Lekcja z Rousseau na polsko-białoruskiej granicy
Nie jest naszym obowiązkiem poświęcać się dla innych tylko dlatego, że cierpią. Czasem lepiej pomoże ktoś inny niż my. I czasem pomoc nie jest niczyim obowiązkiem, jeśli poszkodowany sam ściąga na siebie nieszczęście – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.W zeszłym roku zaszły dwa ważne zdarzenia. W Ameryce zmarł Richard Boyd, ciekawy filozof z Cornell University, zajmujący się filozofią Jeana-Jacques’a Rousseau. Bez żadnego związku z tym pierwszym faktem zaszedł drugi na wschodniej granicy Polski. Białoruskie służby bezpieczeństwa podjęły bezprecedensową kampanię przemycania imigrantów z Bliskiego i dalszego Wschodu przez Polskę do Niemiec. Tych zdarzeń nie wiążą żadne wspólne przyczyny, ale wiąże je coś ważniejszego – podobne myśli – które mogą jeszcze odegrać istotną rolę w przyszłości. W opublikowanym kilka lat wcześniej artykule Pity’s Pathologies Portrayed Richard Boyd pokazał, że współczucie w polityce jest złym doradcą. To się potwierdziło w roku 2021, gdy kampania Łukaszenki wyrwała z milczenia cichych zwolenników Rousseau w Polsce i skłoniła wielu z nich, by argumentować, że obowiązkiem Polaków jest ratować nieszczęśników, którzy znaleźli się na granicy wprowadzeni w błąd przez manipulujących doradców. W tej grupie komentatorów znaleźli się przedstawiciele z organizacji pomocy humanitarnej i dostojnicy kościelni. Choć odwoływali się do zasad etyki chrześcijańskiej lub do naturalnego poczucia obowiązku, ich postawę najlepiej opisuje koncepcja współczucia stworzona przez Rousseau i włożona w usta anonimowej sanitariuszki: Non ignara mali, miseris succurrere disco („Wiedząc, czym jest niedola, staram się ulżyć w nieszczęściu” (Emil, II, 24)). Choć Boyd jest poruszony tymi słowami, stara się wykazać, że Rousseau tu się myli i że gdzie indziej przyznaje się do błędu. Nie jest naszym obowiązkiem poświęcać się dla innych tylko dlatego, że cierpią. Czasem lepiej pomoże ktoś inny niż my. I czasem pomoc nie jest niczyim obowiązkiem, jeśli poszkodowany sam ściąga na siebie nieszczęście. To trafna analiza – jak sądzę.
Rousseau jest często uważany za jednego z inspiratorów rewolucji francuskiej, i chyba słusznie. Autor traktatów – Rozprawy o pochodzeniu i podstawach nierówności, Umowy społecznej oraz Uwag o rządzie polskim – wzbudzał zawsze u swych czytelników silne, lecz chaotyczne uczucia. Od niego pochodzi sławny aforyzm: „Człowiek urodził się wolny, a wszędzie jest w okowach”. Te okowy autor opisywał na wiele sposobów, ale nie znalazł skuteczniejszego sposobu uwolnienia nas od kajdan niż przez jakąś rewolucję – najchętniej moralną. Trudno pomóc nam inaczej. Jesteśmy fizycznie słabsi niż człowiek pierwotny. Wykorzystujemy wyższe wykształcenie głównie do promowania własnej kariery, a nie do rozpowszechnienia wyższego stylu życia. Brak nam gotowości do współpracy i szczerego zainteresowania się sztuką i filozofią. Pociąga nas życie dworskie i salonowe. Z satysfakcją patrzymy, jak promocje w siłach zbrojnych przypadają ludziom prymitywnym i butnym, jak karierę w urzędach robią ludzie służalczy i sprytni, jak Kościołem zarządzają jednostki szukające władzy i silnie motywowane przez atrakcje życia doczesnego. Czy to zepsucie społeczne powinno być tolerowane? Rousseau chce nie pozwolić. Twierdzi, że konieczna jest głęboka przemiana w umysłach i w czynach. Trzeba rozkrzewić postawę szerokiej życzliwości i chęć wzajemnej pomocy. W traktacie Emil daje się poznać jako rzecznik powszechnej i głębokiej reformy etycznej. Wszyscy zasługujemy na miłość, opiekę, pomoc, równość, wolność i szacunek. Dlaczego ich nie otrzymujemy? Przez pychę, ambicję, złą wolę, egoizm i hipokryzję.
Te intencje zawsze budziły podziw, a u pewnych ludzi, którym tradycja nadała imię „dziamdziaków” (od „Jean-Jacques”), te żądania wywoływały nieznający granic zapał kaznodziejski. Można jednak wątpić, czy Rousseau był zadowolony z tego, jakie pasje polityczne zostały obudzone przez jego apele. Był marzycielem i utopistą. Chętnie budził entuzjazm moralny, nie pamiętając, że to uczucie wybucha jasnym i palącym blaskiem, ale nazajutrz gaśnie bez śladu. Sentymentalizm to choroba zaraźliwa, niebezpieczna i skłaniająca do działania na ślepo, byle w dobrej sprawie. To ona wywołuje wojny religijne, inspiruje okrutne ideologie i bezmyślne potępienia.
Rousseau był wychowany w wierze protestanckiej, ale wykształcenie otrzymał w szkole katolickiej. Na swój sposób kochał obie wiary i nigdy nie przestał wierzyć w zbawienie wieczne. Oba wyznania lekceważył jednak za bezcelowe konflikty. Szukał dla nich kompromisowego rozejmu i nawet wierzył, że takie rozwiązanie znalazł. W Emilu nalegał, by mądry wychowawca uczył nie jakiejś jednej wyróżnionej wiary, tylko syntetycznego, bezstronnego deizmu; czyli wiary w Boga bez wiary w jakikolwiek kościół. Jego zdaniem istnieje jakaś nieznana ludziom wielka i dobra siła, którą powinniśmy czcić i której powinniśmy być posłuszni. Jednak nie powinniśmy się silić na jej zrozumienie, gdyż Boga nie da się poznać. Wystarczy zachwycać się Jego władzą i Jego niezrozumiałymi, choć mądrymi dekretami. Była to charakterystyczna dla Rousseau górnolotna naiwność. Chyba wszyscy rozumiemy, że wiary w Boga nie da się zastąpić jakimś deizmem, podobnie jak nie da się namówić pokerzystów, by nie niszczyli siebie nawzajem, podbijając stawkę coraz wyżej, tylko zechcieli pozwolić każdemu, by sobie trochę ugrał.
Rousseau był zakochany w swoim geniuszu i potrafił się czuć dobrze tylko wtedy, gdy go otaczano podziwem i uwielbieniem. Swoje rozdrażnienie światem przetworzył na zachwyt teatrem. W teatrze nasze uczucia są czyste i bezinteresowne, silne i bez praktycznych konsekwencji. Richard Boyd zwraca uwagę, że takie umiłowanie teatru pozwala uwolnić samego siebie od zaangażowania i poświęcenia, a ewentualnego beneficjariusza naszej dobroczynności od uzależnienia od darczyńcy. Boyd przypomina też, że choć Rousseau domaga się, byśmy pomagali zawsze, gdy widzimy krzywdę, cierpienie i smutek, to jednak przypomina, że jest to tragiczny obowiązek, ściągający niebezpieczeństwo na obie strony, i wolno się od jego wykonania uchylić. Dobroczyńca dość wiele ryzykuje. Może być zmuszony po pewnym czasie do świadczenia szerszej pomocy niż ta, której wymaga odruch współczucia. Także człowiek uratowany może się uzależnić od dobrych samarytan i stać się roszczeniowym fajtłapą. Wszystkie dobrze działające organizacje filantropijne znają tę prawidłowość. Rousseau też ją znał i dlatego, jak przyznał, tak bardzo kochał teatr. Tam widz nie popada w uzależnienie od postaci pokazanych na scenie, tylko uczy się, że naiwna i gorączkowa chęć pomocy to moralna pułapka, której nie należy ulegać pod groźbą ściągnięcia kłopotów na wszystkich dookoła. Dobry samarytanin nie będzie mógł opędzić się od natrętów, a pocieszany nieszczęśnik może łatwo popaść w coraz większe uzależnienie od swego opiekuna. Rousseau wspomina o tym w liście do pana d’Alembert, przyznając, że chodzi do teatru po to, by zapomnieć o przyjaciołach i sąsiadach, by się oderwać od głodujących i chorych, by się nacieszyć nierealnością świata. Czy to objaw bezduszności i twardego serca?
Może być różnie. Chwila namysłu wystarczy, by zrozumieć, że tylko powściągliwe pomaganie jest dobre, a intensywne jest zawsze niebezpieczne i uzależniające. Pisał o tym na przykład Seneka. Jednak z drugiej strony wielu nawiedzonych kaznodziei z upodobaniem zamazuje tę różnicę. Rousseau ją dostrzegał i nie zawsze upajał się wizją braterskiej pomocy obejmującej wszystkich ludzi. Jego opis odczuć człowieka ogarniętego współczuciem to wspaniałe przedstawienie teatralne, pełne kontrastów i niekonsekwencji, samopotępienia i gorączkowej wzniosłości. Sławę zdobyły słowa z Emila: „Wyobraźnia łatwiej stawia nas na miejscu nędzarza niż na miejscu szczęśliwca; czujemy, że jeden z tych stanów dotyka nas bardziej niż drugi. Litość jest uczuciem miłym, ponieważ stawiając na miejscu człowieka cierpiącego, odczuwa się jednak przyjemność, że się nie cierpi jak on” (Emil, I, 21). To jest najważniejsza lekcja z Rousseau. Litość to zwodnicze uczucie. Kto go nigdy nie odczuwa, jest zatwardziałym egoistą. Kto pozwala, by ono kierowało jego rozumem, jest naiwnym utopistą. O czymś podobnym pisał św. Augustyn, robiąc sobie wyrzuty za przypatrywanie się walce gladiatorów. Podobne myśli znajdujemy w powieściach wojennych, podkreślających bezużyteczność poświęcenia na froncie, gdy wojny nie da się wygrać. Choć przeciw temu stanowisku powstał poemat Lorda Tennysona o ataku lekkiej brygady przed frontem oddziałów rosyjskich pod Bałakławą – co zdaniem autora było aktem bohaterstwa, zbędnym, ale wielkim poświęceniem dla własnego kraju. W Reducie Ordona tego nie ma. Tam dowódca nie miał innego wyjścia, tylko musiał wysadzić własne umocnienia w powietrze. Niemniej każdemu, kto chce pomagać innym, powinny brzmieć w uszach złowieszcze słowa Rousseau: „Litość jest uczuciem miłym”. A tym, którzy tych słów nie słyszą, chyba się wydaje, że słyszą brawa, którymi w przyszłości będą nagrodzone ich czyny. To dość naiwne złudzenie.
Przydatna pomoc i mądre poświęcenie wyglądają inaczej. Codzienne posiłki wydawane potrzebującym w kościele Kapucynów na Miodowej to skromny, rzadko doceniany i jeszcze rzadziej naśladowany zwyczaj. Nie wywołuje braw, ale budzi szacunek. Natomiast napominanie, byśmy okazywali litość marznącym dzieciom i kobietom próbującym się przedrzeć przez bagna i zasieki na granicy białoruskiej, to zachęta zwodnicza i przyczyniająca się do tego, że zaczynamy lekceważyć trzeźwych i cierpliwych poszukiwaczy lepszego życia, którzy pozostali w domu, nie dali się zwieść i nie stali się ofiarami cynicznej, globalnej polityki.
Jednak w zeszłym roku część świeckich i duchownych komentatorów przekonywała, że powinniśmy się kierować przede wszystkim miłością bliźniego. Ci zwolennicy powierzchownego odczytania obowiązku współczucia popularyzowali niekonsekwentną propozycję: „Wpuszczać uciekinierów nie wolno. Ale tym, którym udało się przedrzeć, należy się najlepsza pomoc, na jaką nas stać”. Przypomina to hipokryzję zawartą w porzuconym już szczęśliwie obyczaju, który nakazywał: „Kobiet gwałcić nie wolno. Ale jeśli już do gwałtu dojdzie, to gwałciciel powinien się oświadczyć, powinno mu się wybaczyć, przyjąć jako konkurenta i pobłogosławić mu jako przyszłemu mężowi wybranej kobiety”. To jest dziwna żonglerka moralna, emocjonalna i religijna. Czy można do niej zniechęcać osoby mające jakiś szacunek dla trwałości swych uczuć?
Boyd ma w tej sprawie przemyślane stanowisko. Używa słów postmodernistycznych, ale używa ich rozważnie. Jego zdaniem powinniśmy lepiej zrozumieć mechanizm „różnicowania i przezwyciężania” (czyli: difference and transgression). Te hasła mówią o tym, że należy dostrzec i rozpoznać, a później obalić i potępić sztuczne granice dzielące ludzi. Pierwotnie te słowa miały znaczyć tyle, że wszelka obcość i hermetyczność są źródłem społecznego zła. Choć każdy jest częścią jakiejś warstwy społecznej, grupy etnicznej, koterii lub kamaryli, to powinien być oceniany indywidualnie za swe osobiste wady i zalety, a nie za przynależność do zbiorowości, której jest częścią. Nawet prestiż powinien być rozpatrywany jednostkowo, a nie grupowo. Liberalizm i egalitaryzm żądają, by każdy sam odpowiadał za własne czyny i decyzje. Żadne winy nie przechodzą ze sprawcy na wszystkich członków jego społeczności, i odwrotnie. Pochopne uogólnienia zachęcają do nietolerancji i dyskryminacji. To jest ukryta podstawa kolonializmu, faszyzmu, rasizmu i antysemityzmu. Każdy człowiek jest bowiem wart tyle, ile sam sobą reprezentuje. Nie wolno z góry kategoryzować i utożsamiać czarnoskórego, który chce być lekarzem, z czarnoskórym, który chce być gangsterem. Pierwszemu trzeba pomóc, choć nie za darmo, tylko za porządną naukę zawodu, a drugiemu trzeba postawić twarde, choć uczciwe warunki readaptacji. Zbitka „różnicowanie i przezwyciężanie” mówi więc: „Zapomnijmy, co nas dzieli, pamiętajmy o tym, co nas łączy”. To są oczywiście piękne reguły moralne, ale wymagają inteligentnego zastosowania. Nie można stosować ich na ślepo w nadziei, że każde dobre traktowanie wywołuje wdzięczność, samodzielność i niezależność. Czasem jest odwrotnie.
.Nie możemy uratować wszystkich rodzin, które się pojawią na granicy, i nie mamy powodu, by poświęcać przyszłości swoich dzieci w tym celu, by poprawić los innych dzieci, nawet jeśli te ostatnie znalazły się w opłakanej sytuacji przez naiwność i nieodpowiedzialność ich rodziców. „Różnicowanie i transgresja” nic tu nie pomogą. Dobry Samarytanin obiecał, że zapłaci za pomoc okazaną zranionemu, gdy będzie wracać. Sam nie zakasał rękawów i nie opatrywał ran. Miał coś innego do zrobienia. Obiecał pieniądze i odszedł. Wszyscy mamy prawo postąpić podobnie. Zakres pomocy humanitarnej nie może polegać na umieszczeniu każdego, kto o to poprosi, w domu opieki w obcym kraju. Nie może gwarantować pomocy obcym dzieciom na takim poziomie, jaki chcemy zapewnić własnym. Niekiedy szukający ratunku są tylko intruzami i wtedy wolno nam dopuścić się „różnicowania”. Nie zawsze musimy forsować powszechne „przezwyciężanie”. Wolno nam dbać o swoje sprawy bardziej niż o cudze. Gdy stoimy przed takim dylematem, J.-J. Rousseau, Lew Tołstoj i matka Teresa nie są najlepszymi doradcami.
Jacek Hołówka
Tekst opublikowany w nr 37 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].