
„Gra w lekturę” kontra kryzys czytelnictwa
W czytaniu domowym, jak we wszystkim, warto stawiać na współzawodnictwo, ale: z samym sobą. W ten sposób „montujemy” najlepszy silnik motywacji – pisze Paweł BŁAŻEWICZ.
.Według ostatnio opublikowanych badań Biblioteki Narodowej czytelnictwo w Polsce od dwóch lat delikatnie się poprawia, ale daleko nam do przyzwoitego poziomu czy chociażby do stanu z początku aktualnego tysiąclecia. W ubiegłym roku tylko 42 proc. Polaków przeczytało jedną lub więcej książek. W roku 2004 wynik wynosił 58 proc. Jeśli chodzi o przeczytanie 7 i więcej książek, to „zjechaliśmy” w tym samym czasie z 22 do 10 proc. W kontekście światowym czy europejskim Polacy plasują się w górnej połowie, ale czy to jest jakiekolwiek pocieszenie? Oczywiście dużo bardziej niż procenty interesuje nas czytelnictwo naszego dziecka, wnuka czy chrześniaka, nie zapominamy przy okazji o własnej lekturze. Jak trudno jest zachęcić dzieci i młodzież do czytania, wie chyba każdy z autopsji. Niepotrzebny był do tego szkolny lockdown. W całym świecie problem ten dotyczy zwłaszcza chłopców. Proponuję prosty pomysł motywujący do domowej lektury dzieci w wieku wczesnoszkolnym w myśl zasady „czym skorupka za młodu…”.
Dzisiaj, mając świadomość znaczenia zabiegów marketingowych, nazwałbym to narzędzie „grą w czytanie” lub „planszówką lektur”, ale kiedy pracowałem jeszcze w szkole, nazywaliśmy to po prostu „kartą lektur”.
Sam pomysł przywiozłem z podbarcelońskiej szkoły „Bell-lloc” – w katalońskim znaczy to „piękne miejsce”. Rzeczywiście jest piękne i dobre, by zebrać przydatne doświadczenia edukacyjne. „Karta lektur” była elementem rewolucji czytelniczej w szkole społecznej „Nawigator”. W efekcie nawet tzw. „słabi uczniowie” – choć w rzeczywistości tacy nie istnieją – uwielbiali czytać i robili to nieraz „na nielegalu” pod ławką, w czasie różnych lekcji.
Na czym polegały te cudotwórcze „karty lektur”? Ich metodologia opiera się częściowo na znanym nam „kalendarzu adwentowym”, ale zamiast czekoladek, ukrytych pod okienkami kolejnych etapów w oczekiwaniu na Boże Narodzenie, każdego dnia dziecko zdobywa bardziej wysublimowane „bonusy” motywacyjne. Dostosowywaliśmy stopniowo te „kalendarze lektur” do naszych potrzeb. Projektowała je pani Eunika, mama Maćka. Przystosowywała je do wrażliwości swojego syna oraz do pór roku. Miesiące jesienne to zebrany każdego dnia inny gatunek grzyba albo kolejny wygrany element do kasztanowych ludzików. Zima to różne fragmenty choinki do zamalowania, w styczniu – w nawiązaniu do święta Trzech Króli – zbieranie koron królewskich, sporty zimowe; na wiosnę – jajka wielkanocne… Furorę wśród chłopców zrobiły plansze z okrętami wojennymi: każdy dzień lektury domowej to celny strzał – „Czytaj i zatapiaj!”. Do kart na lato pani Eunika wprowadziła aspekt gier planszowych. Każdy dzień miesiąca był zaznaczony jako „pole” w podróży po stolicach świata lub w spinaczce na Mont Everest. Codzienna lektura szybko zbliżała czytelnika do szczytu. Oczywiście pomysły na „karty lektur” nie mają końca. Jeśli rodzice czy nauczyciele chcą się pobawić w samodzielne projektowanie, warto przystosować je do wieku i zainteresowań konkretnych dzieci.
W czytaniu domowym, jak we wszystkim, warto stawiać na współzawodnictwo, ale: z samym sobą. W ten sposób „montujemy” najlepszy silnik motywacji. Indywidualne podejście do każdego człowieka zachęca też, by na każdy miesiąc rodzice ustalili z dzieckiem, czasem w porozumieniu z nauczycielem, długość codziennego czytania. W „zerówce” czy w pierwszej klasie, jeśli dziecko nie przepada za lekturą, warto zaczynać od pięciu minut. Długość codziennego czytania dziecko zapisuje na „planszy”, np.: „Codziennie czytam 10 minut”.
.Na początku miesiąca karty rozdawał wychowawca klasy i zbierał je na koniec miesiąca. Nie polecam publicznego porównywania „plansz” poszczególnych uczniów, ale wiedza o czytelnictwie może służyć do indywidualnej rozmowy z uczniem lub z rodzicami. Nie ocenialiśmy miesięcznego wykonania zadania, ale można to zrobić. Wskazana jest raczej ocena postępu w czytelnictwie niż sztywne punktowanie liczby „przeczytanych dni”. W zależności od postępów dziecka warto lub nie powiesić planszę w widocznym miejscu, np. na lodówce. Oczywiście zachęcam do zastosowania „planszówki czytania” bez czekania na inicjatywę szkoły. Postępy czytelnicze dziecka potęguje udział rodziców w grze, na tej samej lub na własnej planszy. Nie każdy chce przecież zdobywać punkty w formie kasztanowych ludzików. Dodatkową atrakcją rodzinną może być spotkanie przeznaczone na samodzielne zaprojektowanie i narysowanie własnej „planszy”. Inwencja w zastosowaniu „gry w czytanie” nie ma granic. Życzę dobrych pomysłów i owocnej lektury!
Paweł Błażewicz