Piękno muzyki (3).
Symfonia Patetyczna Czajkowskiego
OD REDAKCJI: Dzięki uprzejmości Pana Rafała, mamy przyjemność jeszcze raz podróżować poprzez świat muzyki, który przez wiele lat w niezwykły sposób opisywał Piotr Orawski – człowiek z ogromną wiedzą i pasją muzyczną, którą przekazywał radiosłuchaczom. Polecamy Państwu ten cykl.
Znam wiele nagrań ostatniej symfonii Czajkowskiego. Nie tylko dlatego, że – jako dzieło samo w sobie – jest osobliwie piękne, ale także z tego powodu, że jest wstrząsająco prawdziwe. Z muzyką Czajkowskiego jest pewien zasadniczego rodzaju problem: kiedy mówił sam o sobie, był wstrząsająco prawdziwy i szczery, kiedy wypowiadał się w konwencji stylu swojej epoki, jej form i gatunków, zwłaszcza scenicznych, potrafił ocierać się kicz, chociaż tego od niego oczekiwano.
Jego biografia, historia dni ostatnich, jego odchodzenia, umierania – co wiąże się bardzo ściśle z dziejami powstania i prawykonania Symfonii Patetycznej – była obszarem jednego z największych kłamstw w dziejach nie tylko samej Rosji, ale i historii sztuki dźwięku dziewiętnastowiecznej Europy. Wydaje się, że zatajenie tej historii i biografii Czajkowskiego wszystkim było na rękę, z tej czy z tamtej strony.
Kiedy ogląda się portret pięćdziesięciotrzyletniego kompozytora, wykonany tuż przed śmiercią, widzi się siwego starca, a nie mężczyznę w sile wieku, starca, w którym nie na właściwie woli życia, potrzeby istnienia i tworzenia. Symfonia Patetyczna była jego requiem, pisanym dla samego siebie. Po śmierci twórcy stworzono potrzebny w tamtych czasach mit o śmierci na cholerę, ale od dawna wiadomo, że było to albo samobójstwo albo zabójstwo spowodowane relacjami gejowskimi Piotra Czajkowskiego w zbyt wysokich kręgach ówczesnego społeczeństwa.
O jego homoseksualizmie wiedzieli niemal wszyscy spośród jego przyjaciół i wrogów. Mógł uciec na zachód Europy albo do Stanów Zjednoczonych, gdzie pierwsze ogniwo jego Tria fortepianowego a-moll op. 50 było w programie koncertu inaugurującego działalność jednej z największych sal koncertowych świata – Carnegie Hall. Mógł, ale tego nie zrobił. Sądzę, że zamarła w nim wola życia, że czuł się zaszczuty, że chciał już odejść – chociaż jak pokazał to Ken Russell w filmie Kochankowie muzyki – w młodości czerpał z życia całymi garściami.
A co w tym wszystkim, w tej biografii, w tej sztuce, robi Leonard Bernstein i jego nagranie VI Symfonii h-moll z roku 1987 z Nowojorskimi Filharmonikami? Robi bardzo dużo, bo chyba nikt wcześniej i nikt później nie potrafił ostatniej symfonii Czajkowskiego tak zagrać i tak interpretować. I nie chodzi tu o kreację artystyczną, bo to jest z reguły sprawa indywidualnych preferencji, tylko o takie doznania emocjonalne, które stawiają nas wobec spraw ostatecznych w kontekście sztuki, więc tego obszaru, który nie tylko jest dla nas – jako ludzi – bardzo ważny, ale współtworzy naszą duchową i intelektualną tożsamość.
.Bernstein odczytał wielkość Symfonii Patetycznej w dwóch wymiarach: samego Czajkowskiego jako człowieka, który stanął wobec perspektywy ostatecznej, z której nie ma powrotu, i każdego z nas, który też tam pójdzie, też stanie wobec tej oczywistości ostatecznej. Wielkość kreacji Bernsteina na tym polega, że pokazuje otchłań emocji z życiem i ze śmiercią związanych, że mówi nam o wielkich skrajnościach sztuką wyrażanych.
To nie jest tak, że muzyka, malarstwo, architektura, literatura i wszelkie inne obszary artystycznej działalności człowieka są tylko źródłem świadomości estetycznej czy intelektualnej. Są także obszarem lęku, tego pierwotnego, niewytłumaczalnego, niepojętego. Nie można go pojąć, nie można jego zrozumieć. O tym mówi ostatnia symfonia Czajkowskiego i piękna jej kreacja Leonarda Bernsteina z roku 1987.
W drugiej części ostatniego ogniwa Symfonii Patetycznej usłyszeć można w ostinatowej figurze zamierający puls umierającego człowieka. Piotr Czajkowski przedstawił to z całą mocą muzycznego obrazowania, bezwzględnie, okrutnie, prawdziwie. Pisał to dla samego siebie i dla każdego z nas.
Piotr Orawski