Jak zmienia się polska wieś? [Prof. Monika STANNY]

Polska wieś wychodzi z ram wyłącznie funkcji rolniczych i staje się przestrzenią transformacji – tej ekologicznej, zielonej, cyfrowej czy technologicznej – powiedziała dr hab. Monika STANNY, prof. Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN.
W obszarach wiejskich wzrasta potrzeba życia w otoczeniu wielofunkcyjnym
.Polska wieś jest bardzo zróżnicowana – m.in. inaczej wyglądają obszary wiejskie zlokalizowane bliżej miast, inaczej te dalej od ośrodków miejskich, a bliżej granic wojewódzkich. – Drugi porządek to jednak ciągle wyższy poziom rozwoju na zachodzie Polski i niższy relatywnie poziom rozwoju na wschodzie – powiedziała dr hab. Monika Stanny, która wraz z zespołem z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa Polskiej Akademii Nauk od lat prowadzi monitoring rozwoju obszarów wiejskich (badanie jest finansowane przez Fundację Europejski Fundusz Rozwoju Wsi Polskiej). Dyrektor IRWiR PAN podkreśliła, że to jedyne tego typu badanie w Polsce, w ramach którego naukowcy cyklicznie obserwują, jak zmienia się polska wieś pod kątem społecznym i gospodarczym.
Jak jednak dodała Stanny, to tylko dwie osie uporządkowania omawianej przestrzeni rozwoju polskiej wsi. – Ale generalnie wciąż mamy różne typy rozwoju społeczno-gospodarczego. I to dobrze – podkreśliła. Jako przykłady podała wielofunkcyjną wieś wielkopolską, wieś podlaską, gdzie dominuje funkcja rolnicza, wieś popegeerowską czy rozdrobnioną agrarnie wieś małopolską czy podkarpacką.
Ekspertka podkreśliła też, że pomimo nieuniknionego procesu dezagraryzacji (czyli odchodzenia od funkcji rolniczych), „rolnictwo nigdy nie będzie traciło na znaczeniu”, ponieważ stanowi ono sektor bezpieczeństwa żywnościowego. – To zawsze będzie najważniejsza – i też historycznie najstarsza – funkcja obszarów wiejskich. Przecież gdzie ma być produkowana żywność, jak nie na obszarach wiejskich – powiedziała.
Przypomniała, że choć określenie „dezagraryzacja” brzmi nieco „dramatycznie”, to proces ten zachodzi od dawna – od momentu, gdy ludzie mieszkający na wsi zaczęli wytwarzać tyle produktów żywnościowych, że oprócz zaspokojenia potrzeb swoich czy panów, dla których pracowali, wystarczyło jeszcze na sprzedaż. – Wtedy okazało się, że skoro produkujemy więcej, to znaczy, że tych rąk do pracy być może jest za dużo – dodała.
Jak wspomniała Stanny – jeszcze sto lat temu wieś polska wieś była wsią rolniczą. Nawet po zakończeniu II wojny światowej 70 proc. ludności mieszkańców wsi wciąż zajmowało się rolnictwem.
Zmienił to dopiero proces industrializacji, czyli uprzemysłowienia, a później też urbanizacji. Spowodowało to, że ludność zaczęła odpływać z rolnictwa, i tym samym – ze wsi. – Czyli o procesie dezagraryzacji mówimy w kategoriach kurczenia się znaczenia rolnictwa jako miejsca pracy – powiedziała badaczka.
Jak dodała, proces dezagraryzacji może się odbywać dwuścieżkowo: ludność, która odchodzi z rolnictwa albo migruje do miast i tam poszukuje pracy – albo zostaje na wsi i tutaj musi znaleźć pracę poza rolnictwem. Stąd też w obszarach wiejskich wzrasta potrzeba życia w otoczeniu wielofunkcyjnym.
Czy polska wieś stanie się przestrzenią transformacji ekologicznej?
.Ekspertka podkreśliła również, że dezagraryzacja jest procesem ewolucyjnym, na który wpływ ma również m.in. postęp technologiczny czy postęp cyfryzacji, ponieważ „tak jak w mieście wypierane są pewne zawody, taki pewna aktywność w rolnictwie jest zastępowana przez technikę”. W jej ocenie jest to wyzwanie szczególnie dla małych rolników, których jest w Polsce najwięcej.
Pytana o trendy w dalszym rozwoju wsi, Monika Stanny wskazała m.in. na to, że wieś staje się przestrzenią transformacji ekologicznej, zielonej transformacji (związanej z odnawialnymi źródłami energii) czy tej niebieskiej (związane z zatrzymaniem wody m.in. retencją). Coraz większe znaczenie ma też turystyka.
Dlatego też – w ocenie badaczki – zwłaszcza w dobie dzisiejszych wyzwań klimatycznych, demograficznych i technologicznych, wieś będzie zyskiwała jako miejsce zamieszkania: pod względem klimatycznym (bo tam znajdują się zasoby przyrody i przestrzeń dla zielonej i niebieskiej transformacji), demograficznym (bo stanowi naturalne zaplecze jakości życia i dobrostanu) oraz technologicznym (bo rozwój infrastruktury cyfrowej i pracy zdalnej otworzy ją na nowe funkcje i mieszkańców).
Zielone przeobrażenie polskiej prowincji
.Najważniejszy współczesny wymiar zapóźnienia cywilizacyjnego i niższej jakości życia prowincji wynika z brudu i skażenia przestrzeni publicznej, które sprawiają, że owa przestrzeń na polskiej prowincji bardziej przypomina Sycylię niźli cywilizowaną wieś niemiecką. A także z absolutnej dominacji zatrutej chemicznie produkcji rolnej – pisze Jan ROKITA.
Jedną z dużych zalet polityki rozwojowej PiS-u jest jej zorientowanie na interes polskiej prowincji. I nie ma powodu, aby włos dzielić na czworo, rozsądzając, na ile bierze się to z interesowności formacji zawdzięczającej władzę Polsce prowincjonalnej, na ile jest zwykłym resentymentem wobec metropolitalnej orientacji lewicy i liberałów, a na ile to autentyczny wybór ideowy w kraju z wyraźnymi obszarami zapóźnienia rozwojowego. Niezależnie bowiem od tego, jak byśmy chcieli ułożyć proporcję pomiędzy tymi czynnikami, sam fakt owej prowincjonalnej orientacji predestynuje PiS do wykorzystania trzech najbliższych lat rządów dla przeprowadzenia skoku cywilizacyjnego polskiej prowincji.
Zwłaszcza podniesienia jakości życia na wsi w zapóźnionym trójkącie środkowo-wschodnim (od Mazowsza po Przesmyk Suwalski i Bieszczady) byłoby nie tylko swoistym „spłaceniem długu” wobec własnego elektoratu, ale co ważniejsze – wpisałoby PiS-owski koncept sprawiedliwości rozwojowej na trwałe w dzieje tych obszarów.
Rzecz jednak w tym, jak dzisiaj definiować kwestię jakości życia. Ostatnie lata szybkiego wzrostu płac i świadczeń socjalnych, a także praktycznie pełnego zatrudnienia wyraźnie podniosły standard życia prowincji (i nie tylko prowincji), co w biedniejszym środkowo-wschodnim trójkącie kraju odczuwalne jest bardziej niż gdziekolwiek indziej. I już z pewnością wiadomo, że kontynuacja tego trendu nie nastąpi, a najbliższe dwa, trzy lata muszą być czasem wydobywania się z kryzysu, u którego źródeł legła zaraza. Jednak zanik widocznej biedy oraz radykalny brak rąk do pracy (zwłaszcza fizycznej) sprawiają, że w najbliższych latach to nie zarobki, socjal ani nie skala zatrudnienia będą przesądzać o jakości życia na prowincji. Od jakiegoś zresztą czasu gabinet Morawieckiego sprawia wrażenie, jakby poszukiwał jakiegoś „magicznego punktu”, na którym można by realnie, ale też symbolicznie skoncentrować PiS-owską politykę „opcji na rzecz prowincji”. Raz mają to być drogi lokalne, tyle tylko że od czasu dużych transferów w ramach tzw. Funduszu Dróg Samorządowych problem asfaltowania gminnych dróg (przez lata przedmiot ambicji małych społeczności, zwłaszcza wiejskich przysiółków) przestał istnieć jako problem strukturalny. A z kolei lansowana przez Morawieckiego idea „wykluczenia komunikacyjnego” i związane z nią plany sztucznej restytucji upadłych tu i ówdzie PKS-ów od początku oparte były na nieporozumieniu. Nawet najmniejsze wsie nie są dziś „komunikacyjnie wykluczone”, gdyż rynek skutecznie uruchomił sieć busowego transportu, z reguły niemal idealnie dostosowanego do realnych potrzeb mieszkańców.
Piszę o tym wszystkim – co pewnie istotne – z perspektywy mieszkańca wioski zabitej dechami (jak dawniej mawiano), położonej w odległym od metropolii zakątku kraju. I właśnie to kilkuletnie doświadczenie, połączone z dobrą znajomością tutejszych mieszkańców – moich bliższych i dalszych sąsiadów – pozwala mi postawić następującą tezę. Otóż jestem pewien, że najważniejszy współczesny wymiar zapóźnienia cywilizacyjnego i niższej jakości życia prowincji wynika – po pierwsze – z brudu i skażenia przestrzeni publicznej, które sprawiają, że owa przestrzeń na polskiej prowincji bardziej przypomina Sycylię niźli cywilizowaną wieś niemiecką. Po drugie – z absolutnej dominacji zatrutej chemicznie produkcji rolnej, a w konsekwencji śmieciowego jedzenia panującego w wiejskich sklepach. Prawdę mówiąc, oba te czynniki są sobie bardzo bliskie, wiążą bowiem problem jakości życia na prowincji z kwestią europejskiego „zielonego ładu”, ale nie w jego zideologizowanej wersji spod znaku fanatyków z Greenpeace albo Grety Thunberg, ale w tym, co naprawdę dramatycznie obniża, a chciałoby się rzec – uwstecznia jakość codziennego życia wielu ludzi.
Realia są niby znane, ale w debacie publicznej ciągle stanowią jakieś dziwne tabu. Po pierwsze – pobocza wiejskich dróg (zwłaszcza tych świeżo wyasfaltowanych) są z reguły odrażającymi śmietnikami, które ciągną się dziesiątkami kilometrów, a których niemal nigdy żadna służba publiczna nie usuwa. Na jeszcze większą skalę dotyczy to zagajników, parowów, strumyków etc. Ponoć było tak zawsze, ale tysiące ton zużytych plastikowych opakowań to produkt świeżego ciągle w Polsce kapitalizmu, a ponadto ta śmieciowa degradacja przestrzeni publicznej (albo często prywatnej, ale niezagospodarowanej) dopiero współcześnie razi swoim kontrastem z zadbanymi i schludnymi – niemal na niemiecki sposób – domostwami i zagrodami.
Po drugie – zatruta groźnymi bakteriami jest ziemia, zwłaszcza tam, gdzie nie ma kanalizacji, a to tylko mieszkańcy wielkich miast wyobrażają sobie, iż ten problem usunęły masowe programy kanalizacji uruchomione przez samorządy u początków wolnej Polski. To z kolei niesie ustawiczne ryzyko zatrucia wody, a ta, którą piją liczni mieszkańcy, nie przyczynia się do ich dobrego zdrowia. Otwarte na dnie szamba, często zmyślnie połączone ze starymi rurami melioracyjnymi z czasów komuny, są praktyką powszechną, która – podkreślmy to – nie obchodzi absolutnie żadnej służby publicznej. Państwo stworzyło w tej sferze system, w którym jedyną metodą interwencji jest donos, czyli praktyka najobrzydliwsza w polskiej kulturze politycznej.
Po trzecie – i tu już tabu w ostatnich latach zostało trochę nadwerężone – to samo dotyczy stanu powietrza na wsi, zwłaszcza w większych liczebnie wsiach, położonych w dolinach, często wzdłuż głównych dróg. W końcu, mimo rozpaczliwych prób przeciwdziałania ze strony lobby węglowego, doczekaliśmy się zakazu handlu najgorszym gatunkiem miału, ale problem jakości życia na wsi nie dotyczy tylko owego miału, ale opalania domów wszystkim, co możliwe: od własnych śmieci po transporty starych ubrań z zagranicy. Jeden czy dwa domy potrafią czasem skutecznie uniemożliwiać oddychanie zimą połowie, albo i większej części wsi. I znów jedynym instrumentem walki, który państwo daje obywatelom do dyspozycji, jest donos na sąsiada. Jakichkolwiek strukturalnych mechanizmów po prostu brak.
Tekst dostępny na łamach Wszystko co Najważniejsze: https://wszystkoconajwazniejsze.pl/jan-rokita-zielone-przeobrazenie-polskiej-prowincji/
PAP/MB


