Walizki lęków naszych
Można spakować idealną walizkę ewakuacyjną, przygotować samochód do drogi, pakując go w wodę, paliwo, leki i żywność w puszkach; można przejść wszystkie na świecie kursy z zakresu medycyny taktycznej i umiejętności przetrwania w ekstremalnych warunkach, ale w momencie, gdy za oknem eksploduje pierwsza rakieta, twoje życie z planów i marzeń zamienia się w banalną próbę przetrwania — pisze Olha KARI
.Nie wiem, czy jakikolwiek inny poranek utrwali się w mojej pamięci z takimi szczegółami. I pierwsze eksplozje, których grzmot dotarł do sennego centrum Kijowa, i pierwszy telefon do taty, i pierwsze uświadomienie sobie czegoś niewyobrażalnego, absolutnie niemożliwego: Kijów jest bombardowany, nasz Kijów — wczoraj otulony lutową zamiecią, zasypany śniegiem, barwny i pogodny Kijów — jest bombardowany!
Rankiem 24 lutego moja walizka ewakuacyjna była wypchana po brzegi przypadkowymi i dziwnymi rzeczami: był tam worek karmy dla kotów, podróżny zestaw kosmetyków, który właśnie przeniósł się z walizki turystycznej, puszka tuszonki z kurczaka, silikonowy kubek na wodę, fiolka perfum, dokumenty, ładowarka do telefonu, ciepłe skarpetki i cień do powiek. Artefakty dwóch wszechświatów — fragmenty wczorajszego spokojnego świata i niepodważalne dowody dzisiejszego zagrożonego — wrzucone do torby w przypadkowy sposób świadczyły o tym, że z całych sił opierałam się świadomości, że wojna przyszła do mojego domu, wojna przyszła na długo. Trudno nazwać mnie sceptykiem wojennym, ale i ciepłe zapewnienia o «majowych szaszłykach» obiecanych przez prezydenta Zełenskiego nie wywarło na mnie wrażenia, jednak jak większość moich przyjaciół, znajomych i rodziny liczyłam na cud.
Moje pokolenie dzisiejszych czterdziestolatków jest prawdopodobnie ostatnim, które jeszcze na żywo słyszało od swoich dziadków: «Oby tylko nie było wojny! Wojna to taka tragedia…». Słyszeliśmy te słowa tak często, że postrzegaliśmy je jako część krajobrazu dźwiękowego, a nie jako coś, co pewnego dnia poparzy bólem naszą własną skórę! Moje pokolenie jest ostatnim, któremu kazano obowiązkowo-dobrowolnie chodzić do szkoły 9 maja, kiedy weterani II wojny światowej byli zapraszani na lekcje (jedyne, co pamiętam z tych spotkań, to gryzący, duszący zapach starego człowieka), i jesteśmy ostatnimi, którzy tak samo obowiązkowo-dobrowolnie nieśli bukiety tulipanów do miejsc pamięci i pomników, ani na chwile nie odnosząc siebie do wydarzeń upamiętnionych w marmurze i brązie radzieckich powojennych pomników.
I szczerze wierzyliśmy w to hołubione «nigdy więcej», podczas gdy nasz cywilizacyjnie upośledzony «sąsiad» z północy złośliwie szydził: «możem powtoritʹ» (możemy powtórzyć). Tak, wojna zbrojna Rosji przeciwko Ukrainie rozpoczęła się jeszcze w 2014 roku, tak, prawie każdy z nas miał przyjaciół lub krewnych, którzy stracili na Donbasie domy lub życie, tak, wojna już zbliżyła się do naszych domów i dosłownie waliła w nasze drzwi ciężkimi żołnierskimi buciorami, a jednak poza płonącym Donbasem życie pokojowe pozostawiało przestrzeń dla nadziei: «Och, daj spokój, nie może być przecież tak, żeby rakiety leciały na Lwów, Charków, Dniepr i Kijów, nie, nie, nie!». Chciało się wierzyć, że w XXI wieku warstwa cywilizacyjna na ludzkości będzie już narosłym pancerzem przeciwko ludobójstwom i dążeniu do samozagłady, a nie cienką powłoką, którą okazała się być….
«Nie słuchałam Zełenskiego o tych wszystkich szaszłykach, więc tydzień przed 24 lutego miałam spakowane walizki dla każdego dziecka, — wspomina artystka i badaczka Wita Bartosz, która opuściła Ukrainę z trójką swoich dzieci na początku inwazji. — Z makaronem instant, snickersami i kserokopiami dokumentów. Rodzicielstwo zachęca do dyscypliny, a kiedy jesteś matką trójki dzieci, zawsze myślisz trzy kroki do przodu. Przygotowywałam się do spędzenia nocy z dziećmi w polu w zimie, miałam namiot, matę… Zebrałam całą biżuterię, srebro i złoto, jakie miałam. Choć okazało się, że było tego bardzo mało, zabrałam wszystko, by później, w razie potrzeby, wymieniać to na jedzenie. Nigdy wcześniej nie przepadałam za ozdobami z metali szlachetnych, bo kiedy kupujesz kolczyki, nigdy nie myślisz o tym, ile bochenków chleba możesz za nie wymienić! Ale byłam gotowa na wszystko — wymieniać cenne rzeczy na jedzenie lub życie».
Wita przyznaje, że nawet przy całej jej przemyślności i opanowaniu, do jej walizki w jakiś sposób «przeciekły» rzeczy, które generalnie nie są potrzebne w ucieczce przed wojną.
«Potem zaczęłam zastanawiać się nad moją walizką ewakuacyjną i zrobiłam nawet projekt artystyczny: zrobiłam zdjęcia absolutnie wszystkiego, co zabrałam ze sobą w podróż. I był to bardzo dziwny zestaw rzeczy. Oto, na przykład, olejki perfumowane. Albo, na przykład, kapelusz z szerokim rondem (w środku zimy!). Skarpetki z wzorami. My z dziećmi pokonaliśmy długą drogę przez cztery kraje i obozy dla uchodźców, i wiesz, te skarpetki z domu cerowałam aż do ostatniej chwili, kiedy się rozpadały. I nie dlatego, że nie mogłam gdzieś dostać nowej pary. Ale dlatego, że dla mnie były to takie okruchy domu, których bardzo mi brakowało i nadal za nimi tęsknię».
Ukraińska poetka i artystka, Switłana Diduch-Romanowsʹka, wraz z nastoletnim synem wyjechała spod Kijowa na Litwę. Jej syn ma zdiagnozowany autyzm i kobieta wspomina, że w ciągu kilku tygodni od inwazji na pełną skalę zauważyła u niego gwałtowny regres — i to po latach udanej pracy specjalistów z dzieckiem. Wyjeżdżali w nieznane, nie spodziewając się, że ostatecznie znajdą schronienie w litewskim mieście Poniewież, w byłym sierocińcu zaadaptowanym na potrzeby uchodźców.
«Przed wojną nigdy nie doceniałam złota, — przyznaje Switłana. — W mojej rodzinie kobiety uwielbiają złotą biżuterię, ale mnie to nie interesowało. A teraz rozumiem, że w warunkach wojny złoto jest najbardziej płynnym aktywem. Nie pieniądze, których nie można nawet wypłacić z karty i które mogą po prostu stracić na wartości w każdej chwili, ale właśnie złoto. Doświadczenie wojny nauczyło mnie i mojego syna, że cały nasz dobytek powinien być lekki i trzeba żyć tak, jakby się jutro wyjeżdżało — z obozu, z mieszkania, z kraju — i zadowalać się minimalną liczbą rzeczy».
Co moi przyjaciele, znajomi i krewni spakowali na drogę, do schronu przeciwbombowego, na uchodźstwo, na ewakuację, na nieznaną i zagrażającą przyszłość, oprócz podstawowego «domyślnego» zestawu: dokumentów, pieniędzy, biżuterii i zmiany bielizny — jeśli mieli szczęście? Były to rzeczy, które dotyczyły tożsamości ukraińskiej, siebie jako osoby, którą sowieckie imperium przez cały okres swojego istnienia starało się pozbawić rodzinnego dziedzictwa, rodzinnej historii i rodzinnej pamięci. Tak więc podczas tej wojny, wraz z foliówka tabletek, pakowaliśmy do walizek babcine wyszywanki i zdjęcia naszego domu, mamine korale, zegarek taty, materialne dowody nie tylko naszej obecności «tu i teraz», ale także artefakty przynależności do narodu, przeciwko któremu Rosja przez trzy stulecia prowadzi wojnę na wyniszczenie i na wymazanie tożsamości.
Wojna szybko uczy, że nawet na stosunkowo bezpiecznym froncie domowym (kiedy myśliwce startują z rosyjskich lotnisk, «bezpieczeństwo» to staje się pojęciem bardzo względnym), zawsze należy mieć w gotowości alarmową walizkę czy plecak. Podczas tych dwóch i pół roku wojennego żywota, kiedy nocą lub za dnia biegniesz w kierunku schronu przeciwbombowego lub metra z transporterem dla kota w jednej ręce i walizką w drugiej, żyjesz każdego dnia ze świadomością, że ta walizka może w każdej chwili zostać twoim jedynym wspomnieniem domu, który rozsypie się w proch.
Niektórzy Ukraińcy mają w zwyczaju przeglądać swoją walizkę czy plecak co kilka tygodni, aby odświeżyć zapasy wody, karmy dla zwierząt lub jedzenia w puszkach spakowanych «na wszelki wypadek». Niektórzy — zamiast w pięknych szkatułkach na biżuterię — trzymają w tej walizce rodzinne skarby, ukryte na samym dnie… Wszyscy nauczyliśmy się żyć nadzieją, że w razie ostrzału na pewno, na pewno — na pewno! — zdążymy schować się w schronie «między dwiema ścianami», a potem, chwytając dzieci i zwierzęta, zarzucimy sobie plecaka i wyskoczymy ze zrujnowanego domu (nie pytajcie mnie, jak działa ta logika, oparta na wierze w najlepszy scenariusz i gwarantowany ratunek). Ktoś trzyma w walizce tylko rodzinne pamiątki (moja przyjaciółka Olha, na przykład, wyjeżdżała z oblężonego Kijowa z parą srebrnych łyżeczek, które przeszły już raz i ewakuację, i okupację, tylko wtedy, podczas II wojny światowej uratowała je jej mama, więc teraz przyszła kolej na Olhę, by zaopiekować się rodzinnymi skarbami). Ktoś inny rozpakował swoją walizkę, poukładał wszystkie swoje rzeczy na swoich miejscach, a teraz trzyma pod ręką tylko dokumenty i trochę pieniędzy — bo nie da się uratować całego domu, a rzeczy — z czasem zdobędziesz nowe, oby tylko przeżyć!
Można spakować idealną walizkę militarną (nic zbędnego, tylko najistotniejsze), przygotować samochód do drogi, pakując go w wodę, paliwo, leki i żywność w puszkach, można przejść wszystkie na świecie kursy z zakresu medycyny taktycznej i umiejętności przetrwania w ekstremalnych warunkach (i to też jest ważne, nie będzie zbędne!), ale w momencie, gdy za oknem eksploduje pierwsza rakieta, twoje życie z planów i marzeń zamienia się w banalne przetrwanie.
.Teraz zdaję sobie sprawę, że walizka ewakuacyjna wypełniona dobrami to w czasach wojny bardziej luksus niż konieczność. I wcale nie musi przypominać skorupy ślimaka i zapakowanego za tobą domu, który swoim ciężarem ciągnie cię do ziemi. Życie liczy się ponad wszystko, ponad biżuterię, hafty, fotografie, ponad wszystkie skarby świata, bo to właśnie w życie celuje wróg, bo życiem gardzi ponad wszystko — zarówno cudzym, jak i własnym. Tak więc, być może, najcenniejszą radą, jaką mogę dać sobie, tej, którą przeraziły pierwsze eksplozje o świcie 24 lutego, jest: «Dbaj o siebie, moja droga, i nie martw się, bo już samo twoje życie jest miażdżącym ciosem dla wroga».