Co mi w życiu nie wyszło? Mistrzowie i uczniowie warszawskiej PWST
Profesorowie i wykładowcy stanowili wtedy absolutną elitę artystyczno-intelektualną. Od samych nazwisk aktorów czy raczej mistrzów sceny kręciło się w głowie: Andrzej Łapicki, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Aleksandra Śląska, Andrzej Szczepkowski, Zbigniew Zapasiewicz, Ryszarda Hanin, Wojciech Siemion, Aleksander Bardini, Jerzy Świderski, Zofia Mrozowska, Jan Englert, Maja Komorowska… – studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej wspomina Piotr GĄSOWSKI
.Marzeniem każdego absolwenta Wydziału Aktorskiego PWST było podpisanie kontraktu lub otrzymanie angażu w którymś z renomowanych warszawskich teatrów. W 1986 roku, kiedy uzyskałem tytuł magistra sztuki, czasy były na tyle trudne, że żaden z dyrektorów nie był pewien, czy nadal będzie dyrektorem i czy dostanie pieniądze na dalszą działalność artystyczną. Grając nasze przedstawienia dyplomowe, mieliśmy nadzieję, że obejrzą nas dyrektorzy teatrów, a potem każdy, po kolei gdzieś tam się zaczepi.
Na Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi prezentowaliśmy spektakle, dyskutowaliśmy o sztuce, biesiadowaliśmy do rana w akademikach. Przepełniała nas radości z obcowania ze sobą i łączyła ta sama pasja – teatr! Jednak w Łodzi nikt z naszego roku nie otrzymał propozycji. Na otarcie łez spektakl „Przy stole” według Antoniego Czechowa, w reżyserii naszej ukochanej Mai Komorowskiej otrzymał Grand Prix. Pamiętam również, że byliśmy zachwyceni poziomem i dojrzałością dwóch naszych rówieśników z łódzkiej Filmówki, grających wspaniałe role w spektaklu „Ballady o ostatnich” według Bułata Okudżawy. Spektakl ten reżyserował Eugeniusz Korin, młody Rosjanin z Petersburga. Byliśmy wręcz zawiedzeni, że ci młodzi aktorzy nie dostali żadnej nagrody indywidualnej i nawet wspomnieliśmy o tym w przeprowadzonym z nami, zwycięzcami festiwalu, wywiadzie dla czasopisma o mało kulturalnej nazwie „Radar”. Wyraziliśmy przekonanie, że o tych nazwiskach na pewno będzie jeszcze głośno! Tymi studentami byli Wojtek Malajkat i Cezary Pazura! Cezary mówił mi nawet, że jego ojciec ma do dzisiaj wycinek z tej gazety!
Po Festiwalu wróciliśmy do Warszawy, rok akademicki szybko się kończył, a widoków na pracę w dalszym ciągu żadnych! Wtedy pozostała druga alternatywa – szukanie pracy w teatrach pozawarszawskich. Celowo nie używam określenia „prowincjonalnych”, aby, po pierwsze, nikogo nie urazić, po drugie, wiele z tych teatrów prezentowało wówczas wysoki poziom. Jednak dla ambitnego absolwenta warszawskiej szkoły angaż w nim był rodzajem degradacji. Przynajmniej tak wtedy naiwnie sądziliśmy. Nie kręciło się wówczas prawie w ogóle filmów, o serialach nawet nie wspomnę. Nie było też reklam i setek innych możliwości utrzymania się ze swojego zawodu. Bycie w teatrze dawało gwarancję artystycznego spełnienia, zapewniało tak ważne w tym kuglarskim i niewymiernym zawodzie poczucie bezpieczeństwa, poczucie bycia potrzebnym! I coś jeszcze, niezwykle istotne w tamtych czasach – bycie studentką/tem wydziału aktorskiego jakiejkolwiek szkoły teatralnej było niezwykle nobilitujące! Krążyły mity o piekielnie trudnych egzaminach wstępnych, niezliczonej ilości osób na jedno miejsce, „plecach”, jakie trzeba było mieć, żeby się tam dostać, i kolorowym, wręcz bajkowym świecie blichtru i sławy.
Faktycznie, odsiew zdających był duży, zaszczytem było uczestniczenie w zajęciach prowadzonych przez sławnych, wspaniałych aktorów i teoretyków sztuki! Ale te wszystkie sensacje o układach były wyssane z palca! Na moim roku nie było ani jednej osoby związanej w jakikolwiek sposób z tym światem! Z Warszawy były tylko trzy osoby, a reszta, łącznie ze mną, przyjechała na egzaminy wstępne z całej Polski. Po zakończeniu studiów wszyscy baliśmy się przejścia w dorosłe aktorskie życie, tego, że kiedy przestaniemy być już studentami aktorstwa, staniemy się nieznanymi aktorami. Bez etatu czy jakiekolwiek angażu!
.Mówiąc o egzaminach wstępnych, przypomniała mi się jedna kapitalna historia, której bohaterami byli ówcześni studenci PWST. Minęło już wiele lat, nikt nigdy o tym nie napisał, a ewentualne skargi poszkodowanych uległy przedawnieniu. Poza tym nie zdradzę, w której z czterech polskich uczelni teatralnych to się wydarzyło. I nie chciałbym również, aby czytelniczki uznały ten żart za seksistowski. Historia ta dowodzi raczej fantazji studentów oraz poziomu stresu zdających adeptek sztuki aktorskiej. Ale do rzeczy! Podczas każdego egzaminu wstępnego studenci drugiego lub trzeciego roku wydziału aktorskiego wyznaczeni byli do pomocy. Ich zadaniem było powitać kandydatów, skierować do szatni, wyczytać listę kolejności, pokazać, gdzie są toalety, a gdzie bufet – w przypadku zdających kolejność była zazwyczaj odwrotna, najpierw bufet, a potem toalety, albo toalety z pominięciem bufetu! Na samym końcu tej „sztafety”, czyli przed salą, w której odbywał się egzamin praktyczny, zwany też pierwszym przesłuchaniem, stał student lub studentka i dyrygowali wpuszczaniem zdających do środka. Każdy delikwent po wyczytaniu jego nazwiska podchodził do drzwi i tuż przed wejściem dostawał od wpuszczających lekkiego kopniaka w pośladek. To aktorska tradycja kultywowana do dziś. Przed każdą premierą, przed ważnym spektaklem czy artystycznym przedsięwzięciem aktorzy dają sobie „kopa”. Na szczęście! Bez niego ani rusz! Z racji ilości zdających, przesłuchania zazwyczaj trwały kilka dni. Jednego z takich dni pewien student-pomocnik wpadł na szatański pomysł. Miał być to jednorazowy żart, ale… trwał przez pół dnia. Był pod każdym względem przygotowany i psychologicznie umotywowany. Polegał na tym, że witający kandydatów student wybierał co atrakcyjniejsze, wyglądające na „wyzwolone” dziewczyny i zadawał im pytanie: „Przepraszam, czy posiada Pani zaświadczenie o sprawności fizycznej od lekarza? Jest to niezbędne, gdyż aktor musi być sprawny i wydolny”. Oczywiście, żadna z „ofiar” takiego zaświadczenia nie miała, więc student je uspokajał: „Proszę się nie denerwować! Takie zaświadczenie to tylko formalność. Gabinet lekarski jest na pierwszym piętrze. Pan doktor jest do Pani dyspozycji i czeka!”, po czym kierował ją na to nieszczęsne pierwsze piętro, gdzie rzeczywiście w gabinecie lekarskim oczekiwał Pan Doktor w kitlu, z przewieszonym zawodowo przez szyję stetoskopem i oczywiście w asyście dwóch pielęgniarzy!
Nie muszę chyba dodawać, że zarówno Pan Doktor, jak i pielęgniarze byli studentami drugiego roku wydziału aktorskiego! Przy każdej pacjentce zamieniali się rolami! Nie dochodziło przy tym do jakiegokolwiek naruszenia nietykalności badanej. Padało rutynowe: „Proszę się rozebrać od pasa w górę. Muszę Panią osłuchać”, ale nie miało to nic wspólnego z molestowaniem seksualnym! Zresztą takiego pojęcia wtedy nawet jeszcze nie znano! Wyobrażam sobie tylko, ile wysiłku musieli włożyć uczestnicy tych badań w to, żeby nie umrzeć z powodu duszonego śmiechu! A najważniejszym punktem programu było to, że „lekarz” wystawiał zaświadczenie o zdolności do egzaminu, a owo zaświadczenie odbierał student „wpuszczający” po rytualnym kopie. Adeptka podbudowana psychicznie, że jest zdrowa, pewnym krokiem wpadała do sali na spotkanie z komisją egzaminacyjną.
Wszystko to nigdy by się nie wydało, gdyby nie jakieś zamieszanie przy wejściu lub nieuwaga wpuszczającego. A tak kolejna piękna dama weszła do sali i przed przystąpieniem do prezentacji przygotowanych przez siebie w pocie czoła utworów poetyckich przedstawiła szanownej komisji zaświadczenie lekarskie o zdolności do egzaminów. Wśród komisji zapadła cisza, ogólna konsternacja. Ale przecież szanowna komisja składała się z najwybitniejszych polskich aktorów, więc wszyscy zachowali należytą powagę. Po chwili przesłuchano dziewczynę, po czym rektor zarządził natychmiastowa przerwę! Po krótkim dochodzeniu udał się wraz z dziekanem do gabinetu, gdzie… a jakże, trwało kolejne badanie. „Panie doktorze, proszę na sekundkę na zewnątrz!” – padło. Co nastąpiło potem? Wszyscy zamieszani w sprawę zostali ukarani trzymiesięcznym zawieszeniem w prawach studenta. A że akurat rozpoczynały się wakacje, więc z rozpoczęciem roku akademickiego zostali odwieszeni! Szanowny rektor musiał ich ukarać, ale też docenił ich pomysłowość i, w gruncie rzeczy, niewielką szkodliwość czynu! W dzisiejszych programach z cyklu „ukryta kamera” taki żart zostałby uznany za grzeczny, nieprawdaż?
.Studia w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej były dla nas wszystkich studiami wymarzonymi, spełnieniem snów o lepszym świecie, alternatywą do otaczającej nas rzeczywistości. Przypomnę tylko, że byliśmy jedynym rocznikiem, który zdawał egzaminy wstępne w stanie wojennym A.D.1982. Na zewnątrz szaroburo, smutno, można by było nawet rzec, a po przekroczeniu murów szkoły, zwanej dzisiaj Akademią Teatralną przy ulicy Miodowej w Warszawie, wpadaliśmy w rzeczywistość nie tyle lepszą, co zdecydowanie ciekawszą i trochę… odrealnioną.
Profesorowie i wykładowcy stanowili wtedy absolutną elitę artystyczno-intelektualną. Od samych nazwisk aktorów czy raczej mistrzów sceny kręciło się w głowie: Andrzej Łapicki, Tadeusz Łomnicki, Gustaw Holoubek, Aleksandra Śląska, Andrzej Szczepkowski, Zbigniew Zapasiewicz, Ryszarda Hanin, Wojciech Siemion, Aleksander Bardini, Jerzy Świderski, Zofia Mrozowska, Jan Englert, Maja Komorowska… Zajęcia z historii mieliśmy z profesorem Stefanem Mellerem, późniejszym ambasadorem RP w Paryżu i ministrem spraw zagranicznych. Historię sztuki z profesor Agnieszką Morawińską, późniejszą ambasador RP w Australii, Nowej Zelandii, potem dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie. Nie jestem w stanie wymienić wszystkich wspaniałych wykładowców, ponieważ nie jest to książka bibliograficzna, powiem tylko, że nasz rocznik miał ogromne szczęście. I dorzucę, że historii filmu uczył nas profesor Bolesław Michałek, wieloletni redaktor naczelny takich kultowych czasopism jak „Film” czy „Kino” oraz ówczesny szef najbardziej prestiżowego filmowego zespołu X. Profesor Michałek opowiadał nam o festiwalach w Cannes, o spotkaniach między innymi z Elią Kazanem, Federico Fellinim czy Francisem Fordem Coppolą. My, studenci zapomnianego kraju, słuchaliśmy tych opowiadań z czerwonymi uszami, opuszczonymi szczękami, wdychając jednocześnie wspaniałą woń papierosów Multifilter, których był profesor namiętnym palaczem. Nawet niepalący zachwycali się tym zapachem, bo był to niewątpliwie zapach lepszego świata, świata Zachodu i w odróżnieniu od krajowych papierosów, dostępnych tylko na kartki, dym z francuskich Multifiltrów pachniał jak najlepsze francuskie perfumy. Tak przynajmniej nam się wtedy wydawało. Ten, kto palił „zachodnie” papierosy, to był „Ktoś”. Pan Michałek został również ambasadorem RP w Rzymie. À propos krajowych papierosów. W tamtych latach funkcjonował taki żart: spotkali się w Warszawie dwaj dyrektorzy Państwowych Zakładów Tytoniowych. Jeden dyrektorował w Krakowie, a drugi w Radomiu. Ten z Krakowa pyta się: „Słuchaj, jak to jest, że wasze papierosy cieszą się dużo lepszą opinią?! Co wy tam dodajecie?”. Na co dyrektor z Radomia zaciągnął się lekko swoim Caro i spokojnie odpowiedział: „Jak to, co dodajemy. To, co zwykle – trochę trocin, słomy, zmielonych szmat, a na koniec trochę tytoniu. I tyle!”. Dyrektor z Krakowa pokiwał z uznaniem głową i rzekł: „Aha, to wy jeszcze tytoń dodajecie?”.
.Kiedy tak wspominam moich profesorów, to łezka w oku mi się kręci, ponieważ uświadomiłem sobie, że z ówczesnych Wielkich Teatralnych Pedagogów pozostali tylko dwaj profesorowie: Maja Komorowska i Jan Englert. I niech nam żyją 200 lat! Później doszli jeszcze inni, ale to nastąpiło już po ukończeniu przeze mnie PWST. W czasie studiów, poza naprawdę ciężką pracą od rana do wieczora, mieliśmy również życie „akademickie” i pozaakademickie. Robiliśmy sobie często żarty i cieszyliśmy się, że udało nam się kogoś nabrać czy „wpuścić w kanał”. Często to ja byłem inicjatorem tych żartów, aż w końcu zdarzyło się, że zostałem ich wielką ofiarą. Wydawało mi się, że nigdy nie dam się tak wypuścić! Ta przygoda idealnie pasuje do tytułu całej książki.
Miejsce akcji to Warszawa, podczas dość srogiej zimy na początku 1986 roku. Robiliśmy wtedy dyplomowe przedstawienie „Hamleta” w reżyserii wspaniałego Gustawa Holoubka. W tytułową rolę wcielił się Paweł Szczesny. Ja miałem zaszczyt grać Grabarza Pierwszego oraz dworzanina o imieniu Ozyryk. Spektakl ten wystawialiśmy w szkolnym teatrze przez kilka miesięcy. Wtedy też rozpoczął się okres „łabędziego śpiewu” studentów kończących studia. Po spektaklu, codziennie się gdzieś bawiliśmy. A to u kogoś w wynajętym mieszkaniu, a to w akademiku, a to u Fukiera przy Rynku Starego Miasta. To nie był oczywiście ten Fukier, co teraz. Wtedy to było bardzo modne wśród studenckiej braci miejsce, bo bardzo tanie! Serwowano tam tylko dwa rodzaje win czerwonych i jedno białe, z rzadka węgierski słodki Tokaj. W środku stały długie stoły, przy których piło się i chóralnie śpiewało! Trudno się stamtąd wychodziło. I to nie tylko z powodu nadużycia alkoholu, ale głównie z żalu, że się to miejsce opuszcza!
Pamiętam, jak któregoś dnia, po kilkudniowym maratonie, byłem tak zmęczony, że odmówiłem uczestnictwa w kolejnej „prywatce”. Chciałem pojechać do wynajmowanego przeze mnie mieszkania i najnormalniej w świecie się wyspać! Koledzy nie dawali jednak za wygraną! Namawiali mnie zarówno przed wieczorną próbą „Hamleta”, jak i po jej zakończeniu. Byłem jednak nieugięty. „Dajcie mi już spokój!!! Ile można balować?! Bawcie się dobrze” – rzuciłem na pożegnanie i wyszedłem z garderoby. Patrząc na to z perspektywy czasu, musiałem być kolosalnie zmęczony, że im odmówiłem, bo nawet dzisiaj, ćwierć wieku później, rzadko odmawiam! Nie poszedł z nimi również Paweł, nasz Hamlet, tłumacząc logicznie, że ma trochę dość, tym bardziej że rano czeka go trudna scena do zagrania. Nie poszła też Kasia Chrzanowska, która jako jedna z nielicznych z naszego roku była warszawianką i czekali na nią w domu rodzice z kolacją. Nie do końca wiadomo, czy rodzice z kolacją, czy narzeczony bez kolacji, w każdym razie coś nie pozwoliło jej na kolejną noc zabawy. Zabawy, która kończyła się zwykle nad ranem! Nazajutrz, wyspany i wypoczęty po raz pierwszy od wielu dni, przyjechałem na poranną próbę. W teatrze nie odbywa się ona bladym świtem, rozpoczyna się o 10.00, ale tak się ją nazywa w naszej „branżowej” nomenklaturze. Standardowo próbuje się 4 godziny, a jeśli jest już blisko do premiery, to kolejna próba zaczyna się o 18.00 i trwa do 22.00. A jeśli coś jest niegotowe albo reżyserem jest jakiś zaangażowany demiurg, to wieczorna próba może się przedłużyć do… no właśnie, to zależy od stopnia wytrwałości i zaangażowania aktorów i od stopnia ich fascynacji tymże demiurgiem!
Przepraszam za dość szczegółowe tłumaczenie grafiku pracy, ale ma to znaczenie dla dalszej części opowieści. Gustaw Holoubek, nasz ukochany pedagog i genialny aktor, nie miał skłonności do przedłużania prób. Miał za to, mimo swojej bezdyskusyjnej wielkości, ogromny dystans do siebie i otaczającej go, nierzadko skrzeczącej, rzeczywistości. Napisano i powiedziano o nim bardzo wiele, więc ja dodam tylko, że poza wszystkim, co składało się na jego Wielkość, najważniejsze było to, że on całym swoim postępowaniem tę swoją Wielkość kontestował. I czynił to tak niepostrzeżenie i tak bezpretensjonalnie, że stał się jeszcze kimś Większym. Nie było w tym cienia fałszywej skromności. Potrafił się z siebie śmiać, nie zostawiając na sobie suchej nitki. Śmiał się również ze swojej fizyczności, ze swoich mocno odstających uszu, które stały się jego znakiem firmowym. Pamiętam, jak zachwycał się kompotem, którego wielki słoik przyniosłem na zajęcia na drugim roku. To był kompot z gruszek z naszej działki. Kompoty i konfitury to wielka specjalność mojej Mamy Niny. Mama, która jest malarką, na każdym słoiku przykleja kartkę z własnoręcznie namalowanym rodzajem owocu, rokiem produkcji i nazwą przetworu. Gdy powiedziałem mamie, że Pan Profesor zachwycił się smakiem jej kompotu, przygotowała specjalny słoik dla naszego Mistrza, a na naklejce z piękną, dorodną gruszką napisała: „Kompot z gruszy wzmacnia uszy!”. Jak to zobaczyłem, to się przeraziłem, czy to nie za duże spoufalenie się z Mistrzem. Jednak moja ciekawość, jaką reakcję to wywoła, była silniejsza. Z bijącym sercem wręczyłem słoik i poprosiłem o przeczytanie. Pan Gustaw przeczytał i zaczął się bardzo śmiać. Prosił podziękować serdecznie mamie. Nie omieszkał też podziękować mamie osobiście przy jakimś spotkaniu. On po prostu zaskakiwał normalnością. Cały czas patrzył na nas studentów tymi swoimi wielkimi, mokrymi i bardzo mądrymi oczami i to sprawiało, że czuliśmy się w Jego towarzystwie wspaniale! Czuliśmy się tacy ważni! Bywało, że nie chciało Mu się prowadzić zajęć w szkole, wtedy zamawiał taksówkę dla chłopaków, sam brał dziewczyny do swojej radzieckiej Łady i jechaliśmy do znajdującej się nieopodal kawiarni Blikle przy Nowym Świecie albo do Wilanowa, gdzie przy pączkach i kawce rozprawiał o teatrze, opowiadał żarty, w połowie których sam się zaśmiewał. Potrafił też bardzo uważnie słuchać. Siedzieliśmy wtedy dumni i szczęśliwi, rozglądając się naokoło, jak byśmy chcieli wszystkim powiedzieć: „Widzą Państwo?! To jest NASZ PROFESOR!!! To jest nasz HOLUB!! NASZ GUCIO!” – jak go pieszczotliwie nazywaliśmy. Kiedy o Nim piszę, czuję Jego ciepło i ludzką dobroć! Ale żeby nie było tak jednowymiarowo, bo przecież sam Mistrz obśmiałby mnie, jako że sam uciekał od takiego akademicko-pompatycznego tonu, zakończyłbym to krótkie o Nim wspomnienie anegdotą, którą przy jednej z takich nasiadówek nam opowiedział.
.Pisząc o Panu Gustawie użyłem wcześniej słowa „niepostrzeżenie”, mówiąc o jego niepostrzeżonej kontestacji swojej Wielkości. Nie sposób tu nie przytoczyć pewnego zdarzenia, które nadało temu słowu, przynajmniej w środowisku teatralnym, zupełnie inne znaczenie. Otóż, pracując nad którąś z kolejnych premier, Pan Gustaw grał ze wspaniałą aktorką i ówczesną ikoną seksu Kaliną Jędrusik. Sztukę reżyserował kolejny z Wielkich – Kazimierz Dejmek. Gustaw Holoubek z Kaliną Jędrusik i Kazimierzem Dejmkiem znali się od dawna, jednak gdy przychodziło do pracy, zawsze coś między nimi iskrzyło, zwłaszcza na linii reżyser – aktorka. Po kolejnej „ożywionej” dyskusji reżyser powrócił do ustawiania sceny od początku. Kazał Panu Holoubkowi wykonać coś na scenie, przy bocznych kulisach, co miało być jakąś logiczną kontynuacją akcji próbowanej sztuki. Pan Gustaw przerwał na chwilę i zapytał reżysera: „Kazio, a jak ja mam się znaleźć po tej stronie sceny, kiedy przed chwilą byłem po tamtej stronie i nie mam żadnego powodu, żeby być teraz tutaj?”. Reżyser Dejmek, słynący z szorstkiego sposobu dyskutowania, zwłaszcza po świeżej wymianie poglądów z temperamentną aktorką, odpalił głosem niecierpiącym sprzeciwu: „Nie wiem Gustaw, jak Ty się masz tam znaleźć, ale masz i koniec! Nie zawracaj mi teraz dupy! Zrób to tak… n i e p o s t r z e ż e n i e!”. Na co Pan Gustaw z właściwym sobie spokojem, ale jednocześnie nieco poruszony i chyba wręcz zdenerwowany takim traktowaniem, zniżył nieco głos i cedząc powoli słowa, powiedział: „N i e p o s t r z e ż e n i e to ja mogę Panu Pańską szanowną małżonkę wydupczyć!”. Zapadła cisza, długa cisza, i nagle Kazimierz Dejmek zaniósł się śmiechem, za nim Kalina Jędrusik, a potem wszyscy świadkowie tego zdarzenia. Mądry reżyser zdał sobie sprawę, że jego uwaga do aktora była niezbyt przemyślana, a tenże słynący z ciętych ripost, nie mógł sobie odmówić przyjemności.
Ale teraz powrócę do historii spektakularnej kompromitacji studenta wydziału aktorskiego Piotra Gąsowskiego. Kiedy przyjechałem na poranną próbę, wyspany i wypoczęty jak nigdy, zostałem dosłownie zbombardowany opowieściami o niesamowitym wieczorze, który przeszedł mi koło nosa. Paweł Konopczyński, Agnieszka Robótka i Ewa Rudnicka, czyli najbardziej „rozrywkowi” studenci mojego roku, opowiedzieli mi niesamowitą historię, która zdarzyła się poprzedniej nocy: „Gąs, żałuj, że się nie zdecydowałeś z nami pójść! Poznaliśmy tancerzy od Maurice’a Béjarta!”. Szwajcarsko-belgijski Béjart Ballet skupiający wspaniałych tancerzy z całego świata jawił mi się wtedy jako symbol przełomu w w Teatrze Tańca. Poza tym ich pobyt w Warszawie był jednym z nielicznych powiewów sztuki z Zachodu! Biletów na ich dwa spektakle nie sposób było zdobyć! A co dopiero poznać osobiście tancerzy. Odmawiając moim kolegom wczorajszej eskapady, ominęła mnie niesamowita atrakcja. A oni pastwili się nade mną: „Nie masz pojęcia, jacy są wspaniali! Jacy otwarci, jacy ciekawi!” – opowiadała Ewa Rudnicka. „Jeden z nich, Holender Ruppert, zakochał się w Agnieszce Robótce” – dodał Paweł Konopczyński. „Przyszli do Fukiera i tak się z nami zaprzyjaźnili, że zabrali nas dalej. Potem najdroższe restauracje, zachodnie papierosy, najlepsze wina i szkocka whisky”. To, co wymieniłem przed chwilą, było dla nas, studentów, żyjących w roku 1986 za 10 dolarów na miesiąc, praktycznie nieosiągalne! Załamany wyksztusiłem: „Dlaczego akurat wtedy? Kiedy ja raz postanawiam nie być, omija mnie tyle szczęścia!”.
Naprawdę było mi przykro. Wtedy Paweł oznajmił mi wspaniałą wiadomość: „Gąs! Wszystko przed Tobą! Ci tancerze tak się nami zachwycili, a Ruppert w szczególności Agnieszką, że postanowili zorganizować przyjęcie na naszą cześć! Po wieczornej próbie jedziemy na imprezę do prywatnego mieszkania!”. Byłem szczęśliwy! Tak samo jak Paweł Szczesny i Kasia Chrzanowska, którzy byli równie przybici skutkami swojej wczorajszej absencji! Paweł mówił dalej: „Tylko jest jeden mały problem. Ruppert przyjedzie po nas samochodem i zabierze Agnieszkę, Ewę, mnie, tak, że rozumiesz, nie będzie już dla was miejsca. My jeszcze nie wiemy, gdzie będzie ta impreza, więc po próbie poczekajcie chwilę na telefon w szatni szkoły. Jak tylko dojedziemy na miejsce, zadzwonimy i wytłumaczymy wam, jak tam trafić!”. Byłem zachwycony i tak podniecony wizją spotkania, że nie miałem nawet cienia podejrzeń! Tak więc oni pobiegli zaraz po próbie na dół, „bo Ruppert już na pewno czeka”. Nawet chciałem pobiec z nimi, ale Paweł odwiódł mnie od tego planu, prosząc, żebym nie „robił wiochy” i zachował wstrzemięźliwość oznaczającą, że takie spotkania to u nas praktycznie codzienność. Miałem czekać cierpliwie, aż dojadą na miejsce. Więc czekałem cierpliwie w asyście Kasi, Pawła oraz naszej tlenionej i mocno wygadanej Pani Basi, która miała akurat wieczorną zmianę w szatni. Pani Basia, która w tejże szatni pracowała już wiele lat, była osobą szczerą i dość sceptycznie nastawioną do życia. Szczerze wątpiła, że ktokolwiek do nas zadzwoni. „Jak już studenci pojechali się bawić, to zapomną o was na pewno!” – gderała, wzbudzając w nas coraz więcej wątpliwości, tym bardziej że telefon uparcie milczał. I kiedy już straciliśmy nadzieję, byliśmy źli i rozżaleni, do szatni podeszła świeżo upieczona absolwentka PWST, Anna Majcher. Rozbierając się ze swojego zimowego palta, powiedziała: „Słuchajcie! Paweł Konopczyński poprosił, żebym wam przekazała adres imprezy z tancerzami od Béjarta, bo telefon w szkole nie działa. Byłam tam, ale musiałam wcześniej wyjść, bo mam dzisiaj nocną próbę w Kole Naukowym. Jedźcie tam szybko, bo impreza jest wspaniała. Świetne żarcie i piwo Heineken w puszkach!”. Piwo w puszkach to był kolejny, prawie nieosiągalny wtedy produkt. Natomiast Koło Naukowe w PWST było miejscem, gdzie absolwenci mogli pracować ze studentami poza programem szkolnym, coś w rodzaju dodatkowych zajęć fakultatywnych.
Kasia, Paweł i ja zerwaliśmy się na równe nogi, Ania Majcher podała nam adres i szczęśliwi pobiegliśmy na ulicę, gdzie czekał już zaparkowany maluch Kasi. Maluch, czyli Fiat 126 p, marzenie motoryzacyjne większości Polaków. Niestety, na zewnątrz panował siarczysty mróz, a maluchy i w ogóle większość ówczesnych aut socjalistycznej produkcji miały kłopoty z uruchomieniem silnika. Po paru minutach i wielu próbach odpalenia tego cuda usłyszeliśmy wreszcie charakterystyczne kaszlnięcie, z rury wydechowej wyleciał czarny kłąb dymu i po zapakowaniu się do środka ruszyliśmy szczęśliwi i pełni nadziei na wielkie doznania! Było zimno i ślisko, o istnieniu opon zimowych nikt wtedy nie miał pojęcia, ale Kasia dzielnie pędziła na spotkanie wspaniałej przygody! Zdążyła jeszcze wcześniej kupić kwiaty, żeby wejść z fasonem! Dokładnego adresu nie podam z oczywistych względów. Budynek, do którego zmierzaliśmy, znajdował się przy ulicy Urle, na warszawskiej Sadybie. Mieszkanie prywatne w bloku na drugim piętrze. Na dole domofon. Po około pół godzinie jazdy i kluczeniu po ciemnych ulicach Sadyby, znaleźliśmy właściwy blok, zaparkowaliśmy samochód i popędziliśmy do odpowiedniej klatki.
Mieliśmy pecha, bo akurat z tej klatki wychodził jakiś mężczyzna z psem na spacer. A dlaczego pecha? Bo wtedy przeczytalibyśmy podpis pod dzwonkiem. Karteczki z nazwiskami mieszkańców widniały przy każdym domofonie. A tak bez dzwonienia i czytania wtargnęliśmy do klatki i biegiem na drugie piętro. Kasia odpakowuje kwiaty, Paweł dzwoni do drzwi, ja niecierpliwie w te drzwi walę i widząc, że ktoś spogląda przez wizjer, robię najgłupsze miny, jakie tylko przychodzą mi do głowy: wywalam język, ciągnę się za uszy, udaję psa, małpę i to wszystko w ciągu dziesięciu sekund! Drzwi się otwierają, my zaczynamy śpiewać STO LAT, po czym mijając jakiegoś gościa w szlafroku, mam przebłysk, że impreza musi być ostra i bezpruderyjna. Chodząc po całym mieszkaniu, zaglądam do wszystkich pomieszczeń i po otwarciu każdych drzwi robię głośne: tadam! Z tym „tadam” wpadam też do łazienki i WC przez cały czas rycząc: „Hej, hej!, a gdzie są nasi przyjaciele Holendrzy i Belgowie?!”. Powoli jednak orientuję się, że coś tu nie gra. Po pierwsze, śpiew Kasi i Pawła jakoś zamiera, po drugie, facet w szlafroku zaczyna mi się dziwnie przyglądać. Śladu jakiejkolwiek prywatki nie ma! Orientuję się też, że tym facetem w szlafroku jest Antoni Pszoniak, brat Wojtka, aktor Teatru Studio. Pytam bez zastanowienia: „To Pan też jest na tej imprezie?!”. I wówczas słyszę tłumiony, ale coraz głośniejszy śmiech Kasi Chrzanowskiej. Boże, jak bardzo głęboko, z butami wręcz, siedziałem w kanale, w który mnie wpuszczono! Ziemia zaczęła się pode mną rozstępować, tym bardziej że uświadomiłem sobie, że Pan Antoni jest mężem prorektor PWST Barbary Lasockiej, postrachu studentów, wykładowcy historii teatru i dramatu polskiego! Na dodatek rok temu oblałem u Pani Prorektor egzaminy i skończyło się na egzaminie komisyjnym! Nie byłem jej ulubieńcem wtedy, oj nie!
Gdy zaczęło do mnie docierać, co przed chwilą zrobiłem – te moje miny przez wizjer, wtargnięcie do cudzego mieszkania, durne okrzyki, otwieranie wszystkich drzwi, w końcu to kretyńskie pytanie skierowane do obudzonego tuż przed północą gospodarza, to chciałem zapaść się pod ziemię. Zacząłem coś bąkać, bez ładu, bez składu, że Béjart, tancerze, że koledzy z roku zrobili nam taki żart, że bardzo przepraszamy za najście. Nawet pamiętam, że taką bzdurę wypowiedziałem: „To się więcej nie powtórzy”. Pan Antoni, choć zły, powiedział, że wszystko OK, bo oni z Wojtkiem i kolegami z roku też sobie takie żarty robili. I kiedy wydawało się, że jakoś sytuację już załagodziliśmy, Paweł, chyba będąc w szoku, poprosił Pana Antoniego o możliwość skorzystania z telefonu stacjonarnego. Gospodarz zaprosił nas do salonu i wskazał aparat. Zaproponował nawet herbatę, ale nie chcieliśmy już dłużej ciągnąć tej niezręcznej sytuacji. Paweł połączył się z akademikiem, z pokojem Ewki Rudnickiej, jednej z uczestników tej intrygi, i powiedział do słuchawki: „No, dziękujemy wam, ale wysłaliście nas do jakiejś pijackiej meliny”. Nawet nie skończył, kiedy uświadomił sobie, że dość niefortunnie to zabrzmiało w kontekście niedawnych zdarzeń i w obecności niezwykle cierpliwego i taktownego Pana Antoniego! Odłożył więc słuchawkę i przepraszając za niezręczność, udał się do wyjścia, a Kasia i ja za nim.
Jak tylko zamknęły się drzwi, rzuciliśmy się w kompletnie niezrozumiały, szalony bieg, jakbyśmy chcieli wyrzucić z siebie te tony wstydu, których żeśmy się nawet nie najedli, ale zwyczajnie nażarli. Byliśmy potem pośmiewiskiem wszystkich studentów. Ale doceniliśmy pomysłowość i koronkową wprost akcję naszych kolegów! Wyszło im nawet lepiej, niż chcieli, bo akcja miała się zakończyć przy drzwiach do klatki schodowej. Nie przypuszczali nawet, że tak daleko zajdziemy. Mieliśmy też szczęście w nieszczęściu! Pani Prorektor ze swym synem przebywała wtedy na feriach zimowych. Nie jestem przekonany, jak ona zareagowałaby, widząc nas, a zwłaszcza mnie, wywalającego język o północy przed jej drzwiami. Kiedy wróciła i się dowiedziała, to wręcz była zadowolona, że to właśnie ją studenci wybrali na miejsce akcji tego żartu. Wyszła pewnie z założenia, że „kto się czubi, ten się lubi”. Kilka razy prosiła, żebym opisał minę jej męża. W ten sposób poczułem, że lody między nami zostały przełamane. Co nie zmienia faktu, że impreza ze wspaniałymi tancerzami z Béjart Ballet na pewno mi nie wyszła!
Piotr Gąsowski
Fragment książki „Co mi w życiu nie wyszło?”, wyd.Edipresse Książki.