Pani natura i pani historia
Papcio Chmiel jest mentalnym ojcem kilku pokoleń Polaków zaczytanych w przygodach Tytusa, Romka i A’Tomka. Stał się dobrem narodowym, bohaterem zbiorowej wyobraźni, wychowawcą i naczelnym humorystą kraju.
.Dzięki wspomnieniom jego dzieci, Monique i Artura, poznajemy Papcia Chmiela jako ojca, człowieka, obywatela codzienności. Także w tej życiowej roli był niezwykły, co łączyło się z fajerwerkami, ale też uczyło obrony swojej inności w grupie rówieśników.
Artur: Tata był zafascynowany naturą, ewolucją. Patrzył na przyrodę z zachwytem, ale jednocześnie naukowo i praktycznie. Dlatego kojarzy mi się z wycieczkami i mieszkaniem w lesie. Wtedy w Polsce jeszcze nie było weekendów i chodziliśmy, zwykle we troje, z plecakami na wycieczki w niedziele do Powsina, do Lasu Kabackiego, na Bielany. Szliśmy przez las i tata opowiadał o wojnie, o partyzantach w lasach, jak mieszkali w jakichś zimnych ziemiankach, siedzieli w okopach, walczyli. Wskazując konkretne okopy, tłumaczył, dlaczego są robione zygzakiem: „Jak wybuchnie bomba, to zabije tylko partyzantów do tego rogu. Gdyby okop był w linii prostej, wszyscy by zginęli”. Wczuwałem się bardzo w te historie. Myślałem, jakie to wszystko musiało być potworne.
Temat wojny, zwłaszcza powstania warszawskiego, pojawiał się także podczas naszych wycieczek do pobliskiej Królikarni, gdzie toczyły się ciężkie walki. Przy okazji dużo dowiadywaliśmy się o Xawerym Dunikowskim, który po wojnie w Królikarni miał pracownię rzeźbiarską. W tamtejszym pałacyku powstało muzeum jego imienia.
Tata z upodobaniem oglądał filmy wojenne. Kontrolował ich zgodność z historią. Zwracał uwagę na najmniejsze szczegóły i krytykował. „W trzydziestym dziewiątym roku nie było takich wyłączników światła, jak pokazują, a były takie, a takie guziki…”, „Ruscy żołnierze nie nosili skarpetek, ale onuce…” ‒ wytykał te i wiele innych błędów. Przez te wszystkie uwagi ojca ciężko było razem oglądać jakikolwiek film. Przypomina mi się to, gdy teraz wraz z rodziną oglądam na przykład Marsjanina. Co prawda mam swoje spostrzeżenia – na przykład: „No, przecież to jest głupota, żeby zamiast ściany mieć folie. Na Marsie ciśnienie wynosi dwa procent. Ta ściana szybko by poleciała jak przedziurawiony balon!” – ale ich nie wypowiadam, zachowuję dla siebie, nie chcę być denerwujący dla rodziny.
Monique: „Słuchajcie…” – tak tata zaczynał, żeby przykuć naszą uwagę, a potem chłonęliśmy każde jego słowo. „Chcę wam coś powiedzieć, ale to ściśle tajne, nie mówcie o tym kolegom w szkole…” Po takim wstępie nasza ciekawość sięgała szczytów, bo jeśli coś jest tajemnicą, to tym bardziej pragnie się to poznać. Poza tym mama wpoiła nam zasadę, że tacie się nie przerywa.
I zaczynał wspominać powstanie warszawskie, które wówczas w Polsce było tematem zakazanym. Opowieściom towarzyszyły efekty specjalne w wykonaniu ojca. Naśladował dźwięki karabinów, wybuchy bomb, śpiewał wojenne piosenki polskie i niemieckie.
Artur: Ojciec miał też osobiste wspomnienia z powstania. Niektóre śnią mi się do dziś. Jeszcze przed godziną W przenosił granaty pod płaszczem. Wyszedł zza rogu ulicy i zobaczył niemiecki patrol. Trzech Niemców szło w jego kierunku. Byli piętnaście metrów od niego. W ciągu kilku sekund musiał podjąć decyzję, która mogła zaważyć na jego życiu, a zatem także na istnieniu siostry i moim. Ojcu, jak mi opowiadał, w tym króciutkim czasie przyszły do głowy trzy rozwiązania i ich konsekwencje. Pierwsze: ucieka, Niemcy go gonią, dopadają i najprawdopodobniej zabijają. Drugie: odbezpiecza granaty i rzuca w patrol, ale i on może jednocześnie zginąć. Trzecie: przechodzi jakby nigdy nic i liczy na to, że go Niemcy nie zatrzymają. A jak zatrzymają? Tragedia! Co zrobił? Przeszedł obok, a gdy po kilku krokach już czuł powiew wolności, nagle usłyszał, jak jeden z Niemców krzyczy coś do niego. Ojciec zrozumiał, bo trochę znał niemiecki, i coś odpowiedział. Puścili go. A gdyby nie znał tych kilku, kilkunastu słów po niemiecku? Może zginąłby i nie byłoby Papcia Chmiela i nas, i Tytusa.
W Muzeum Wojska Polskiego byłem z tatą co najmniej dwadzieścia razy. Zawsze około dwóch godzin spędzaliśmy przy jednym eksponacie – przy Kubusiu, samochodzie pancernym zbudowanym przez powstańców warszawskich. Tata dokładnie tłumaczył, z czego jest skonstruowany, jaki ma pancerz, jakie podwozie, jak jeździł, jak strzelał, w jakich akcjach brał udział i w jaki sposób wchodzili do niego powstańcy i jak wychodzili…
Monique: Tata był starszym strzelcem w 7. Pułku Piechoty AK „Garłuch”. Jego grupa miała opanować lotnisko Okęcie, ale natarcie zostało odwołane. Tata zaraz na początku powstania dostał się do niewoli. Szkoła podstawowa w Warszawie imienia tego pułku kultywuje pamięć Papcia Chmiela. Zorganizowała tacie dziewięćdziesiąte piąte urodziny. Odśpiewano mu wówczas Dwieście lat.
Do końca życia bał się Niemców. W nocy budziły go koszmary. Krzyczał: „Niemcy! Niemcy! Niemcy!”. Mama starała się odchodzić od przeżyć wojennych, nigdy nie wspominała o wojnie, jakby ten czas nie istniał w jej pamięci. A tata wciąż o wojnie, o wojnie i o wojnie, o tym, w jakim był wtedy strachu. On w nim pozostał. Powtarzał, że wojna zabrała mu beztroską młodość.
Po latach dla Muzeum Powstania Warszawskiego tata wykonał mural przedstawiający bohaterów jego komiksów. Tytus na tym malowidle depcze flagę ze swastyką. Tata wyżył się w tym fragmencie. A’Tomek, harcerz w mundurze, stoi przy „Pasiece” ‒ Kwaterze Głównej Szarych Szeregów. Romek z lornetką w ręce zamierza przyglądać się płonącej Warszawie okrążanej przez czołgi.
Po wojnie Warszawa, w której tata się urodził, wychował i dorastał, przepadła. Jego rodzinny dom przy ulicy Nowomiejskiej, tak zwana Gdańska Piwnica, był ruiną, tak jak cała Starówka. Ale ojciec tu wrócił. A potem chodził z nami na spacery po Starym Mieście. Zawsze przystawaliśmy w miejscu, gdzie była przymocowana mapa przedwojennej Warszawy. Opisywał nam, co się zmieniło. Nie przywiązał się sentymentalnie do dawnej stolicy. Był zainteresowany jej odbudową, planami na przyszłość, nowymi budynkami. Pozwalał się toczyć życiu.
Później rekonstrukcje zabudowy interesowały go dodatkowo z mojego powodu. Jako studentka Wydziału Rzeźby i Konserwacji warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych brałam udział w odtwarzaniu elementów Zamku Królewskiego i cennych nagrobków na Starych Powązkach. Wypytywał mnie o szczegóły tych prac. Natomiast spacery do Łazienek – gdzie znajdowało się moje liceum plastyczne ‒ były dla taty okazją, żeby nam opowiadać o królu Poniatowskim, rozbiorach, a zwłaszcza o powstaniu listopadowym i buncie podchorążych. Koronnym tematem, kiedy znaleźliśmy się nad Wisłą, był rok 1920 i Cud nad Wisłą. W wojnie polsko-bolszewickiej zginął wujek taty. Bitwa Warszawska stała się tematem jednego z albumów Papcia.
Artur: Podczas wycieczek za miasto tata tłumaczył i pokazywał nam, jak żyć z tego, co jest w lesie, jak żyć naturalnie, w zgodzie z naturą, i także jak sobie radzić w trudnych warunkach i wobec wyzwań, jakie często stawia natura, dosłownie: jak w razie czego przetrwać. Ojciec bardzo chciał, żebyśmy umieli sami sobie wszystko organizować.
Uczył nas rozumienia natury i jej oswajania. „Patrzcie – zachęcał – to jest lipa, a to brzoza, a to wierzba, ale przypatrzcie się im lepiej, z bliska. Zobaczcie, jakie mają liście. Czy widzicie w nich szparki? To takie usta, przez które oddychają”. Opowiadał też na przykład o korze, dlaczego pęka i w jaki sposób, o tym, że gwiazdy, ruch Słońca na niebie i mech porastający drzewa wyznaczają kierunki świata. Pewnego razu podczas naszej wycieczki spotkany leśniczy zadał ojcu pytanie na temat dżdżownicy i trochę o niej opowiedział. Pamiętam jego słowa do teraz: „Wie pan, jak można poznać, gdzie jest przód, a gdzie tył dżdżownicy? Ma narządy płciowe w samym środku. Trzeba ją pogłaskać w tym miejscu i zobaczyć, który koniec się uśmiecha”. Ja, wtedy mały chłopiec, nie zdawałem sobie sprawy, że usłyszałem dowcip, i przez lata starałem się zrozumieć ten ‒ jak byłem przekonany ‒ fakt ze świata natury.
Monique: Rozpoznawaliśmy grzyby jadalne i trujące. Robiliśmy szałasy, rozpalaliśmy ogniska. Wiedzieliśmy nawet, jaki liść jest lepszy do smarkania, a jaki do podcierania pupy.
Często robiliśmy sobie dalsze wycieczki ‒ gdzieś nad jezioro na Mazury, gdzie tata uczył nas pływać kajakiem, do odleglejszego lasu albo tam, gdzie są ruiny jakiegoś ciekawego zamku… Jeździliśmy wtedy we czworo albo nawet w większej grupie, z wujkiem Zygmuntem, bratem mamy, jego żoną, ciocią Milą i naszymi braćmi stryjecznymi, Stefanem i Zbysiem. Mieli dobry, nawet luksusowy duży samochód. Wszystkie dzieci wskakiwały na tylne siedzenie. Wujek prowadził. Obok niego siedziała ciocia Mila, która – pobudzona sytuacją na drodze – często wyrażała jedną opinię o innych kierowcach: „Jak te ludziska jeżdżą!”. Za nami na motorze podążali tata i mama.
.Mama jak zawsze dbała o prowiant, tata był odpowiedzialny za plan wycieczki i zabaw. Urządzaliśmy sobie pikniki. Rozkładaliśmy koc, wyciągaliśmy pyszne jedzenie mamy, jakieś naczynia…
Monique Chmielewska-Lehman
Artur Chmielewski
Karolina Prewęcka
Fragment książki Papcio Chmiel udomowiony, wyd. Prószyński i S-ka, 2023 r. [LINK]