

Czy trzeba bronić człowieka przeciw temu, co zagraża mu ze strony projektu nowoczesnego?
Współczesny paradoks dobra. Zwolennicy projektu nowoczesnego doskonale potrafią wytwarzać dobra materialne, kulturalne i moralne. Wydają się natomiast niezdolni wyjaśnić, w jakim sensie dobrem jest samo istnienie człowieka – pisze prof. Rémi BRAGUE
.Konserwatyści, od czasu Edmunda Burke’a, z nostalgią przywołują całe bogactwo tego, co zostało utracone wskutek usystematyzowania stosunków międzyludzkich, a przede wszystkim rozerwania tkanki historii, które pociągnęło za sobą pragnienie radykalnego rozpoczęcia od nowa. Stąd chęć ocalenia tego, co można jeszcze uratować. A w naszych czasach powołujący się na świadomość ekologiczną stale wskazują na cenę, jaką płacimy za przemysłowe udomowienie natury – bardzo wysoką dla panującego człowieka – albo na zagrożenia dla jego istnienia ze strony przemysłu.
Obraz rozświetlenia ciemności, obrany przez samo oświecenie, kryje w sobie ironiczny kontrapunkt. Wedle pewnej bajeczki, zamieszczonej w roku 1784 w Berlinische Monatschrift, pragnienie oświetlenia za wszelką cenę może doprowadzić do niszczycielskiego pożaru: pewna małpa podkłada ogień w lesie i cieszy się, że w ten sposób oświetliła okolicę. Leopardi wyciąga z podobnych refleksji mądrą maksymę: „Rozum jest światłem. Natura chce być przez rozum rozświetlona, a nie przezeń spalona”.
Zdecydowałem się cytować tylko marginalnie obiekcje rozmaitych „konserwatystów”, „reakcjonistów” czy „obskurantów”. Poświęciłem natomiast dużo miejsca przejawom wewnętrznej dialektyki projektu nowoczesnego, cytując je możliwie jak najczęściej i komentując gdzieniegdzie. Podkreślałem jedynie te sformułowania, w których ta dialektyka objawia się szczególnie wyraziście. Mój zamiar ograniczał się do snucia opowieści, by pozwolić projektowi nowoczesnemu gnać swobodnie ku własnemu samo-zniszczeniu. Natomiast moją osobistą nadzieją – jako jednostki należącej do gatunku żywego, wdzięcznego spadkobiercy konkretnej cywilizacji i lojalnego obywatela pewnej wspólnoty politycznej – jest, oczywiście, przeciwdziałanie tej tendencji.
Widmo obskurantyzmu
.Czy nadzieja jest obowiązkiem? Czy naprawdę trzeba bronić człowieka przeciw temu, co zagraża mu ze strony projektu nowoczesnego? Powstaje pytanie, które gdzie indziej nazwałem „uzasadnieniem dla istnienia człowieka”. Wyraża się ono szczególnie w tym, co nazwałbym paradoksem dobra: zwolennicy projektu nowoczesnego doskonale potrafią wytwarzać dobra materialne, kulturalne i moralne, które, jak utrzymują, zapewniają istocie ludzkiej; nie potrzebują w tym celu niczego poza zasobami znajdującymi się w niej samej. Wydają się natomiast niezdolni wyjaśnić, w jakim sensie dobrem jest samo istnienie człowieka, który może cieszyć się oddanymi im w ten sposób do dyspozycji dobrami.
Powołam się tu na formułę Johna N. Graya: „W naszej epoce późnej nowoczesności projekt oświeceniowy głosi się głównie z obawy przed następstwami jego ewentualnego porzucenia […]. Nasze kultury są kulturami oświecenia nie z przekonania, a z braku innej możliwości”. To dlatego skrupulatnie podtrzymujemy krążące widmo obskurantyzmu, dbając o to, by uwiarygodnić „złych reakcjonistów”, a ich sprzeciw wobec oświecenia – które samo z siebie nie potrafi się bronić – jedynie usprawiedliwia jego słuszność.
Nasz humanizm jest bardziej anty-antyhumanizmem niż bezpośrednią afirmacją dobroci ludzkiej. Zrodzony w kontekście rewolucyjnym, stracił inicjatywę i nie jest dziś niczym więcej, jak reakcją na antyhumanizm, który może zresztą sam wytwarza. „Antyhumanizm: grzmieć przeciwko”, powiedziałby Flaubert, a nasi nowocześni, w stylu czy to Bouvarda, czy Pécucheta, nieustannie owo oburzenie wyrażają. Trudniej wyjaśnić, co właściwie znaczy „humanizm” i dlaczego mamy go promować. Według obu źródeł kultury zachodniej, „Aten” i „Jerozolimy”, jednostka ludzka wyłania się na tle fundamentu, którego nie tworzy, lecz, przeciwnie, sama jest jego wytworem.
W Grecji najlepiej wyraża to przesłanie Arystotelesa, powtarzającego dobitnie około dwudziestu razy: „Człowiek rodzi się z człowieka”. Jest to potoczna, skrócona wersja formuły, lecz w pełnej odsłonie spotykamy ją tylko raz: „Człowieka rodzi człowiek, ale także i słońce”. Arystoteles rozumiał w ten sposób fakt, że konkretny człowiek – nie zaś platońska idea człowieczeństwa – płodzi innego konkretnego człowieka. Ale właśnie dlatego, że chodzi o konkretne jednostki, trzeba przypomnieć, że na horyzoncie każdego pokolenia obecne jest słońce, sprawiające, że ziarna kiełkują i powraca pora miłości. Człowiek staje się człowiekiem na fundamencie realiów od niego niezależnych. By je nazwać, Grecy wynaleźli kluczowe słowo filozofii, „natura” (physis). To dlatego Arystoteles zauważa, że polityka nie tworzy ludzi sama, lecz otrzymuje ich od natury.
Projekt autonomii człowieka
.Inne źródło naszej kultury, Biblia, nie używa pojęcia natury ani też nie podaje słowa dla jej wyrażenia. Można jednak wykryć w Piśmie ekwiwalent greckiej physis – nie tyle jako pojęcie, ile jako temat narracyjny. Księga Powtórzonego Prawa wyraża to na swój sposób jako konieczność kontekstu dla działania ludzkiego: „Obyś nie powiedział w swoim sercu: «To moja siła i moc moich rąk zdobyły mi bogactwo». Pamiętaj o Panu, Bogu twoim, bo On udziela ci siły do zdobycia bogactwa, aby wypełnić dzisiaj przymierze, jakie poprzysiągł twoim przodkom” (Pwt 8,17–18). To, co posiadane, przychodzi od kogo innego, a mówiąc bardziej radykalnie: wszystko, dzięki czemu możemy nabywać, jest otrzymane. Elementem zewnętrznym nie jest tu stała obecność natury, lecz historyczna ingerencja Boga. Przymierze zajmuje miejsce natury, ale się do niej nie sprowadza. Nic nie jest bardziej kuszące niż zapomnienie o owym zewnętrznym pochodzeniu dóbr i przypisanie sobie zasługi ich zdobycia. Byłoby to podobne do arogancji człowieka, który „w swoim sercu” powiedział, że sam nabył dla siebie Ziemię Obiecaną. Świadomość początku i przywiązanie do niego są powierzone instancji tak niestałej i wymagającej nieustannego podtrzymywania, jak pamięć; strzeże ich zaś cnota tak trudna jak ta nazywana przez Rzymian „pobożnością” (pietas).
Nowoczesność wyrzekła się obu początków, naturalnego i boskiego. Według niej człowieka poczyna człowiek, nie potrzebując do tego ani słońca, ani natury przez nie symbolizowanej, ani też Boga Przymierza. Projekt autonomii prowadzi do idei samorództwa człowieka, o którą otarł się młody Marks. Z drugiej strony, kiedy mowa o ostatecznym przeznaczeniu człowieka, idea przemiany – nawet tam, gdzie wyraża ją identyczny obraz – przybiera nowy ton: u Dantego robak zamienia się w „rajskiego motyla, bez osłon na sąd lecącego Boży” i zadowalającego się kontemplacją; u Wordswortha rozwija skrzydła, by samemu być sobie panem.
Ale stworzenie samego siebie, rzeczywiste lub metaforyczne, jest jedynie elementem większego zbioru, jaki stanowi samookreślenie. I nic nie dowodzi, by było tego zbioru zwieńczeniem. Trzeba tysięcznych wysiłków i wiele czasu, by zmienić swój wygląd fizyczny, przebyć szczeble drabi- ny społecznej, jeszcze więcej, by naprawić swoją moralność. Czy samozniszczenie nie jest zatem rozwiązaniem szybszym, bardziej całościowym i – powiedzmy to otwarcie – bardziej ekonomicznym? Samobójstwo jest „prostsze i łatwiejsze” od życia, by użyć formuły, za pomocą której Leibniz wyrażał przewagę „niczego” nad „czymś”. Co prawda, samobójstwo jest nieprzyjemne dla jednostki je popełniającej – i dlatego, z punktu widzenia jego wartości moralnej, może być godne potępienia, nie przestając być jednak godnym poszanowania. Natomiast samobójstwo demograficzne, przenosząc problem z jednostki na gatunek, uwalnia się od tej niedogodności nawet, jeśli staje się zjawiskiem masowym. Odnotujmy jednak, że traci zarazem to, co czyniło je godnym potępienia (bo komu wyrządzam krzywdę?), jak i to, co stanowiło o jego względnej godności.

Rémi Brague
Rémi Brague „Królestwo człowieka. Geneza i klęska projektu nowoczesnego”, tłumaczenie: Wiktor Dłuski (wyd. Teologia Polityczna”, Warszawa 2021). Tytuły i śródtytuły od redakcji.