
Ostatni spacer po muzeum w Kabulu
Talibowie wyłonili się z czeluści historii. Zamknięci tam po śmierci Osamy bin Ladena wrócili, zajmując Afganistan, kraj, którego naród budowany był na nowo, na modłę zachodnią – pisze Michał KŁOSOWSKI
.W tym powrocie z historycznego zapomnienia jest coś zupełnie niezwykłego – przerażenie świata Zachodu. Oto najbardziej antynowoczesna i mizoginistyczna grupa na świecie, reprezentująca wszystko to, co antynowoczesne, przed obiektywami kamer w biały dzień pokonała najpotężniejsze mocarstwo świata; pokonała amerykańskie wartości i zdaje się, że symbolicznie zakończyła świat zbudowany na Pax Americana. Mniejsza z tym, czy zwycięstwo talibów to tylko wygrana bitwa. Nikt poważny przecież wraz z upadkiem Kabulu nie będzie wieszczyć upadku Ameryki. Jednakże to ślad kryzysu, odprysk problemów, z którymi zmaga się nasza cywilizacja, i symboliczne zakończenie pewnego etapu historii.
Bo przecież, jak wieszczą niektórzy, to nie koniec Zachodu, lecz koniec pewnego pomysłu na świat, upadek cywilizacyjnej idei amerykanizacji świata i przywództwa USA w zachodnim uniwersalizmie. Gwóźdź do trumny Pax Americana, nadwątlonej wcześniej przez zamachy terrorystyczne, rosyjską agresję na Gruzję i Ukrainę, wojnę w Syrii, w końcu wycofanie się Amerykanów z Iraku i Afganistanu. W symbolice tej, rzecz jasna, nie chodzi o przywództwo militarne, nie chodzi też o przywództwo polityczne.
Może się bowiem okazać, że amerykańskie wycofanie się z najdalej wysuniętych rubieży Zachodu pozwoli USA wzmocnić się politycznie, skoncentrować i skonsolidować siły. Ale wycofanie wojsk z Afganistanu pokazało, że zachodni uniwersalizm pod amerykańskim przywództwem ma swoje granice; nie da się budować narodów od zera, bez tradycji i historii, korzystając wyłącznie z zaimportowanych wzorców. Takie przedsięwzięcia przeprowadzone z sukcesem można policzyć na palcach jednej ręki. A w świecie arabskim słychać też, że amerykańskie wycofanie się z Afganistanu to też symboliczny koniec kolonializmu. Choć tych końców akurat było już wiele.
To jednak koniec amerykańskiego świata. Blisko dwadzieścia lat temu, atakując Afganistan, a później Irak, Stany Zjednoczone, po dwóch dekadach umacniania się w świecie, w którym nie było już Związku Radzieckiego (przeciwnika nie tylko militarnego, ale i cywilizacyjnego), rozpoczęły kolejny projekt – budowania narodów na nowo, tworzenia społeczeństw od zera, makdonaldyzacji rzeczywistości. I to nie tylko Bliskiego Wschodu, Azji Środkowej czy Ameryki Południowej. Zwycięskie po obaleniu komunizmu Stany Zjednoczone przyjęły misję cywilizacyjną, zgodnie z którą rozpoczęta została budowa cywilizacji opartej na amerykańskich wartościach, czego najlepszym dowodem są Francis Fukuyama i jego teza o „końcu historii”. Wówczas wielu sądziło, że znaleźliśmy się u szczytu; zdawać by się mogło, że dzięki wsparciu ekonomicznemu i militarnemu wszystko szło dobrze. Do czasu. Pierwsze ślady rozkładu amerykańskich idei zobaczyliśmy już wcześniej, jednakże triumf talibów jest tego chyba najjaskrawszym znakiem.
Talibowie, muzułmańscy radykałowie, reprezentują bowiem wszystko to, co przez ostatnie dwadzieścia lat Zachód rzekomo pokonał: antynowoczesność, lokalność, tradycjonalizm, pierwotność i przemoc. W końcu nawet głównego rywala świata Zachodu, Chiny, postrzegamy dziś bardziej jako nowoczesny kraj, rywala gospodarczego, militarnego nawet, ale w rozumieniu nowoczesnym, technologicznym, prorozwojowym. Myśląc „Chiny”, widzimy miasta ze szklanymi drapaczami chmur, mrowie ludzi śpieszących co rano do pracy, a nie przywiązanych do tradycji, ziemi, wierzeń i estetyki przedstawicieli innej cywilizacji sprzed setek lat. Cywilizacja chińska, jak dotychczas zachodnia, ma podobny wektor – do przodu, do góry, w przyszłość. Talibowie odwrotnie.
Oglądając relacje zachodnich mediów, można powiedzieć, że tak właśnie świat widzi dziś talibów – wypełzli z ciemności historii i przywracają świat, który został pokonany. Świat chaosu, przemocy i walki o swoje, egoizmu, rozpychania się łokciami i radykalizmu. Tradycyjne brody i turbany wywołują popłoch na Zachodzie nie dlatego, że stanowią dziś realne zagrożenie dla mieszkańców Paryża, Londynu czy Nowego Jorku, ale dlatego, że przywołują na myśl świat, który miał odejść w niepamięć.
To inna cywilizacja, inne wartości, kolejny już w ostatnich latach powrót historii. Przecież o ile w relacjach z Kabulu czy innych miast stołecznych na całym świecie – dzięki podróżom, komunikacji i wymianie kulturowej – widzimy ludzi praktycznie takich jak my, podobnie ubranych i wiodących podobny tryb życia, o tyle talibowie i ich sprzymierzeńcy z afgańskiej czy pakistańskiej prowincji nie należą już do naszego imaginarium i zwyczajnie do niego nie pasują. Nie dowiemy się tego z relacji zachodnich dziennikarzy czy ich przyjaciół z Kabulu, ale gdy się patrzy na obrazy z tamtej części świata, coś zwyczajnie nieodpowiedniego jest w wizerunku taliba trzymającego w ręce smartfona czy pozującego do zdjęcia z wyciągniętą bronią jak gdyby nigdy nic. Nawet estetyka talibów jest przednowoczesna.
Jesteśmy więc dziś świadkami nie końca świata, ale końca pewnego etapu rozwoju cywilizacji zachodniej. Zdaje się, że wraz z upadkiem Pax Americana dotarliśmy do pewnego kresu. A po tym, jak obiegły świat przerażające obrazy chaosu w Kabulu, w przynajmniej kilku stolicach musiało paść pytanie, gdzie podziały się wartości, które dotychczas nas łączyły, skoro możliwy jest taki dramat na oczach Zachodu.
.By zobaczyć przeszłość, od sierpniowej niedzieli nie będzie trzeba już iść do muzeum – wystarczy włączyć afgańską telewizję. Wraz z wycofaniem się amerykańskich wojsk z Afganistanu Zachód dostał cywilizacyjnego pstryczka w nos. Przednowoczesność kolejny raz wróciła.
Michał Kłosowski