Piotr WEISER: Izrael Hłaski. "Nocami strzelają Arabowie”

Izrael Hłaski. "Nocami strzelają Arabowie”

Photo of Piotr WEISER

Piotr WEISER

Antropolog historii i literatury, doktor habilitowany, pracownik naukowy Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego, nauczyciel akademicki w Centrum Badań Holokaustu UJ.

Hłasko ani osadników nie uznawał za ludzi rozpustnych, ani ladacznic za postaci negatywne. Domom publicznym przypisywał funkcje niebagatelne. Były to bodaj najważniejsze po kinie instytucje społeczne. Kino, dom z dziewczętami, armia, bar z alkoholem. Taka byłaby kolejność w jego sztywnej hierarchii – pisze Piotr WEISER

.Izrael wybudowano jako zaprzeczenie Europ: tej znad Wisły i tej znad Renu. Zamieszkujący go Żydzi to jednak Europejczycy. Mozolnie zrzucali z siebie ciężar kontynentu, jego tradycje i jego zwyczaje, zaczynając wieść życie w nowym wcieleniu. Wcielenie to nie oznaczało otwarcia się na Wschód. Zresztą stare pojęcia geograficzne zniekształcały obraz nowego Izraela. Owszem, nie był ustanowiony poza czasem ani nie wyrósł poza przestrzenią. Istniał jednak osobno: ani na Zachodzie, ani na Wschodzie.

Drogi wiodące tutaj omijały sąsiednie kraje. Przylatywało się tu lub przypływało. Hłasko przeważnie ładował podróżnych na statki i drogą śródmorską odprawiał do Hajfy. Żaden z emigrantów, powtórzmy, nie zdecydował się ruszyć z powrotem. Jeżeli przebąkuje o wyjeździe, przeważnie myśli o parowcu. Ucieczkę planował zabójca Andersona. Dobrze wiedział przy tym, jak łatwo zamknąć granice. Pasy startowe i portowe bramy. Dopiero w skrajnej desperacji pomyślał o zmianie kierunku ewakuacji: „Jest jeszcze pustynia i są kraje arabskie”.

Tamtym europejskim emigrantem Hłaski targało myślenie kolonialne. Skąd miał zresztą znać inne? Popularne przekonanie o opustoszałych krajobrazach z niedoborami mieszkańców znajdowało zwolenników. Tubylcy pozostają na marginesie Izraela. Trzeba bacznie wytężyć wzrok, żeby dostrzec tutejszych Arabów. Istnieją, ale pozostają nie więcej niż elementem tła, statystami. Ich obecność była bez znaczenia. Życie tchnąć mieli tutaj dopiero Żydzi. Emigranci lub ich potomkowie: „Kiedy on tu przyjechał, nie było nic oprócz malarii i walk z Arabami”.

Pustkę szybko zatem zastąpiła wojna. Obecność miejscowych szybko nabiera znaczenia destrukcyjnego. Wojsko arabskie oglądano na przykład na północnej granicy Izraela. Karabiny celowały w wiadomym kierunku. Wystrzały należały więc do codziennej atmosfery kraju. Słyszał je człowiek roztaczający przed amerykańską turystką obraz najlepiej pasujący do Izraela: „Historyczne miejsce, miłość, nocami strzelają Arabowie, twoja historia, huragan zmysłów”.

Arabowie nadawali cudzoziemcom, przybyłym tu kiedyś lub urodzonym na miejscu, zunifikowaną tożsamość zbiorową. Biali ludzie w oku tubylcy ciągle zlewali się w jedną masę. Wspólne życie trwało widocznie za krótko, by zaczął wyróżniać cechy osobnicze. Jak nazwałby przedstawiciela tej społeczności? Kolonizatorem? Zdobywcą? Wojownikiem? „Był tutaj tylko białym człowiekiem, jednym z dwóch i pół miliona białych, którzy ich zwyciężyli; ich i ich okrucieństwo, pozostawiając im ich obyczaj”.

Zwycięzcy ujarzmili zatem barbarzyńców, wielkodusznie oszczędzając resztę tradycji. Tradycję tę znał przyjezdny tylko ze słyszenia. Lepiej jednak od tego turysty, który meczet brał za minaret: „Diabli wiedzą, jak się to w końcu nazywa”. Chodził ulicami portowego miasta, lubił arabskie zaułki. Widział i wąchał. Czuł zapachy oleju oraz smażonych mięs. Odór nikotyny albo haszyszu. Pamiętał twarze i oceniał ubiór. Widział zachodzące wśród Arabów przemiany. Brudne tuniki zamienili na śnieżnobiałe koszule. Jakby brud stanowił element arabskiego stroju albo mydło przywieźli tutaj dopiero emigranci. Sprawunki robił na arabskim targu: „U sprzedawców walczących o każdy grosz z determinacją gladiatorów i niezapominających przy tym o aktorstwie”.

Aktorski repertuar mieli Arabowie rozmaity. Turystów nabierali na egzotyczne sztuczki. Ich szczegóły są bliżej nieznane, ale skuteczność to rzecz sprawdzona. Jeden taki trik wymagał obecności osła oraz Arabki. Związku intymnego nie można tutaj wykluczyć, skoro policjant odczuł żal określonego rodzaju: „Serce mi się ściskało, kiedy zamykaliśmy ten burdel”. To tak mało parlamentarne sformułowanie niekoniecznie odnosiło się do domu wiadomej proweniencji. Mogło ono równie dobrze oznaczać dla Hłaski wszelkiej maści bałagan. Ale śladów arabskiej obecności tu od najstarszego zawodu świata nie oderwał. Pewien zdesperowany osobnik zapragnął zaspokoić popęd. Pożądliwość mężczyzny natchnęła go do refleksji natury ogólniejszej. Nastąpiła, stwierdzał, unifikacja domów publicznych. Włoskie lupanary do przesady przypominają przybytki ze wschodniego Maroka. Zresztą sama instytucja przeszła niespodziewanie duże zmiany. Domy z dziewczynkami zastąpiły dziewczynki z domami. Prostytucja zatraciła swój społeczny wymiar. Domy przestały być przestrzenią publiczną, personel wyzbył się cech zawodowych. Kiedyś klienci mogli rozpoznać ladacznice, dzisiaj ladacznice muszą rozpoznawać klientów. Mężczyzna w każdym razie znalazł lokum z dziewczyną: „W tym starym arabskim pokoju stał tapczan ustawiony i zasłany według wzorów, które światu nieodwołalnie i despotycznie narzucił Hollywood”.

Barbarzyńska profanacja arabskiego kraju przebudowanego i przemeblowanego przez służebnicę rozpustnych osadników? Arabscy lokatorzy zastąpieni ladacznicą? Pogląd taki byłby obcy Hłasce. Ani osadników nie uznawał za ludzi rozpustnych, ani ladacznic za postaci negatywne. Domom publicznym przypisywał funkcje niebagatelne. Były to bodaj najważniejsze po kinie instytucje społeczne. Kino, dom z dziewczętami, armia, bar z alkoholem. Taka byłaby kolejność w jego sztywnej hierarchii. Widok pokoju rozwiewa tymczasem inną legendę. Pryska przekonanie o oryginalności Izraela. Raził hollywoodzkim gustem. Whisky stało na stoliku, Presley nucił za ścianą. Izrael miał tymczasem być osobny: zdominować Wschód i zapomnieć Zachód. Nie przejąć jednego i nie wwieźć drugiego. Jednak w kluczowym punkcie przekalkował wzorce z Europy: „Ona, nieróżniąca się niczym od tanich ładnych dziewczyn z Paryża czy Genui, uważała się sama za coś niepowtarzalnie nieszczęśliwego”.

Arabom trudno zarzucić zepsucie Europą. Odrzucają zachodnią cywilizację? Raczej wolą trwać przy własnej. Wciąż się odurzać haszyszem, zamiast wstrzykiwać morfinę jak Mickey. Widywał niekiedy Hłasko budującą scenę. Czterech mężczyzn na ulicy, każdy z funtowym banknotem, czeka cierpliwie na piątego, kogoś z brakującą gotówką. Potrzebują funta i chcą towarzysza. Palenie haszyszu stanowi bowiem czynność społeczną. Morfina skazywała na samotność albo samotność skazała na morfinę. Tamci jednak, jeżeli znajdzie się kolejny chętny, zapalą razem: „Ale ja nie mogłem być tym piątym, nie miałem nawet piastra”.

Haszysz stanowił ostatni ratunek Arabów. Zwyciężonych i stłamszonych. Palący go ludzie obojętnieli na sprawy świata. Mieli „obłędnie spokojne” oczy. Wzorcem takiego obłędu byłby Ibrahim. Reprezentował jednak zarazem jakieś większe nieszczęście. Stał jak drzewo w dolinie bez wiatru. Musiała podobać się Hłasce ta metafora. Stał na ulicy nieruchomy, odwrócony twarzą do muru: „Może widzi coś, czego my nie widzimy?”. Wzbudzał jakiś niepokój, niekiedy wręcz agresję. Dotkliwie pobity przez nieznanych sprawców. Spokojnie przyjmował ich mierzone uderzenia. Drażnił, pokazując wszem wobec następstwa nałogu? Zniszczonym ciałem zapowiadał przyszłość innym? Tamtą ostentacyjną obecność, milczącą i konkretną, można odczytać postkolonialnie. Ibrahim był reliktem. Wciąż złośliwie istnieje, choć powinien zniknąć. Wyparować ze wszystkim, co przypomina przeszłość. Tymczasem pozostaje wciąż wyrzutem sumienia. Dostał kiedyś całkiem niezłą ofertę. Dwustu funtów, jeżeli odejdzie. Prośba zabrzmiała wręcz uniżenie: „Nie odpowiedział i nie poruszył się nawet, kiedy położyłem mu rękę na ramieniu”.

Okrucieństwo jest więc zwyciężone. Czyżby? Głos odrębny zgłaszał pewien Arab. Właśnie obcesowo szarpał żebrzące dziecko. Szarpnięcie żebraczki, tłumaczył, miało wymiar pedagogiczny. Nie szarpał z myślą o wychowaniu dziecka, ale raczej z myślą o mentalności rodzica. Kaleczyli swoje dzieci umyślnie. Sadzali na trotuarze i liczyli na jałmużnę. To zatem dziecku szkodziły możliwości łatwego zarobku na ulicy. Jego obserwacja idzie jednak znacznie dalej. Okrucieństwo żyje, mało tego, zaraża emigrantów: „Tu każdy staje się dziki”.  (…)

Żydzi z dalekich stron cieszyli się raczej kiepską reputacją u Hłaski. Jakub kiedyś potraktował obcesowo marokańskiego chyba Żyda. Prowadził rejsowy autobus i wyglądał raczej groźnie: „Nie chciałbym cię spotkać na wąskim moście”. Tamten nie pozwolił się sprowokować. Marokańczyka kierowcę różniła od pasażera Europejczyka odporność na upały. Nosił cieplejsze ubranie, koszulę z grubego materiału, bez śladów potu i bez śladów soli, czapkę z metalowym daszkiem, mimo piekielnej pogody. Inny nieeuropejski przyjezdny nie potwierdzał tego stereotypu. Człowiek obyty w świecie, złodziej o szlachetnym sercu. Francuskim władał jak rodowity paryżanin. Żywił poglądy polityczne i posiadł wiedzę wojskową: „Mówił, że de Gaulle wygląda jak dyrektor cyrku i że doprowadzi Francję do ruiny”.

Miałby jednak Hłasko kłopot. Jego hierarchia była jednoznaczna. Przybysze z Afryki to jedno, Arabowie z Izraela to drugie. Urodzenie tutaj uwznioślało. Hartowało ducha i wzmacniało ciało. Arabowie muszą mieć jakieś cechy Sabrów. Są tutejsi, mało tego, to tubylcy. Tej oczywistości mógłby zaprzeczyć jedynie Dow: w jego Ejlacie nosiłby ten sąd pozory uzasadnienia, w takiej Hajfie stawał się już wierutnym kłamstwem. Jedno z kluczowych zdań dotyczące tubylców padnie właśnie w Hajfie: „Trwają w wiecznej ułudzie, mimo że rodzili się tutaj od pokoleń”.

Dlaczego w ułudzie? Dlaczego w wiecznej? Może to nadzieja powrotu do dawnych chwil? Bez obcych twarzy, bez obcego języka? Rzeczywiście, nierealistyczna. Mogliby mieć niekiedy Arabowie inne złudzenie. Wymazania frazy o opustoszałej ziemi. Słownikowego wręcz rozwarstwienia: na Żydów – nosicieli światła, i na Arabów – synów ciemności. Kiedyś okrutnych i ciągle wstecznych. Wciąż na darmo. Nawet tej kruchej nadziei Hłasko im bowiem odmówił. (…)

Hłasko z zasady ograniczał swoim postaciom kontakty z Arabami. Odwrotnie niż Hemingway. Zachodnich myśliwych otaczał zawsze wianuszek miejscowych. Jedni nieśli bagaż, drudzy tropili ślady. Wydawało się im, cudzoziemskim myśliwym, niektórym przynajmniej, że do przesady. Spotkanego w buszu białego człowieka Hemingway witał z dumną radością. Poznał wędrowca bliskiego mu etnicznie i na dodatek olśnionego lekturą Rilkego: „Żeby natknąć się na niego na tej drodze, gdzie spotykało się czasem tylko hinduskich kupców i nieprzerwaną migrację krajowców z głodowych obszarów, to już było zbyt fantastyczne”. Wytrawny czytelnik, Kandinsky, chciał być także bacznym obserwatorem. Dwie strony później przekonuje rozmówcę, żeby lepiej poznał miejscowych. Jednak jego konstatacja, jacyż to oni są ciekawi, wypada nieco sztucznie. Proponuje takie bezkrwawe łowy tutejszych Masajów. Nie strzelać, ale podglądać, nie antylopy, ale ludzi.

Wróćmy do Hłaski. Trzymał on zatem Arabów na dystans. Przyjaźnie są niemożliwe, znajomości są sporadyczne. Zresztą częściową winę za to przypisał także Arabom. Przynajmniej tak wynika z rozmowy kierowcy z nieczynnym już pilotem. Szofer przekonuje do zmiany zawodu, lotnik stanowczo mu odmawia. Tamten przestrzega wtedy pilota przed czarnym scenariuszem: zmywaniem naczyń w arabskiej restauracji. (…)

.Pierwszy raz istnienie Arabów zauważył Hłasko w „zapyziałej” Polsce. Gorzko-kwaśnymi zdaniami lekarza cynika-idealisty. Bezlitośnie osądza on samobójcę za nietrafiony wybór. Pacjent postanowił umrzeć z powodu zaciągniętych długów. Lekarz tymczasem wolałby spotkać samobójcę romantycznego. Przeciętny desperat rokuje niestety nie najlepiej. Zaabsorbowany błahymi sprawami, podejmujący pochopne decyzje. Marzyciel Hłaski wspomniał wtedy zaskakująco Bliski Wschód. Waciowa zrobiła skrobankę, Dziunia udawała ciążę: „Żydzi i Arabowie znów się kłócą, widocznie jedni i drudzy mają złe charaktery”. Podobnie tacy Amerykanie. Produkują napalm i torturują ludzi. Polacy? Katalog tutejszych szumowin przekracza ludzkie pojęcie. Gwałciciele, mordercy, drobni krętacze, więksi oszuści, obiboki, alkoholicy. Rosjanie? Irlandczycy? Ukraińcy? Lepiej nie mówić. Zostawmy już Niemców: „Intrygi i podłość w szpitalu, intrygi i podłość w mieście, intrygi i podłość na świecie”. Szczęśliwie bigos był wczoraj smaczny.

Piotr Weiser

Fragment książki Izrael Hłaski. „To nie ja wymyśliłem ten kraj„, wyd. Universitas, 2015 [LINK]

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 14 marca 2024