Piotr ORAWSKI: Piękno muzyki. Kalinowe serce

Piękno muzyki. Kalinowe serce

Photo of Piotr ORAWSKI

Piotr ORAWSKI

Muzykolog, nauczyciel i dziennikarz. W Trójce spędził jedenaście lat. Kolejne jedenaście lat zawodowej aktywności to Polskie Radio BIS. Po zmianie formuły programu trafił do Dwójki, swego naturalnego środowiska radiowego. Był tam do samego końca, realizując swoje wielkie marzenie młodości - wieloletni cykl codziennych audycji, w których opowiadał o skomplikowanych i fascynujących zarazem dziejach sztuki dźwięku. www.piotrorawski.pl

zobacz inne teksty Autora

OD REDAKCJI: Dzięki uprzejmości Pana Rafała, mamy przyjemność jeszcze raz podróżować poprzez świat muzyki, który przez wiele lat w niezwykły sposób opisywał Piotr Orawski – człowiek z ogromną wiedzą i pasją muzyczną.

    Kalinie Jędrusik

Nie ma jej z nami od ponad dwudziestu lat. Była ikoną polskiego teatru i polskiego kina. Była jedną z największych gwiazd Kabaretu Starszych Panów. Była wielką osobowością polskiej kultury.

Poznałem ją u schyłku jej życia. Przez ponad półtora roku nagraliśmy cykl blisko stu audycji, w którym wcieliła się w Annę z hrabiów Mycielskich-Lisicką, przyjaciółkę Klary Schumann, od której pani hrabina czerpała wiedzę o największych twórcach sztuki dźwięku epoki romantycznej. Nasza radiowa znajomość bardzo szybko przekształciła się w prywatną przyjaźń. Byłem świadkiem jej heroicznej walki z astmą i jej zaangażowania w budowanie nowej wolnej Polski.

Najbardziej lubiłem nasze letnie spotkania na Półwyspie Helskim, kiedy wyciszona opowiadała mi o swoim życiu. Nigdy nie zapomnę tych chwil i dni.

.Wiadomość o jej śmierci dotarła do mnie z trzydniowym opóźnieniem we Frankfurcie nad Menem. Odejście bliskiej osoby wywołuje we mnie zawsze ogromne uczucie bezsilności. Ta śmierć uczucie owo spotęgowała w dwójnasób. Byłem z dala od kraju, w obcym, chociaż przyjaznym mi od wielu lat mieście, w gronie moich niemieckich przyjaciół, ale żyjących w innym świecie, w innym niż nasz rytmie, wśród innych, niepolskich problemów. Nie mogłem nawet przerwać mojej wakacyjnej podróży, by przyjechać na jej pogrzeb. Byłem poniekąd uwięziony we Frankfurcie, który właśnie wtedy, w pierwszej dekadzie sierpnia, był miastem niezwykle barwnym, kolorowym i radosnym, obchodzącym coroczne święto Menu i każdego wieczoru wzdłuż obu brzegów rzeki i na frankfurckiej Starówce odbywał się nieustający festyn, pokazy sztucznych ogni, uciechy wesołego miasteczka.

W takiej bajecznej scenerii, pełnej ludzkich uśmiechów i wzajemnej życzliwości, przyszło mi godzić się z tym, że już więcej jej nie zobaczę, nie usłyszę, że już nawet nie mogę wysłać jej pozdrowień i kupić dla niej owocowej herbatki „Fruechte Traum”, którą tak lubiła i którą posyłałem jej z różnych miejsc Polski i Europy. Ostatnią paczuszkę wysłałem pod koniec lipca 1991 z Gdańska. Wiem, że zdążyła jeszcze do niej dotrzeć przed siódmym dniem sierpnia, przed „niespodziewanym końcem lata”, jak śpiewała w jednej ze swoich piosenek.

Mój nieżyjący przyjaciel, ksiądz profesor Janusz Stanisław Pasierb, wybitny kapłan, historyk sztuki, poeta i pisarz, tak powiedział o Kalinie w dniu jej ostatniej drogi: O 13.30 na Powązkach pogrzeb Kaliny Jędrusik. Jakaż za młodu była egzotycznie śliczna, z jakim uniesieniem, żarliwością śpiewała o miłości. Wierzę, że Niebiosa umiały to właściwie ocenić. Była zdolna do miłości wiernej, ileż wysiłku wkładała w utrzymywanie pamięci o mężu, Stanisławie Dygacie. Msze rocznicowe były wielkimi spotkaniami przyjaciół-artystów. Ileż wtedy się odbywało – za sprawą charyzmatu Kazia Orzechowskiego – nawróceń, spowiedzi, komunii. Pokój męża utrzymywała jak za jego życia. Na biurku stała maszyna z wkręconą kartką papieru, na jakiej napisał ostatnie zdanie w życiu. Brzmiało ono mniej więcej tak: i wtedy w drzwiach stanęła dziewczyna, na którą wystarczyło spojrzeć, by wiedzieć, kim jest. Mimowolnie pomyślałem o pięknej młodej nieznajomej, jaka ukazała się umierającemu księciu Salina w Il gattopardo (nic mnie nie zmusi, by geparda tłumaczyć jako lamparta) Lampedusy. To była śmierć w zamszowych rękawiczkach, w brązowej szerokiej sukni, w słomkowym kapeluszu z przezroczystą woalką na pięknej ironicznej twarzy. Zaprzyjaźniliśmy się z Kaliną w ostatnich latach. Była chora, biedna i wzruszająco wierna w przyjaźni. Nagrania i filmy ocaliły wiele z jej ludzkiego ciepła i dobroci.

.Jakie było ostatnie wcielenie Kaliny Jędrusik? Przede wszystkim było zaprzeczeniem wykreowanego ongiś – wbrew niej samej zresztą – mitu, z którym walczyła w niezliczonych wywiadach, udzielonych pod koniec życia. Mitu kobiety upadłej, rozwiązłej gwiazdy, symbolu seksu w polskim kinie i na polskich scenach. Mniej może się dziwiła ludzkiej naiwności, która pozwalała w to wszystko wierzyć, bardziej natomiast nie rozumiała tych ludzi, którzy najpierw mit ten zbudowali, a potem utrwalili. Miała do nich wielki żal, czuła się bowiem i w istocie była nie wykorzystana jako wybitna aktorka, zbyt jednoznacznie określona kiedyś w swoim artystycznym emploi. Najbliżej z Kaliną związani wiedzieli, jak wiele było w niej woli życia i radości życia, mimo że choroba przyniosła jej w ostatnich latach życia wiele cierpienia. Potrafiła jednak wspaniale z cierpieniem tym i z chorobą walczyć.

Pamiętam trudny czas kampanii wyborczej roku 1989. Wszyscy wtedy czuliśmy, że dzieje się w Polsce coś niezwykłego, że wreszcie mamy szansę bycia u siebie. I pamiętam ogromne, wręcz tytaniczne zaangażowanie Kaliny w tę niezapomnianą kampanię, pamiętam jak niemal codziennie wyjeżdżała z Warszawy, nieraz bardzo daleko, po to, by swą osobą, swym autorytetem, swą sztuką, słowem – całym swym życiem służyć „naszym” – jak to wówczas mówiło – kandydatom. Bywało i tak, że pomimo ostrych ataków astmy, wracała do Warszawy w środku nocy, by następnego dnia o świcie już znów być w wyborczej trasie. A do tego dochodziły jeszcze przedstawienia w Teatrze Polskim i nagrania w radiu.

Zastanawiałem się, skąd czerpała na to wszystko siły. Kalina z wielką radością nagrywała kolejne audycje. Po jednym z ostatnich nagrań powiedziała mi zdziwiona: Jak to, Piotrusiu, to już półtora roku? No, to na pewno będzie moja ostatnia duża rola! Nie wiedziałem wówczas, że to wcale nie był żart. Tak się przedziwnie złożyło, że po raz ostatni Kalina wystąpiła publicznie w Programie Trzecim Polskiego Radia, trzy dni przed swoim odejściem, w audycji Haliny Szopskiej. Pani Halina przekazała mi później krótki fragment nagrania, wycięty podczas montażu i nie nadany w tamtej audycji. Z perspektywy tego, co się stało, nabiera on szczególnej wymowy.

Halina Szopska: Czy myślała pani kiedyś o pisaniu pamiętników?

Kalina Jędrusik: Bardzo często jestem o to pytana, ale to chyba jeszcze nie pora. Nie jestem jeszcze gotowa ani otwarta, żeby móc pisać o swoim życiu, bo właściwie to się pisze o sobie jakby w czasie przeszłym, kiedy już wszystko było. Oczywiście, ja – naturalnie – w jakimś sensie już byłam, ale mam nadzieję, że otwiera się jakiś nowy okres w moim życiu i chciałabym jeszcze coś pożytecznego zrobić. Jak przyjdą takie dni, kiedy niczego już dalej nie będę w stanie robić, wtedy być może zajmę się zbieraniem z pamięci rzeczy ważnych, śmiesznych, mądrych, zabawnych. Może. Nie prowadzę żadnego raptularza, żadnego diariusza, a to powinno się podobno robić zawsze. Może się kiedyś umówimy na późne lata, ja będę Pani dyktowała, a Pani będzie zapisywała; może wtedy coś z tego powstanie.

Halina Szopska: A co się teraz Pani najbardziej marzy?

Kalina Jędrusik: Teraz marzą mi się podróże, jak zawsze zresztą. Gdybym miała dużo pieniędzy, myślałabym o bardzo ciekawych, dalekich, cudownych, luksusowych podróżach.

.W ostatnich latach swego życia podróżowała najczęściej do szpitala. W swej bezsilności wobec choroby szukała ratunku w medycynie alternatywnej. Niestety, zamiast poprawy przyszło gwałtowne pogorszenie. Dopiero późną wiosną roku 1991 poczuła się lepiej i myśleliśmy, że najgorsze ma już za sobą. Miałem nadzieję, że – jak co roku – wakacje zechce spędzić na Wybrzeżu, była jednak zbyt słaba, by tam przyjechać.

Kochała Trójmiasto i Półwysep Helski. Po Częstochowie, w której się wychowała, Krakowie, gdzie studiowała, i Warszawie, w której spędziła większą część swego życia, Wybrzeże Gdańskie było najbliższe jej sercu. Przyjechała tu po raz pierwszy tuż po studiach w krakowskiej Szkole Teatralnej z grupą swoich wielkich kolegów: Cybulskim, Kobielą, Herdegenem, Swinarskim. Tu rozpoczynała swoją karierę, tu, w Sopocie, poznała Stasia Dygata, tu wreszcie zdobyła sympatię swej pierwszej teatralnej publiczności.

Mnie jeszcze wtedy na świecie nie było, ale z rozmów wiem, że kiedy wyjeżdżała stąd do Warszawy, jej publiczność poczuła się osierocona. Do końca życia zachowała miłość do tej ziemi.

Przez ostatnie lata przyjeżdżała tu zawsze w sierpniu. Mieszkała we Władysławowie, Jastarni, Juracie. Odwiedzałem ją wtedy i znajdowałem zupełnie inną niż w Warszawie. Tam zawsze otoczona była ludźmi, tu mieszkała sama, odwiedzając jedynie kilku przyjaciół. To właśnie tu najwięcej opowiadała mi o swoim życiu, tu także zrozumiałem koloryt jej samotności.

Kiedy była tu po raz ostatni, latem 1990 roku, pojechaliśmy na wycieczkę do Pelplina. Kalina czuła się świetnie. Wielkie wrażenie wywarła na niej katedra, jedna z najpiękniejszych w Polsce. Ale największe wzruszenie przeżyła w muzeum diecezjalnym, sławnym z kolekcji rzeźby średniowiecznej i jedynego w Polsce egzemplarza Biblii Gutenberga. Oglądała tam każdy eksponat, o każdy pytała, każdym się cieszyła.

.W sztuce wybierała to wszystko, co najdoskonalsze. Kochała Bacha, Haendla, Mozarta, Beethovena, Schumanna. Szczególnym uwielbieniem darzyła Marię Callas i trudno się temu dziwić, bo przecież mogłaby razem z nią zaśpiewać słynną arię z Toski: Żyłam sztuką, żyłam miłością… W muzealnej księdze w Pelplinie zostawiła swój ślad, swoje słowa: Wzruszona. Zachwycona. Kalina Jędrusik. 26.08.90. Tylko tyle i aż tyle, bo przecież tymi słowami mogłaby określić całe swoje życie.

Na ostatniej stronie Małego Księcia jest taki smutny rysunek pustyni. To ostatnie zapamiętane przez autora miejsce, w którym widział Małego Księcia. Dla mnie takim miejscem jest piękny krajobraz Półwyspu Helskiego. Kiedy odszedł nagle mój ojciec, jedną z pierwszych osób, do których zadzwoniłem, była Kalina. Powiedziała mi wówczas –  myśląc i o mojej owdowiałej mamie, i pewnie o sobie wobec Stasia Dygata – że ludzie, którzy tak bardzo się kochają, powinni umierać razem. Tylko z pozoru brzmi to okrutnie. Długo czekała na to, by podążyć za Stasiem, ale – kto wie – może przez te lata bardziej potrzebna była nam tutaj niż jemu tam. Od wielu lat może robić to, o czym przed laty śpiewała:

Ja nie chcę spać,

ja nie chcę umierać,

chcę tylko wędrować

po pastwiskach nieba…

Piotr Orawski

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 1 listopada 2014
Fot.Shutterstock