Polska wchodzi w złotą dekadę kultury
Budowa kapitalizmu dla wszystkich, opartego na innowacyjnej i inkluzywnej gospodarce, to wielka niewidoczna inwestycja w sztukę – pisze Michał KAMIŃSKI
Piękno piętnastowiecznej Florencji, rozkwit szesnastowiecznych Niderlandów, olśniewający artystyczny Paryż czasu belle époque czy dzisiejsze panowanie Nowego Jorku jako globalnego centrum sztuki – łączy ten sam niewidoczny bohater: ponadprzeciętny wzrost gospodarczy.
I być może z perspektywy czasu oscarowy sukces Idy Pawlikowskiego, a następnie Nobel z literatury dla Olgi Tokarczuk będą odczytane nie jako pojedyncze wielkie sukcesy polskich twórców, ale początek złotego okresu kultury. Biorąc pod uwagę, że Polska gospodarka jest w relatywnie dobrej pozycji startowej do pozostania jednym z liderów wzrostu świata Zachodu, w najbliższej dekadzie jest to całkiem możliwe.
Jest wielką szkodą, że studenci historii sztuki i ekonomii rzadko się spotykają w czasie studiów. Te dwa światy są mocno połączone, choć na skutek specjalizacji uniwersyteckich i braku interdyscyplinarnego podejścia w szkolnictwie wyższym żyją osobno. Najbardziej widocznym wynikiem takiego stanu rzeczy jest przekonanie, że XVI-wieczna Polska ostatnich Jagiellonów była istotnie złotym okresem kultury. Nie chcę negować tu geniuszu Jana Kochanowskiego czy Mikołaja Reja, tudzież nie doceniać Kaplicy Zygmuntowskiej na Wawelu, ale raczej pokazać właściwą miarę rzeczy.
Czy zadając sobie pytanie, dlaczego renesans nie narodził się w Polsce, kiedykolwiek zastanawialiśmy się nad aspektem gospodarczym tego pytania?
Jednym z kontekstów jest kwestia miast. Nowożytna Polska nie wykształciła mieszczańskiego popytu na sztukę, który w Italii i Niderlandach pomógł w narodzinach renesansu. Dlaczego nie wykształciła? Bo polska szlachta jako naród polityczny cofnęła czas i zamiast podążyć w stronę narodzin nowożytnego kapitalizmu oparła rozwój na dysfunkcyjnej gospodarce folwarku, która została zinstytucjonalizowana w przywilejach szlacheckich, co równocześnie blokowało rozwój miast i prowadziło do wielkiej pauperyzacji polskich włościan. Polska w XVI wieku przeżywała jedynie pozłacaną erę, co szybko ujawnił kryzys wieku XVII, kiedy nasze państwo i jego gospodarka realnie przestały funkcjonować wskutek najazdu Szwedów, wojen z Moskalami i Kozakami, zmian klimatycznych, które podważyły ekonomiczne fundamenty życia społecznego. Kryzysu w XVII wieku doświadczyła cała Europa, ale z dużych państw tylko Polska została nim złamana, bo oligarchia szlachecka okazała się niezdolna do porzucenia gospodarki folwarku i przeprowadzenia procesu odnowy państwa. Nawet Ludwik XIV rozumiał, że nie byłoby bogactwa Wersalu i hegemonii francuskiej kultury bez mieszczan. Polska szlachta tej lekcji przyjąć nie chciała.
Czy można postawić tezę, że to polska szlachta odpowiada za nieduży wkład polskiej sztuki w światowe dziedzictwo? Czy folwark szlachecki, utrzymując patologiczny układ społeczno-ekonomiczny, jest prawdziwym winowajcą tego stanu rzeczy? Pozostawiając te pytania w zawieszeniu, spójrzmy na historię XIX-wiecznego malarstwa. W pierwszej połowie wieku mieliśmy tylko jednego malarza europejskiego formatu – Piotra Michałowskiego, twórcę Szarży w wąwozie Samosierra czy Końskiego targu, zapalonego bonapartystę, wybitnego administratora, współpracownika ks. Druckiego-Lubeckiego. Natomiast w drugiej połowie XIX wieku polski talent malarski objawił się w znacznie większej skali. Młoda Polska, okres od 1880 r. do I wojny światowej, belle époque, była eksplozją polskiego potencjału twórczego, wydając wielu wybitnych artystów.
Skąd wzięło się tyle talentów w trudnym czasie po powstaniu styczniowym?
Być może historia gospodarcza nawet bardziej niż polityczna pomoże zrozumieć ten fenomen. Otóż ziemie Rzeczypospolitej doświadczyły w tym okresie drugiej rewolucji przemysłowej, co skutkowało narodzinami społeczeństwa mieszczańskiego i zwiększonym popytem na sztukę w konkurujących między sobą warstwach ziemiaństwa, przemysłowców i bankierów. Wiele talentów, które się w tym czasie objawiły, mogło odnaleźć się w świecie coraz bardziej doceniającym sztukę. Stanisław Wyspiański, Józef Pankiewicz czy Zofia Stryjeńska to tylko kilka przykładów.
Jesteśmy jednym z najbardziej ograbionych ze sztuki narodów świata. W tym zakresie potop szwedzki był istną apokalipsą, porównywalną tylko do II wojny światowej. Szwedzi na potęgę palili polskie zamki i pałace, doprowadzając kraj do nieprawdopodobnej dewastacji materialnej; kradli dobra kultury i wywozili je do Szwecji. Do dziś wydobywamy z Wisły pozostałości detali architektonicznych… Po I wojnie światowej ziemie Polski znów należały do najbardziej zniszczonych w Europie, obok północnej Francji, części Belgii i Serbii. Tylko kilkanaście procent przemysłu ocalało po 1918 r. W Kongresówce rabowały zarówno armia niemiecka, jak i rosyjska. Wszystkie tragedie przyćmiła hekatomba II wojny światowej, wskutek której straciliśmy 6 mln obywateli, w tym 3 mln społeczności żydowskiej. Po Jałcie zabrano nam Kresy, przestaliśmy więc być państwem kresowym, z silnymi mniejszościami. W nowych granicach staliśmy się narodem jednoetnicznym.
Analiza historii gospodarczej to oczywiście tylko mały wycinek służący zrozumieniu fenomenu rozkwitu kultury w danym czasie i przestrzeni. Siłą sztuki jest również m.in. przenikanie się różnych światów i wpływów, druga wojna ostatecznie zniszczyła nam zaś jedno z największych źródeł kreatywności, jakim była właśnie kresowość. Jeśli chodzi o dobra kultury, to Polska straciła ich najwięcej w wyniku grabieży nazistowskiej i sowieckiej. Robert Kudelski opisuje ten proces masowej i zaplanowanej na niewyobrażalną skalę nazistowskiej grabieży w Zrabowanych skarbach i Zaginionym Rafaelu – słynny, nieodnaleziony dotąd, Portret młodzieńca Rafaela, będący własnością Muzeum Czartoryskich, pozostaje ogólnoświatowym symbolem wojennej kradzieży dzieł sztuki.
Wydaje się, że stoimy w drzwiach złotej dekady kultury, która będzie możliwa dzięki znaczącemu i inkluzywnemu wzrostowi gospodarczemu.
Przechwycenie części globalnych łańcuchów dostaw w ramach nowej, pokoronawirusowej rzeczywistości, silny publiczny impuls inwestycyjny, zasilany również ze środków europejskich, czy wprowadzenie estońskiego CIT-u, który powinien stymulować wzrost inwestycji prywatnych, to tylko niektóre jaskółki tego, że utrzymamy przedkoronawirusowy kurs wzrostu.
Budowa kapitalizmu dla wszystkich, opartego na innowacyjnej i inkluzywnej gospodarce, to wielka niewidoczna inwestycja w sztukę. Po raz pierwszy mamy w Polsce szansę zbudować szeroki rynek sztuki. Polska powinna śmiało postawić na promowanie sztuki nowoczesnej, gdyż w niej polska kreatywność może pokazać światu niezwykłe osiągnięcia. Ci, którzy uważają, że nie ma w niej niczego interesującego, powinni pamiętać, że to, co oglądamy w muzeach i galeriach, to tylko mała cząstka dzieł sztuki stworzonych na przestrzeni wieków. Wybitność nigdy nie jest masowa. Trzeba jednak umieć ją rozpoznać. Janusz Kapusta, twórca K-dronu, jest dowodem, że stać nas na artyzm i geniusz kreatywny z najwyższej światowej półki.
Polskie dziedzictwo i polska sztuka współczesna mają szanse stać się przedmiotem zainteresowania świata, bo kraj, który rośnie gospodarczo, staje się także atrakcyjniejszy turystycznie. W tym kontekście warto wrócić do pomysłu odbudowy polskich zamków i pałaców, tak jak zrobiła to XIX-wieczna Europa i jak robią to współczesne Niemcy.
.Miejsce konserwatorskiej doktryny „trwałej ruiny” jest na śmietniku historii. Jest ona ahistoryczna i sprzeczna z polską racją stanu. Nie tylko od rządu będzie zależeć, czy nadchodząca dekada będzie w przyszłości nazwana złotą dekadą polskiej kultury. To wyzwanie dla nas wszystkich. Dla filantropów, instytucjonalnych mecenasów, odbiorców i w końcu samych twórców kultury.
Michał Kamiński
Tekst opublikowany w nr 23 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].