hitler powiedział do swoich Oddziałów Szturmowych NSDAP: „Wszystko, czym jesteście, czerpiecie ze mnie; wszystko, czym ja jestem, jest tylko dzięki wam”. I nie zapominajmy też o: „Tylko ja to mogę naprawić”. Ale Arendt ostrzega, że liderów można łatwo wymienić, a nawet o nich zapomnieć. Jednak korzenie, z których wyrastają, nie znikają.
Tymi korzeniami jest brak korzeni: atomizacja, alienacja, brak tożsamości, a tym samym indywidualizm. Mogę zrozumieć brak wykształconej tożsamości. To wynika z paradoksu dorastania jako biały mężczyzna w męskiej kulturze zdominowanej przez białych, przez co doszedłem do wniosku, że nie posiadam tożsamości kulturowej, ponieważ moja była synonimiczna z całością i w nią wtopiona. Musiałem najpierw to pojąć, aby zrozumieć, że moja tożsamość kulturowa jest biała, męska, zbudowana na przywilejach i rasizmie.
Wielu woli się w takie analizy nie zapuszczać. Zamiast tego walczą z krytyką, z koniecznością dzielenia się dobrodziejstwami świata, z władzą, z tym, że nie radzą sobie na rynku, u którego podstaw leżą umiejętności przyszłości, czy z urojonymi wrogami: imigrantami, „deep state” (tajemnymi sojuszami zawiązywanymi przez globalną finansjerę i wpływającymi na każdy aspekt władzy – przyp. tłum.), George’em Sorosem, uczestnikami protestów, Antifą czy tymi „Innymi”. Tak więc w ich tożsamość wikła się strach, złość i niewypowiedziana świadomość, że zmarnowali szanse, które im daje przywilej bycia białym. Ich ruchem społecznym staje się oburzenie. Arendt mówi, że dołączenie do takiego ruchu „zdawało się na nowo odpowiadać na stare i kłopotliwe pytanie: »Kim jestem?«, które zawsze pojawia się ze zdwojoną siłą w czasach kryzysu… Chodzi o zrobienie czegoś, zdobycie się na jakiś akt heroizmu lub przestępstwo, coś, co byłoby nie do przewidzenia i popełnione w niezależności od nikogo innego”. Lub jak ujął to socjolog William Kornhauser: „Tłum zastępuje niezróżnicowany obraz siebie zindywidualizowanym; na odwieczne pytanie »Kim jestem?« odpowiada formułą »Jestem jak wszyscy inni«”. Oznacza to, że w tłumie traci się tożsamość; człowiek w tłumie staje się samotny.
Samantha Rose Hill, znawczyni dzieł Arendt, napisała, że dla Arendt samotność i izolacja są czymś odrębnym: przecież kreatywność, choćby czytanie, wymaga izolacji. „Mówiąc ściślej, całe myślenie odbywa się w samotności”, twierdzi Arendt. Hill mówi, że słowo oznaczające samotność w języku ojczystym Arendt – Verlassenheit – oznacza porzucenie, a tym samym odcięcie nie tylko od więzi międzyludzkich, ale także od rzeczywistości. Cytuje Arendt: „Idealnym podmiotem totalitarnych rządów nie są przekonani naziści czy przekonani komuniści, ale ludzie, dla których już nie istnieją rozróżnienia pomiędzy faktami a fikcją (tj. prawdziwość doświadczenia) czy między prawdą a fikcją (czyli standardy myślenia)”. Nie sposób dokładniej określić tego, w jakim położeniu znalazło się w dzisiejszych czasach wielu ludzi.
Arendt, która genialnie pisze o znaczeniu życia publicznego i poczuciu straty, jakie może przynieść prywatność i wyobcowanie, wspomina o tym w Kondycji ludzkiej: „Wspólne życie na świecie oznacza w istocie, że świat rzeczy jest między tymi, którzy go dzielą, tak jak stół znajduje się między tymi, którzy siedzą wokół niego; świat, jak każdy inny czynnik dzielący, jednocześnie łączy i dzieli ludzi”. I tak oto dochodzimy do wyzwania, przed którym stoi dziennikarstwo: na nowo poukładać wspólny stół. Biorąc pod uwagę nauki, które powinniśmy byli wynieść z lekcji historii i twórczości Arendt, stworzyłem własną, powiększającą się listę potrzeb i możliwości, którą prezentuję poniżej.
Po pierwsze, musimy mniej uwagi poświęcać wściekłemu, białemu i męskiemu zapleczu Trumpa, które zmonopolizowało i zmanipulowało wiadomości. Wtedy możemy więcej czasu poświęcić faktycznej większości narodu amerykańskiego, nie jako masie, ale jako konstelacji społeczności, które zbyt długo były ignorowane, niedostatecznie reprezentowane i źle traktowane przez środki masowego przekazu. Przedstawiając usytuowanie, zainteresowania, potrzeby i człowieczeństwo tych społeczności jako coś zupełnie normalnego w Ameryce, a nie jako mniejszości czy tych innych, utrudnimy skostniałym władzom w mediach i polityce ignorowanie tych grup i traktowanie ich jako obywateli drugiej kategorii.
Po drugie, musimy przypomnieć trumpistom, aby zaczęli dbać o swój żywotny interes: że z pewnością leży im na sercu zdrowie i bezpieczeństwo ich rodzin – nie przed imigrantami, lecz przed wirusami i bronią palną – oraz to, czy będą mieć pracę, a ich dzieci jakąkolwiek przyszłość na rynku. Nie powinniśmy natomiast okazywać zrozumienia wobec rasistowskich zachowań. Powinniśmy za to zrozumieć ich sytuację i wiernie ją przedstawić. Powinniśmy im pokazać, że dzielą swoje troski z ludźmi, których uważali za innych, nie w duchu rywalizacji, lecz współpracy: bo są to troski wspólne dla całego narodu. Musimy do tego metaforycznego stołu nakryć.
Po trzecie, musimy opowiedzieć historie ludzi, którzy zrujnowali sobie życie w samotności i wierności fałszywym mesjaszom. Opowiedzieć historie o kłamstwach i wyzysku Trumpa nie z jego perspektywy lub z perspektywy dziennikarza – „zlustrowaliśmy go!” – lecz w oparciu o historie jego ofiar. Nie po to, aby je zawstydzić, lecz aby je zrozumieć, nawet jeśli one również ponoszą winę.
Po czwarte, musimy stworzyć internet nowej generacji, który nie tylko umożliwia rozmowę (choć i to jest już powodem do radości), ale umożliwia słuchanie, a następnie odnalezienie tego, co warto usłyszeć. Wtedy możemy rozpocząć pełną szacunku, świadomą i produktywną rozmowę publiczną. Facebook i Twitter jeszcze tego nie robią, ponieważ są pierwszym pokoleniem bardzo młodej sieci; następne pokolenia są jednak już w drodze. Zamiast narzekać na Facebook, który teraz mamy, stwórzmy jego następcę.
Po piąte, musimy stworzyć środki umożliwiające ludziom prowadzenie świadomej i produktywnej debaty na tematy z ich codziennego życia. Przyjrzyjmy się na przykład Spaceship Media i nowo wydanej przez nich książce poświęconej debacie wokół dostępu do broni, a także artykułowi w „The New York Times” o eksperymencie na demokracji deliberatywnej. Potrzebujemy przestrzeni, w których wspólnie będziemy poszukiwać rozwiązań naszych problemów, dzielić się doświadczeniami, pilnować, by nasi przywódcy przestrzegali wyznaczonych przez nas standardów, a także udowadniać, że wspólnie możemy robić większe postępy.
Po szóste, musimy wspierać więzi między ludźmi w ramach społeczności. Socjolog Emil Lederer, który określił faszyzm „próbą przetopienia społeczeństwa w tłum”, podkreśla wartość wspólnoty: „Dopóty wolność tkwi w strukturze społeczeństwa, dopóki społeczeństwo składa się z grup. W grupach człowiek realizuje swoje zainteresowania, w grupach kształtuje swoje życie. Ponieważ społeczeństwo składa się z wielu grup, ma ono charakter pluralistyczny i z konieczności wiąże się z podziałem władzy społecznej”. Kornhauser twierdzi, że poprzez uczestnictwo we wspólnotach w pluralistycznym (nie masowym) społeczeństwie odzyskuje się tożsamość „człowieka autonomicznego”. Facebook to narzędzie pierwszej generacji do udostępniania rzeczy ludziom, których znamy. Potrzebujemy środków, aby nawiązywać kontakty z nieznajomymi i doceniać te znajomości oraz budować znaczącą i produktywną współpracę w naszych społecznościach; to zadanie dla następnej generacji sieci społecznościowej.
Po siódme, musimy zmienić wskaźniki, których używamy do kierowania mediami, z dala od uwagi i ich cynicznego wykorzystywania, a także w kierunku miar wartości w życiu ludzi i społeczności, oczekiwań stawianych przez społeczeństwo, a nie przez media.
Po ósme, musimy polegać na nauce i lepiej opisywać jej sukcesy, rozumieć ją i wyjaśniać jako proces uczenia się poprzez eksperymenty, a nie pomieszczenie wypełnione (białymi) mężczyznami krzyczącymi „Eureka!”. W ten sposób stawiamy nauce inne oczekiwania w odniesieniu do tego, na jakie pytania nauka może, a na które nie może odpowiedzieć w czasach takiego kryzysu jak najnowsza pandemia.
Po dziewiąte, musimy odwołać się do historii. Dobrze zrobiłoby studentom dziennikarstwa i technologii, dziennikarzom i kadrze kierowniczej w Dolinie Krzemowej, gdyby ponownie przeczytali Arendt i zrozumieli niebezpieczeństwa, przed którymi ostrzegała. Znajomości nauk humanistycznych nie da się przecenić.
Po dziesiąte – i często o tym ode mnie usłyszycie – musimy odwołać się do innych dyscyplin, aby zidentyfikować problemy społeczne, a następnie wyobrazić sobie dziennikarstwo, które może je rozwiązać. Co kognitywiści i psychologowie mają nam do powiedzenia o tym, jak ludzie kwestionujący obowiązek noszenia maseczek rozpoznają fakty, abyśmy mogli stworzyć nowe sposoby przekazywania i wyjaśniania im informacji? Co antropolodzy i socjologowie mają nam do przekazania na temat interakcji między społecznościami, tak abyśmy mogli pomóc im budować zarówno same społeczności, jak i mosty pomiędzy nimi? Czego etycy i filozofowie muszą nas nauczyć w dziedzinie dziennikarstwa, mediów i technologii na temat naszej misji, w jaki sposób powinniśmy ją tworzyć i brać za nią odpowiedzialność? Co naukowcy trudniący się tematyką Afroamerykanów i Latynosów w USA czy ze studiów kobiecych i queer mogą nam powiedzieć o szkodach, jakie dziennikarstwo wyrządziło tym społecznościom? Na tym – dziesiątym punkcie – chciałbym od teraz skoncentrować swoją pracę.
Jeśli, nie daj Boże, ostatecznie wygra Trump, musimy pilnie przemyśleć naszą rolę i odpowiedzialność oraz przestudiować Arendt i podobnych autorów i autorki, aby uniknąć kolejnego małego kroku w stronę przepaści. Musimy powstrzymać naszą szlachetną niechęć do nazywania kłamcy kłamcą, rasisty rasistą, a faszysty faszystą i wyciągać wnioski z historii, której uczy Arendt, oraz z tego, co tak arogancko nazywamy pierwszym szkicem historii, który napisaliśmy w ciągu ostatnich czterech lat.
Jeśli Trump przegra, musimy skorzystać z okazji, aby odbudować dziennikarstwo i, mam nadzieję, przyczynić się, wiedząc to wszystko, co teraz wiemy, do budowy lepszego społeczeństwa. Demokrację powinniśmy celebrować i wspierać.
.Dziennikarstwo nas zawiodło. Tę instytucję stworzono, aby zapobiec rządom wyznawców autorytaryzmu, totalitaryzmu czy Trumpów. Stało się inaczej. Jest to instytucja powołana, aby ujawniać nierówności i bronić sprawiedliwości. Nie wyszło, nie w wystarczającym stopniu. To instytucja stworzona z myślą, by rozliczać władzę i zapobiegać nadużyciom z jej strony. Nie udało się. Musimy działać lepiej, bo wiemy, jakie to w przeciwnym razie będzie miało konsekwencje.
Jeff Jarvis
Tekst opublikowany w nr 25 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].