Eryk MISTEWICZ: Co straciliśmy w dziennikarstwie?

Co straciliśmy w dziennikarstwie?

Photo of Eryk MISTEWICZ

Eryk MISTEWICZ

Prezes Instytutu Nowych Mediów, wydawcy "Wszystko co Najważniejsze".  www.erykmistewicz.pl

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Polska władza publiczna nie traktuje mediów jako element rozwoju społecznego, podwyższania jakości wspólnoty – za które jest wszakże odpowiedzialna – pisze Eryk MISTEWICZ

Refleksyjność

.Niepotrzebnie myloną z powolnością. Straciliśmy czas spokojnego pomyślenia nad słowami, które chcemy przekazać innym. Dosłanie, a jeszcze wcześniej doniesienie słów w rękopisie bądź w maszynopisie do „hali maszyn”, czyli pań, które wpisują nasze słowa, aby potem zostały złożone, ponownie przeszły przez sekretariat, korektę i ukazały się w druku, kończyło długi proces twórczy. Solidny i refleksyjny, w którym każdy, kto nad tekstem pracował, zdawał sobie sprawę z wagi słowa kierowanego do innych. Wagi słowa, które miało wpływ.

Wydaje się, że dziś refleksja jest tym, co utrudnia pracę dziennikarską. Opóźnia cały proces, w wiecznej rywalizacji, kto pierwszy poda informację popularyzowaną z wykrzyknikami na paskach telewizji informacyjnych i Twitterze, zwaną już wyłącznie „newsem”, np. o dymisji ministra. Jeśli dziennikarz się pomyli – cóż, to były tylko przypuszczenia. Ewentualnie redakcja bądź dziennikarz po prostu usuną wadliwą treść z sieci. Albo zostawią, bo już na czołówkę wszedł następny „news”, często o podobnej wiarygodności…

Refleksyjność jest tym, co charakteryzowało dobre dziennikarstwo. I co nie sprowadzało się jedynie do podania faktu, ale także kontekstu i następstw. Dziś takie dziennikarstwo odchodzi w przyspieszonym tempie.

Brak odpowiedzialności za słowo

.Napisać można dziś już absolutnie wszystko i nie ma to jakiegokolwiek znaczenia. Nie tylko dlatego, że bez wielkich konsekwencji można to usunąć. Także dlatego, że słowo straciło swą moc. Słowa bombardują nas ze wszystkich stron – jedyne, co nam pozostaje, to podłączenie się do tych strumieni słów (wypływających z wielu miejsc), które w miarę najlepiej wyrażają nasze nastawienie do świata, odpowiadają naszym wartościom (choć to słowo – wartość – też zaczyna odchodzić do przeszłości), i omijanie strumieni, które choć atrakcyjne, propagują rzeczywistość zafałszowaną.

Nie ma też już dziś nikogo, kto by przyjął za ten stan rzeczy odpowiedzialność. Wydawcy podwyższanie jakości produkowanych treści traktują często machnięciem ręki. Uniwersytety przekierowują zainteresowanie studentów kierunków dziennikarskich na inne formy „aktywności słowem”. Media publiczne i ich nadzór także mają inne priorytety. Stowarzyszenia dziennikarskie raczej toczą ze sobą walki, niż zmierzają do wypracowania akceptowanych przez wszystkich standardów. Sprostowania nie są publikowane. A jeśli już domaganie się sprostowania wchodzi na drogę sądową, najczęściej kończy się ugodą. Długotrwałe postępowanie, które i tak nie dotrze do świadomości odbiorcy fałszywego komunikatu (a co gorsza, jedynie nagłośni fałszywe zarzuty), sprawia, że „dochodzenie prawdy” stało się zajęciem dla furiatów.

Odpowiedzialność za słowo, za dźwięk i za obraz stanie się w epoce niemożności rozpoznania prawdy od fałszu odpowiedzialnością iluzoryczną.

Za chwilę za sprawą tzw. deep fake, czyli kłamstwa, które zniekształci nagranie czy obraz do tego stopnia, że usłyszymy słowa i zobaczymy zachowania, które nie miały miejsca w rzeczywistości, które powstaną w wyniku komputerowej obróbki, nie będziemy już wiedzieli, co jest prawdą, co pomyłką, co manipulacją, a co zwyczajnym kłamstwem. Kłamstwem, które przedstawia „niezbite dowody” – nagrania, zdjęcia – na to, że jest prawdą.

Odpowiedzialność za słowo, za dźwięk i za obraz w tej sytuacji stanie się odpowiedzialnością iluzoryczną.

Ciekawość świata

.Świat stał się płaski, coraz bardziej ograniczony do najbliższych opłotków. Im dalej, tym zainteresowanie mniejsze. Zanika wraz z kilometrami od Warszawy. Zatrzymuje się na granicach stolicy, czasami wychodzi do innych miast, ale wyłącznie wojewódzkich, a i to największych (tam, gdzie ostał się jeszcze jakiś rachityczny oddział z kamerą i planem zdjęciowym z placem w tle, gdzie można zapraszać tych samych gości, aby dali komentarz do tego, czym i tak żyje głównie Warszawa).

Dawno nie widziałem, nie słyszałem, nie czytałem już poważniejszego materiału ze Szczecina, Białegostoku, Lublina, Gorzowa Wielkopolskiego, Torunia, nie mówiąc już o takich miastach, jak Kalisz, Płock, Zamość, Koszalin, Ełk, Wałbrzych czy Suwałki. Ostatnio, pół roku temu, w trakcie kampanii samorządowej, gdy miejscowości te odwiedzał premier lub prezes rządzącej partii (jedyny właściwie powód, poza zabójstwami ze szczególnym okrucieństwem, aby treści z oddziałów regionalnych wchodziły na główną antenę). Nawet noc wyborczą – święto samorządnej, lokalnej Polski – sprowadzono do krótkich relacji z dwóch czy trzech największych miast.

Peryferyzacja myślenia sprawia, że informacje zwane lokalnymi upycha się w pasmach regionalnych, o znikomej publice, siermiężnie prezentowane, z priorytetem dla pokazywania dokonań kandydatów w związku ze zbliżającymi się wyborami (gdyby nie zbliżające się wybory, a zawsze jakieś wybory się zbliżają, Chełm, Zielona Góra czy Sieradz w ogóle zniknęłyby z percepcji ogólnopolskiej).

Zaściankowość

.A cóż dopiero świat. Nawet tylko Europa.

PAP, TVP, Polskie Radio, TVN, Polsat, nie mówiąc już o redakcjach prasowych, dawno zlikwidowali sieć korespondentów w Europie Mówimy także o mediach publicznych, z obowiązkami publicznymi, wszędzie w mądrych krajach stanowiącymi element infrastruktury krytycznej państwa, równie ważnymi, jeśli nie ważniejszymi, jak edukacja czy uniwersytety. Ale polska władza publiczna mediów nie dotyka, nie wie jak je traktować, obawia się zarzutów o naruszanie ich niezależności. Polska władza publiczna nie traktuje mediów w ogóle jako element rozwoju społecznego, podwyższania jakości wspólnoty (za które jest wszakże odpowiedzialna).

Ale też po co już komu wiedza o świecie, o życiu w innych krajach i tamtejszych problemach.

Jeden wyjątek: obrazki z zagranicy udowadniające tezy lokalne. I tak oto nagle dowiadujemy się, że jest taki kraj jak Brazylia. Tylko dlatego, że pozwala to powiedzieć, że zaczyna tam rządzić faszysta i populista podobny do europejskich „niedemokratów” z Węgier, Włoch, Polski i Turcji. Lub – à rebours – że Brazylia wybrała swoją indywidualną drogę rozwoju, nie patrząc na instytucje międzynarodowe i diabolicznego, wszechmocnego George’a Sorosa.

Ideologia ponad prawdą. Świat służący do inkrustacji opowieści powodującej strach i obawy. Opowieści tym łatwiej uruchamianej, im mniej odbiorcy wiedzą o otaczającym świecie, im gorzej są zorientowani, im mniejsze potrzeby orientacji w świecie mają w sobie, im mniejsze aspiracje.

Klinicznym przykładem pojawiania się informacji z zagranicy jedynie wówczas, gdy mogą one służyć do podbicia naszych krajowych, a wręcz „warszawskich” tez, jest Francja. Dla jednych kraj, w którym właśnie wyszły na ulice skrajnie prawicowe „żółte kamizelki” (absolutny fałsz – to nie jest akcja prawicy), dla drugich kraj łamania demokracji, bo policja właśnie pobiła inwalidę (absolutna manipulacja). W wykorzystywaniu sytuacji za granicą do polskich rozgrywek i w polskiej propagandzie na użytek miejscowy dawno już przekroczono granicę przyzwoitości, dobrego smaku, a przede wszystkim prawdy.

Ale też gdyby nie „polskie odpryski” (ogromne Stany Zjednoczone, zredukowane do paru metrów kwadratowych boju o „pomnik katyński”, Niemcy to jedynie Nord Stream, migranci i odradzający się faszyzm, Unia Europejska – Fransa Timmermans i Donald Tusk), nie dowiedzielibyśmy się, że są inne kraje. Poza wizytą minister Beaty Kempy wizytującej uchodźczą infrastrukturę Sudanu, i tym jednym momentem, wielka Afryka, z tak istotnymi dziś procesami, w polskich mediach nie istnieje. Podobnie jak Indie, cała Ameryka Południowa, Rosja, Lesotho, Arabia Saudyjska, Chiny (Chiny nie istnieją, Chiny!), Meksyk, Japonia, Australia, Arktyka. Po prostu zniknęły. A może w ogóle ich nie ma?

Depersonalizacja

.Dziennikarstwo coraz bardziej jest dehumanizowane. A dziennikarz nie jest w cenie.

Jego wybór, wybór tego, co najważniejsze – zastąpi sprawniejsza maszyna Google. Ona wskaże tematy, które w tej chwili interesują ludzi. Pytania, jakie sobie zadają. Obszary zainteresowań. Dziennikarz jest zbędny.

W przygotowaniu tekstu – także. I nie mówię tu o osławionych botach redakcyjnych kilka lat temu już potrafiących relacjonować rozgrywki rugby w Stanach Zjednoczonych (nie do odróżnienia od relacji zawodowego reportera sportowego, co swoją drogą źle świadczy o sportowej reporterce).

Dotarcie do umysłów odbiorców, rozpalenie ich, poprowadzenie liniami narracyjnymi – tu także technika wyprzedzać zaczyna dziennikarskie umiejętności.

Szczególnie jeśli dziennikarz nie wychodzi zza biurka. Teksty tworzy na podstawie Twittera. Przekleja treści podane przez innych. Nie jest zainteresowany światem. Nie zadaje pytań. Nie dzwoni, nie rozmawia, nie szuka. Porzuca rozmówcę, gdy ten nie chce potwierdzić jego (lub jego wydawcy) tezy. Nie ma już czasu ani sił dla innego człowieka w natłoku liczby materiałów do wyprodukowania, a może po prostu ludzie go nie interesują. Wiedzę o innych bierze z ich tweetów, komentarzy, ale nie interesują go oni sami. Bo to trudniejsze, zabiera czas, wymaga wysiłku, spojrzenia w oczy. Nie przeprowadza więc wywiadu, rozmowy, tylko wysyła pytania mailem, by otrzymać odpowiedzi, lub coraz częściej prosi „rozmówcę” o napisanie wywiadu z sobą od początku do końca, z pytaniami i odpowiedziami. Wkleja materiały dostarczone przez firmy, agencje PR, partie polityczne. Zabija zawód, który wykonuje. Nie, to nie jest zawód jego pasji, powołania, ale po prostu zawód – jakiś, który wykonuje, bo akurat koleżanka zwolniła miejsce w redakcji, a jemu tak właściwie wszystko jedno…

* * *

.Wygląda to na narzekania starca na ławce w Ciechocinku, na zapis kolejnej debaty w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, na narzekanie, że świat pognał przed siebie… A przecież są youtuberzy, mający po 8 mln fanów, są resztki inteligencji i samokształceniowe kluby, jest środowisko Autorów i Czytelników „Wszystko co Najważniejsze”, aplikacja Wszystko co Najważniejsze w Google Play i App Store, rosnąca miesiąc po miesiącu sprzedaż „Wszystko co Najważniejsze”, ale też kilku innych tytułów niszowych – tytułów, które warto chronić, wspierać. I mediów, które jeszcze się nie poddają.

Przyznam się: wierzę w dziennikarstwo. Tylko coraz trudniejsza to wiara, z roku na rok coraz bardziej.

Eryk Mistewicz
Tekst opublikowany w nr 10 miesięcznika opinii „Wszystko Co Najważniejsze” [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 23 marca 2019
Fot. Shuttestock