Procesy zachodzące ostatnio w Ameryce znacząco wpływają na pozycję i bezpieczeństwo Polski w świecie – pisze prof. Kazimierz DADAK
Według badań opinii publicznej przeprowadzonych przez Reutera i Ipsos po ubiegłorocznych wyborach 28 procent wszystkich wyborców było zdania, że miały miejsce „nieprawidłowości”, wśród republikanów zaś taką opinię wyraziło aż 68 procent. Z kolei w badaniu zrobionym przez portal Just the News i agencję Rasmussena 25 procent Amerykanów dało twierdzącą odpowiedź na pytanie, czy stany, w których większość mają republikanie, mogą ogłosić secesję. Zatem zajścia, do których doszło w Waszyngtonie 6 stycznia 2021 r., były nie tyle wybrykiem skrajnych radykałów, ile odzwierciedleniem głębokich podziałów panujących w USA.
Od dziesięcioleci wyniki wyborów prezydenckich w USA, z nielicznymi wyjątkami, były przewidywalne. Mimo wielkiego szumu medialnego po dwu kadencjach republikanina następowały dwie kadencje demokraty i na odwrót. Wybory można było przyrównać do sporów w dobrze rozumiejącej się rodzinie, zawsze wygrywał przedstawiciel establishmentu.
Jedni reklamowali się jako przyjaciele szarego, ciężko pracującego obywatela, drudzy – jako niestrudzeni obrońcy przed wielkim zewnętrznym zagrożeniem, podczas gdy w istocie rzeczy wygrywali dobrze ustawieni, ponieważ w kraju, w którym lobbing jest legalny, wygrywają ci, którzy mają poparcie ludzi „z grubymi portfelami”.
Wygrana Donalda Trumpa w 2016 r. zakłóciła tę „idyllę”. Amerykańskie elity zostały zupełnie zaskoczone. Formalnie rzecz biorąc, Trump kandydował z ramienia Partii Republikańskiej, ale jak to w 2016 r. trafnie określiła Betsy DeVos, wśród jej przywódców był postrzegany jako intruz (interloper). Co gorsze, po szczęśliwej wygranej (zdobył mniej głosów, ale uzyskał większość w kolegium elektorów) nie zmienił swego stylu, był całkowicie niezależny, robił to, co uważał za słuszne, wszelkie próby okiełznania traktował jak osobistą obrazę i bez szacunku traktował wszystkich, którzy choćby w niewielkim stopniu sprzeciwili się jego decyzjom. Sposób, w jaki traktował współpracowników, mroził krew w żyłach. Taki potentat jak Rex Tillerson, były szef największej firmy naftowej ExxonMobil, który został sekretarzem stanu, o swej dymisji dowiedział się z wpisu na Twitterze.
Swoim zachowaniem Trump przyjaciół sobie nie zjednał, wręcz przeciwnie. Wśród elit liczba jego wrogów wzrastała z dnia na dzień – do końca pozostał intruzem. Biorąc pod uwagę, że Trump nie miał żadnego doświadczenia w polityce, żadnego zaplecza w postaci wypróbowanych współpracowników i trustu mózgów, była to taktyka samobójcza.
Wbrew szumnym obietnicom Trump wielkiej rewolucji w polityce wewnętrznej nie zrobił. Ani nie zbudował muru na granicy z Meksykiem, ani nie osuszył „waszyngtońskiego bagna”, ani nie wsadził Hillary Clinton do więzienia. Niemniej wśród zwykłych obywateli zyskał niezwykłą popularność, bo doskonale wczuwał się w ich potrzeby. Jako porywający mówca bez kłopotu trafiał do serc wyborców. Jego hasła „America First” (interes Ameryki zawsze na pierwszym miejscu) i „Make America Great Again” (uczyńmy Amerykę ponownie wielką) elektryzowały i mobilizowały słuchaczy. Dzięki temu w wyborach w 2020 r. uzyskał prawie 12 mln więcej głosów niż cztery lata wcześniej. Przy takim oszałamiającym wyniku trudno było liczyć się z porażką, ale według oficjalnych wyników wygrał jego konkurent.
Trump tej przegranej nie uznał i wszelkimi sposobami usiłował podważyć wiarygodność ubiegłorocznych wyborów. Było to zachowanie bez precedensu. W podobnej sytuacji Al Gore w 2000 r. w końcu uznał wygraną Georga W. Busha, podobnie w 1960 r. Richard Nixon nie kwestionował wygranej Johna F. Kennedy’ego. Tamci byli politykami, Trump jest „intruzem” i nie tańczy, jak mu zagra establishment. W oczach dziesiątków milionów wyborców było to i nadal jest jego wielkim atutem – on walczy z elitami i jako taki reprezentuje interes ogromnych rzesz, które z wielkości USA nie ciągnęły wielkich korzyści. Ciężar „wojen bez końca” – tak Trump je trafnie nazwał – spada głównie na barki klasy średniej i biedniejszych. Obciążenie podatkami nieproporcjonalnie mocno dosięga pierwszych, drudzy ginęli w piaskach Iraku i górach Afganistanu. Trump obiecał zakończyć owe konflikty. Trzeba mu przyznać, że w tym zakresie był konsekwentny i osiągnął tyle, ile mógł.
Ten właśnie aspekt jego rządów wywoływał największe zaniepokojenie elit.
Trump i jego wyborcy rozumieją wielkość Ameryki jako spokój i dobrobyt w kraju, elity zaś – jako ogromne wpływy w świecie. Zwykli obywatele marzą o powrocie do polityki izolacjonizmu, natomiast establishment uważa, że zadaniem rządu jest obrona nawet mało istotnych interesów w każdym zakątu świata. Są to punkty widzenia nie do pogodzenia, kompromis jest tu niemożliwy.
Obecnie na to różne widzenie polityki zagranicznej nakłada się coraz większy rozdźwięk w sprawach wewnętrznych. Od czasu zabójstwa George’a Floyda radykalna lewica zintensyfikowała swe działania. Rozruchy, połączone z rabowaniem sklepów, niszczeniem mienia, a nawet użyciem broni, przewaliły się przez wiele amerykańskich miast. Z inicjatywy Black Lives Matter, antify i innych organizacji dokonywane jest „przewartościowanie” amerykańskiej historii i tradycji, czego najlepszym przykładem było niszczenie pomników nie tylko generałów dowodzących wojskami Południa podczas wojny secesyjnej, ale nawet samego Jerzego Waszyngtona.
Lewica energicznie działa także w zakresie spraw obyczajowych, forsuje się ideologię gender i prawa, by nie rzec przywileje, dla społeczności LGBT+. Dla ogromnych rzesz stanowi to jednoznaczny zamach na ich swobody. Od dłuższego czasu wyznawcy kultury śmierci domagają się nie tylko uznania i zagwarantowania jej podstawowych zasad w drodze zmian w prawie, ale wręcz żądają przystania do grona jej zwolenników. Na przykład podczas prezydentury Baracka Obamy zmuszano katolickie organizacje do oferowania ubezpieczeń zdrowotnych obejmujących refundację przerywania ciąży. W tym układzie wolność sumienia staje się pustym frazesem.
Od dziesięcioleci Partia Republikańska kreowała się na obrońcę tradycyjnych wartości, niemniej działania te były zupełnie nieskuteczne, zaś niektórzy oceniali je jako nieszczere. Republikanie, gdy dochodzili do władzy, co najwyżej dokonywali kosmetycznych zmian w prawodawstwie, dlatego w tym zakresie kultura życia jest tam w powolnym, ale nieustannym odwrocie. Dla zwolenników cywilizacji życia prezydentura Trumpa zrodziła duże nadzieje i można powiedzieć, że ich nie zawiódł. Nominacje na stanowiska sędziów sądów federalnych cechowały się troską o sprawy moralne, szczególnie kwestię obrony życia nienarodzonych, mimo że w przeszłości sam Trump był zwolennikiem przerywania ciąży.
Wielki wiec 6 stycznia został przez część jego uczestników zamieniony w napaść na Kapitol, siedzibę amerykańskiego Kongresu, i to w momencie, gdy obie jego izby obradowały na temat wyników wyborów prezydenckich. Wtargnięcie do budynku, który w USA uchodzi za swoistą świętość, spowodowało niezwykłe poruszenie. Autorstwo tego wybryku zupełnie niesłusznie jest przypisywane Trumpowi, on bowiem ani nie organizował tego zgromadzenia, ani nie podżegał do zakłócenia obrad Kongresu. W swoim przemówieniu podczas tej demonstracji wzywał do nieustępliwej walki, ale nie do gwałcenia prawa – wzywał do pokojowej demonstracji.
Tymczasem został oskarżony o podżeganie do insurekcji i izba niższa Kongresu uznała go za winnego tej zbrodni. Do wszystkich demokratów dołączyło się dziesięcioro republikanów. W Senacie także siedmioro republikanów podtrzymało wyrok niższej izby, ale było to zbyt mało, żeby miało jakieś konsekwencje dla Trumpa, ponieważ do impeachmentu potrzeba większości dwóch trzecich.
Dla żelaznego elektoratu Donalda Trumpa, a stanowi on około 40 proc. republikanów, cała ta sprawa wygląda na próbę zemsty, tym bardziej że obradom Senatu przewodniczył nie prezes Sądu Najwyższego John Roberts, ale senator z ramienia Partii Demokratycznej, Patrick Leahy. Prezes Roberts nie wyraził zgody na udział w procedurze odsunięcia byłego już prezydenta od władzy. Powodów tej decyzji można się tylko domyślać, była to mało poważna inicjatywa. W Izbie Reprezentantów Trumpa skazano „z marszu”, nie przedstawiono żadnych twardych dowodów wskazujących na jego winę, adwokatom zaś nawet nie dano możliwości przedstawienia argumentów obrony. Leahy uważał Trumpa za winnego, więc o żadnym bezstronnym przewodniczeniu mowy być nie może.
Cała ta smutna historia wyraźnie wskazuje na poszerzanie się i tak już wielkich rozłamów. Niestety, tak jak i w Polsce, za oceanem też mamy do czynienia ze swego rodzaju wojna domową, i to na wielu płaszczyznach. Biorąc pod uwagę, że USA stoją przed największym wyzwaniem w swej historii, zmaganiami z Chinami, nie jest to optymistyczny obraz.
.Dla Polski, szczególnie dla „dobrej zmiany”, która cały swój kapitał polityczny zainwestowała w sojusz z USA, nadejdą trudniejsze czasy. Obiecaliśmy wydać ogromne pieniądze na amerykańskie uzbrojenie, natomiast możliwe korzyści płynące z takiego zaangażowania mogą okazać się złudne.
Kazimierz Dadak
Tekst ukazał się w nr. 800 Tygodnika “Idziemy“. Polecamy: [LINK].