To znamienne, jak wiele terminów naszego dyskursu publicznego pochodzi z Roku 1984 Orwella: „policja myśli”, „zbrodnia nienawiści”, „przestępstwo myślowe”, „nowomowa”, „dziura pamięci”, „wolność reprodukcyjna” – pisze prof. Ewa THOMPSON
Antygona Sofoklesa kończy się śmiercią córek i synów Edypa i Jokasty. Ich tragedia stanowi ponure przypomnienie, że ludzie są tylko drobinkami kurzu w rękach bogów i że bogowie mogą nałożyć klątwy, od których nie ma ucieczki. Ale Antygona to także sztuka o polityce. Króla Kreona nie obchodzą bogowie, chce raczej, aby jego kraj pozostał stabilny pod jego rządami. Oznacza to, że jego wrogowie muszą zostać ukarani i zdyskredytowani, nawet jeśli tym wrogiem okaże się jego własny bratanek.
Dziś nie wierzymy już w boskie klątwy, ale przypuszczalnie wielu z nas nadal wierzy w Boga, a zatem w niezmienność takich pojęć jak dobro i zło. Wierzymy, że każdy obszar naszego życia i działalności ludzkiej, a więc także polityka, podlega boskiej kontroli. Tymczasem, jeśli istnieje jakaś część ludzkiej działalności, z której usunięto wszelkie wzmianki o Bogu – z wyjątkiem być może tych najbardziej formalnych – to jest nią polityka.
Antygona prezentuje walkę pomiędzy rzeczywistością i prawami, które wykraczają poza samo istnienie człowieka, a tymi, które mają na celu zachowanie dobrobytu społeczeństwa. W tej tragicznej walce tkwi powaga sztuki. W porównaniu z dramatem Sofoklesa nasze współczesne debaty polityczne sprawiają wrażenie pozbawionych głębi. Radykalny brak „metafizycznej podszewki” w polityce XXI w. sprawia, że język staje się nieważki; słowa unoszą się w nim w sposób przypadkowy.
Ta nieważkość języka politycznego oznacza, że każdy może reinterpretować znaczenie słów wedle własnego uznania; może usuwać i dodawać słowa, zakopywać stare znaczenia i nadawać nowe, które mają za zadanie zwodzić i dezorientować.
W fikcyjnym świecie Roku 1984 George’a Orwella za sprawą wpływu aparatu władzy poddano reinterpretacji semantykę języka; ludzie tracą z pamięci dawne rozumienie słów, a zyskują nowe. Ci, którzy stawiają opór, są likwidowani. Nowe znaczenia słów są kreowane przez małą grupę ludzi, którzy dzierżą pełną i całkowitą kontrolę nad resztą społeczeństwa. W realnym świecie dzisiejszej Ameryki, w którym obowiązuje pierwsza poprawka do konstytucji, taki bieg wydarzeń jest oczywiście niemożliwy, ale wciąż istnieją sposoby zmuszania ludzi do akceptowania nowych interpretacji i nowej semantyki i tym samym ograniczania obywateli w ich politycznych decyzjach.
Zarówno w języku dziennikarskim, jak i akademickim istnieje współcześnie oczekiwanie, że do opisywania spraw społecznych i międzynarodowych będzie się używać określonego zestawu terminów. Znajdują się w nim pojęcia „pozytywne”, takie jak „demokracja”, „prawa reprodukcyjne”, „różnorodność”, „wielokulturowość”, „równość”, „sprawiedliwość społeczna”, „LGBTQ+” i „Black Lives Matter”. Lista znaczeń „negatywnych” jest dłuższa i obejmuje takie słowa, jak: „faszyzm”, „nacjonalizm”, „populizm”, „nierówność”, „rasizm”, „autokracja”, „biały przywilej”, „dyskryminacja” i wreszcie „mowa nienawiści”, „przestępstwa z nienawiści”, przy czym te ostatnie mają posmak orwellowskich „przestępstw myślowych”.
Niewiele osób publicznych ma odwagę zadeklarować sympatię dla któregokolwiek z pojęć z listy „negatywnej” w obawie przed utratą pozycji profesjonalisty o nieposzlakowanej opinii. Dlatego rytuałem stało się dziś określanie rządów państw, które nie przyjmują z entuzjazmem pierwszej grupy pojęć jako powszechnie obowiązujących lub nie wprowadzają ich w życie społeczne, jako „faszystowskich”, „rasistowskich” lub „nienawistnych”. Działania i ideologie, które promują pierwszą grupę pojęć, a brzydzą się drugimi, są klasyfikowane w dyskursie publicznym jako „dobre”, podczas gdy ich przeciwieństwa są – w orwellowskiej terminologii – „niedobre”. Słowa takie jak „patriotyzm” i „wolność” są obecnie rzadko używane, a Hitler i Victor Orbán są jednakowo określani jako „faszyści”, mimo że Hitler był narodowym socjalistą, a jego partia nazistowska w żaden sposób nie była duplikatem faszyzmu generała Francisco Franco ani rządów premiera Orbána na Węgrzech. Podobnie jak T.S. Eliot pisał kiedyś o „pustych ludziach”, dzisiaj można mówić o „pustych słowach”, czyli o pojęciach, których „zaktualizowane” znaczenia straciły swój dawny związek z czymkolwiek trwałym i które służą współcześnie raczej celom ideologicznym niż dokładnej deskrypcji.
Jednym z najpoważniej nadużywanych słów we współczesnym dyskursie o polityce jest „demokracja”. W Demokracji w Ameryce (1840) Alexis de Tocqueville ostrzegał, że „narody demokratyczne wykazują bardziej żarliwe i trwałe umiłowanie równości niż wolności”. Tocqueville obawiał się, że miłość do równości może przybrać gigantyczne rozmiary i ostatecznie zniszczyć zarówno demokrację, jak i wolność. W jego czasach słowo „demokracja” cechowało się stabilnym znaczeniem, przede wszystkim dlatego, że dyskurs publiczny był wciąż zakotwiczony w rzeczach trwałych. Jednak de Tocqueville przewidział możliwość oddzielenia języka od rzeczywistości. Słusznie zauważył, że „demokracja” będzie jedną z ofiar takiego oddzielenia, czego przykład dostarczył nam Guy Verhofstadt, jeden z głównych ideologów europejskiej skrajnej lewicy. W sierpniu 2020 roku nazwał on Unię Europejską „pełną demokracją”. Ale UE jest zarządzana przez Komisję Europejską, organ niewybieralny, więc jak można nazwać ten układ demokratycznym?
Semantyka słowa „demokracja” jest wywrotna. Słowo to bywa używane do wyrażania różnych poglądów, od neomarksistowskich po konserwatywne. Najczęściej posługują się nim ideolodzy, którzy uzupełniają ten termin własnymi i nowymi treściami, mając nadzieję, że czytelnicy i słuchacze tego nie zauważą. „Demokracja” jest więc obecnie najczęściej kojarzona z procesem zaniku wartości narodowych i chrześcijańskich oraz z promowaniem mniejszości seksualnych i różnorodności społecznej. Podam dwa przykłady.
W sierpniu 2020 r. mieszkańcy Białorusi, kraju położonego pomiędzy Rosją a Polską, wyszli na ulice w akcie protestu przeciwko wynikom wyborów prezydenckich. Białoruś jest ostatnim bastionem homo sovieticus i ostatnim nadal istniejącym przykładem destrukcyjnych skutków podporządkowania Moskwie Europy Wschodniej i Środkowej. Protest przerodził się w ogromne demonstracje, które wybuchły w niemal wszystkich miastach kraju. Z czasem coraz bardziej stawało się jasne, że sfałszowane wybory były tylko pretekstem do buntu; w rzeczywistości Białorusini chcieli przede wszystkim wolności od moskiewskiej dominacji.
Jak zareagowały na te wydarzenia międzynarodowe media i politycy? Media ogłosiły, że Białorusini demonstrowali na rzecz „demokracji”. 5 sierpnia 2020 r. Rada Atlantycka opublikowała artykuł zatytułowany Od dyktatury do demokracji, z którego dowiadujemy się, że obecny prezydent, Aleksander Łukaszenka, jest autorytarnym „strongmanem” sprzeciwiającym się „demokratycznemu przebudzeniu” w kraju. Dalej czytamy, że Swiatłana Cichanouska, główna liderka opozycji, i jej zwolennicy chcą „pokojowego przekształcenia ustroju w demokratyczny” i że jej wiece stały się „centralnym ośrodkiem demokratycznej opozycji w kraju”. Podobnie CBS News zamieściła tytuł Prodemokratyczne protesty na Białorusi rosną po zakwestionowanych wyborach, a w mediach społecznościowych pojawiły się filmy zatytułowane Poznaj kobiety, które przewodzą walce o demokrację na Białorusi. Artykuł Associated Press (przedrukowany w „New York Timesie” z 19 sierpnia 2020 r.) głosił, że „UE popiera białoruskie wiece prodemokratyczne, odrzucając wyniki wyborów”. Tymczasem Carl Bildt, współprzewodniczący Europejskiej Rady Stosunków Zagranicznych, w oświadczeniu dla prasy powiedział: „Dzisiejsza frekwencja w Mińsku na manifestacji na rzecz demokracji jest absolutnie masowa”.
Ale Białorusini nie prosili o „demokrację”. Oni wołali o „wolność”. Powoływanie się na „demokrację” pozostawia nietknięty oczywisty problem, o którym nikt nie mówi: wojskowej okupacji Białorusi przez Rosję. „Białoruś będzie wolna” – powiedział znany białoruski dziennikarz Franciszak Wiaczorka, podobnie jak prezydent Litwy Dalia Grybauskaitė, która mówiła o „wolności dla Białorusi”. 12 października 2020 r. na demonstracji białoruskich emerytów padło żądanie „Wolność dla naszych dzieci!”, a na wcześniejszych transparentach protestacyjnych białoruskich kobiet pojawiły się słowa „wolność” i „swoboda”, a nie „demokracja”.
Nie znaczy to wcale, że Białorusini są antydemokratyczni, ale dzisiaj ich głównym celem jest wyzwolenie narodu spod kurateli Moskwy. Zakładają oni, że wszystko inne, w tym demokracja, nastąpi później. Od czasu podporządkowania sobie Europy Wschodniej przez ZSRR zachodni dziennikarze i politycy wolą nie słyszeć słowa „wolność”. Znacznie bezpieczniejsze jest słowo „demokracja”, termin, którego znaczenie można zmieniać w zależności od światopoglądu nadawcy.
Podobna sytuacja miała miejsce czterdzieści lat temu, kiedy związek zawodowy „Solidarność” w Polsce przekształcił się w ruch na rzecz wyzwolenia z narzuconego przez Sowietów komunizmu. Adam Michnik, wybitny neomarksista, próbował wówczas wmówić społeczeństwu polskiemu i Zachodowi, że „Solidarność” walczy nie o wolność, ale o demokrację. Przekonał wielu na Zachodzie, że „Solidarność” chce różnorodności i zmian społecznych, a nie wolności i moralności chrześcijańskiej.
Jego książki i artykuły promowały „demokrację” jako rzekomy cel związku robotniczego, a ponieważ jako jeden z nielicznych Polaków miał dostęp do „New York Timesa”, jego poglądy – przedstawiane jako poglądy ruchu „Solidarność” – zyskały szeroki obieg wśród lewicowych intelektualistów w Stanach Zjednoczonych. W artykule opublikowanym 25 marca 2007 r. Michnik tak opisał ówczesne priorytety „Solidarności”: „Demokracja zamiast dyktatury, pluralizm zamiast monopolu, prawo zamiast bezprawia, wolność prasy zamiast cenzury, różnorodność zamiast konformizmu, otwarte granice zamiast drutu kolczastego, tolerancja zamiast panującej ideologii”.
Z tego powodu „Solidarność” spotkała się z życzliwą aprobatą amerykańskich mediów i intelektualnego establishmentu. Ale kiedy stało się jasne, że Polacy bardziej cenią sobie katolicyzm i wolność niż zmiany społeczne, spadkobiercy „Solidarności” zaczęli być krytykowani, aż w końcu uznano ich za nieakceptowalnych, a nawet mówiono, że są „na drodze do faszyzmu”. Wysiłki Michnika są klasycznym przykładem mieszania jabłek z pomarańczami i wprowadzania czytelnika w błąd. Kiedy już zrozumiano, że ówczesna koalicja rządząca w Polsce wyznaje konserwatywne poglądy podobne do tych, które w latach 80. głosiła „Solidarność”, Michnik szybko nazwał ją „populistyczną”, mówiąc, że nawet „populizm może przybrać postać nostalgicznego postkomunizmu lub antykomunizmu z bolszewicką twarzą”.
Neomarksiści byli jednymi z pierwszych, którzy zaczęli manipulować językiem polityki, rzucając inwektywami, takimi jak „populista”, „faszysta” i „bolszewik”, na konserwatystów, których przywiązaniem do tradycji gardzili, i używając słowa „demokracja” w odniesieniu do jednostek politycznych promujących zmiany społeczne, różnorodność i nadmierną koncentrację na seksualności. Cały proces wyzwalania się Europy Środkowej i Wschodniej od komunizmu był w wielu zachodnich tekstach podstępnie przedstawiany jako przykład tego, co neomarksiści chcieliby zobaczyć: drogi ku demokracji. Następnie, gdy stało się jasne, że obywatele krajów Europy Środkowej pragną przede wszystkim wolności osobistej i swobody dla swoich narodów, neomarksiści zaczęli twierdzić, że ci ludzie i ich przywódcy nie są „demokratyczni”, lecz „populistyczni” lub „faszystowscy”. Obok polskiej „Solidarności” węgierska partia Fidesz jest przykładem tego, jak miłujący wolność Węgrzy byli najpierw oklaskiwani za swoje wysiłki na rzecz pokonania komunizmu, a następnie ganiono ich za rzekome przywiązanie do faszyzmu. Podobna walka toczy się obecnie w Parlamencie Europejskim i w administracji UE w Brukseli.
Zawłaszczenie słowa „demokracja” do promowania celów neomarksizmu jest ważne, ponieważ praktycznie wszystkie narody, które próbowały, z powodzeniem lub nie, uwolnić się spod okupacji wojskowej innego kraju, określają siebie jako walczące o wolność i swobodę. Dla nich demokracja jest atrybutem wolności, samoistnie rozumianym przymiotem społeczeństwa, w którym każdy ma prawo głosu w wyborach, które nie są sfałszowane. Wolność jest celem, demokracja jest produktem ubocznym. Jednak lewicowi intelektualiści już dawno oderwali słowo „demokracja” od jego znaczenia w rozumieniu de Tocqueville’a. To swobodnie dryfujące słowo było przywoływane przez tyranów i mężów stanu, przez ludzi wolnych i zniewolonych.
Po II wojnie światowej prawie każdy kraj zdecydował się określić siebie jako demokratyczny. Jeden z najbardziej opresyjnych krajów w Europie nazywał się „Niemiecką Republiką Demokratyczną”.
Reinterpretacja słowa „demokracja” idzie w parze ze współczesnym wykorzystaniem słowa „faszyzm”. Neomarksiści i ich niemarksistowscy zwolennicy promują zmiany społeczne, których motorem nie jest już proletariat, ale mniejszości seksualne i rasowe. Robotnicy są teraz „białymi supremacjonistami” w niebieskich kołnierzykach. Każdy, kto sprzeciwia się nowemu znaczeniu „demokracji” (jako systemu, w którym na pierwszy plan wysuwają się mniejszości seksualne i rasowe), jest „faszystą” lub „nacjonalistą”. Priyamvada Gopal, profesor z Uniwersytetu w Cambridge, nazwała brytyjskich konserwatystów świętujących zwycięstwo nad niemieckim nazizmem „prawicowcami” i „faszystami”, chociaż to właśnie faszyzm oni potępiali. Po zabiciu mężczyzny podczas zamieszek w Portland w sierpniu 2020 r. jedna z aktywistek powiedziała: „Nie jest nam smutno, że faszysta nie żyje”. Nie trzeba dodawać, że użycie tego słowa ma niewiele wspólnego ze zjawiskiem faszyzmu we Włoszech czy Hiszpanii przed II wojną światową.
W tym samym duchu próby sprzeciwu polskich katolików wobec przedwczesnego wprowadzenia lekcji o seksualności do szkół podstawowych są opisywane przez neomarksistowskie media jako „nacjonalistyczne”. W tym samym dniu, w którym profesor Gopal oskarżyła Brytyjczyków o faszyzm, Yahoo News ogłosiło, że „polscy nacjonaliści i aktywiści LGBT ścierają się w Warszawie”. Wygląda na to, że w opinii neomarksistowskich komentatorów sprzeciw wobec przedwczesnej seksualizacji dzieci oznacza, że ktoś jest nacjonalistą.
Używanie takich słów jak „mowa nienawiści” i „przestępstwo z nienawiści” w dzisiejszej debacie politycznej i społecznej idzie w parze z pustosłowiem opisanym powyżej. To znamienne, jak wiele terminów naszego dyskursu publicznego pochodzi z Roku 1984 Orwella: „policja myśli”, „zbrodnia nienawiści”, „przestępstwo myślowe”, „nowomowa”, „dziura pamięci”, „wolność reprodukcyjna”.
W Roku 1984 rządzący regularnie organizują „tygodnie nienawiści”, podczas których nakazuje się obywatelom wyrażać nienawiść do wrogów kraju. Lewicowi ideolodzy umiejętnie to wykorzystali i oskarżyli tych, którzy sprzeciwiają się ich programowi, o „przestępstwa z nienawiści”. Tendencje te przedostały się nawet do amerykańskiego ustawodawstwa, które obecnie zawiera nieznaną wcześniej kategorię „przestępstwa z nienawiści”. Założenie, że motywacja działania może być tak nieodwołalnie określona, nie może nie wzbudzać wściekłości w tych, których to dotyczy, i dlatego samo wspomnienie o „zbrodni nienawiści” zwykle wywołuje nienawiść, zamiast ją łagodzić.
Nadawanie nowych znaczeń pewnym słowom wiąże się z procesem wypierania innych słów nie w tak radykalny sposób, jak to miało miejsce w Roku 1984, ale raczej poprzez coraz rzadsze ich pojawianie się w druku. Jest to eliminacja w zwolnionym tempie. Słowa i zwroty takie jak „patriotyzm”, „zabijanie nienarodzonych”, „wierność małżeńska”, „opatrzność”, „przywiązanie do chrześcijańskiej tradycji” rzadko pojawiają się w tekstach naukowych i publicystycznych, a jeśli już, to często z ironicznym podtekstem, tak jakby bycie patriotą czy wierność małżonkowi były czymś, co poważnego i dojrzałego człowieka nie powinno obchodzić. Z drugiej strony wielokrotnie słyszymy słowa takie jak „transgender”, „biseksualizm” czy „prawa reprodukcyjne”, a wyobraźnia społeczna ma tendencję do podążania za drukowanymi i mówionymi sugestiami.
Poglądy dużej części populacji są obecnie kształtowane przez media, a nie przez religię, studiowanie filozofii czy rozmowy z mądrymi babciami i dziadkami. W rzeczywistości to media jako pierwsze zdołały przekonać wielu, że o znaczeniu słów mogą i powinni decydować ci, którzy dla mediów piszą.
A jednak zdarza nam się czytać starożytnych, a Antygona Sofoklesa pozostaje jednym z drogowskazów cywilizacji, której, jak twierdzimy, jesteśmy częścią. Słowa wypowiadane przez postaci tej ponadczasowej sztuki są pełne trwałych znaczeń, nie ma w nich próby oszukania czytelnika poprzez manipulacje czy reinterpretacje pojęć. Porównując głęboki język Antygony z dyskursem dzisiejszej polityki, uświadamiamy sobie, że pewien stopień uwzględniania w języku wartości transcendentnych jest konieczny, aby polityka odzyskała swoją godność i wiarygodność. Antygona przypomina nam, jak daleko odeszliśmy od tego, co sprawiało, że zachodnie systemy polityczne przetrwały tysiąclecia: zaufania, że słowa odnoszą się do trwałych znaczeń i że dyskurs, zamiast epatować nowymi zastosowaniami, dąży do komunikacyjnej klarowności.
.Znaczenie słów narastało stopniowo, ich pełnia zależała od tego, jak długo były w użyciu i kto je stosował. Wszystkie natomiast miały wartość metafizyczną. Jej utrata w polityce doprowadziła do pogorszenia się jakości dyskursu publicznego. Teraz kluczowymi pojęciami posługują się ludzie, którzy nie potrafią odróżnić faszyzmu od nazizmu, demokracji od wolności czy przestrzegania dziesięciu przykazań od nienawiści. Nie chodzi o to, że jakaś ideologia przejmuje kontrolę nad wszelkimi interpretacjami i komentarzami. Brak uznania rzeczywistości wykraczającej poza porządek polityczny i niechęć do znalezienia porozumienia z tą rzeczywistością tworzy nowomowę i odbiera językowi polityki istotną powagę.
Ewa Thompson
Tekst opublikowany w wyd. 28 miesięcznika opinii “Wszystko co Najważniejsze”. Przekład: Anna Popławska.