Koniec tzw. zimnej wojny i upadek ZSRR nie oznaczają bynajmniej zamknięcia zmagań o kulturę, o wolność, o dziedzictwo. W dającej się przewidzieć przyszłości żadnego liberalnego happy endu, żadnego końca historii nie ma i nie będzie. Nadal czeka nas twarda walka – pisze prof. Andrzej NOWAK
.Wojna i dziedzictwo: historia najnowsza. Co to znaczy? O co tu chodzi? Wojnę, niestety, zaczynamy sobie wyobrażać na nowo nie jako metaforę, ale bardzo konkretnie. Toczy się tuż obok – w starym, można powiedzieć, stylu: z nalotami, czołgami, tysiącami zabitych, spaloną ziemią, strachem i cierpieniem milionów. Imperium najeżdża na sąsiedni kraj. Choćbyśmy udawali, że tak nie jest – ta wojna także nas dotyczy. I nie powinniśmy zapominać, że możemy być następni. A dziedzictwo? To coś bliskiego pojęcia ojczyzny. Łukasz Górnicki w XVI w. tak właśnie ją definiował w swoim „Dworzaninie”: „to, co gruntu komu ociec jego zostawił”.
Oczywiście dziedzictwo to nie tylko ziemia ani spadek w materialnej formie, choć tych aspektów lekceważyć naturalnie nie wolno. Dziedzictwo (podobnie jak ojczyzna) to również niematerialne, ale jakże ważne elementy tego, co otrzymujemy po przodkach i kontynuujemy, albo też – możemy zmarnować, wyrzec się tego. To na przykład język, całe bogactwo jego wyrazu, literatury, która powiększała to bogactwo przez wieki, aż – w naszym przypadku – do „Pana Tadeusza” Mickiewicza czy do „Łąki” Leśmiana. To również dziedzictwo cywilizacyjne. Można się o jego granice czy najistotniejsze zasady spierać, ale trudno powiedzieć, że go nie ma – że nie ma znaczenia to, co pokolenia dostały w spadku po tradycji grecko-rzymskiej i po tradycji Biblii, a zwłaszcza chrześcijaństwa.
Każda wspólnota historyczna dokłada coś od siebie i tworzy partykularne dziedzictwo duchowe, złączone z cywilizacyjnym i ogólnoludzkim. Żołnierze rosyjskiego imperium niszczą teraz dziedzictwo kulturalne Ukrainy – to jest także bardzo ważna część wojny, którą prowadzą. Wojna z dziedzictwem toczy się jednak nie tylko za naszą wschodnią granicą. Jej areną jest również nasz dom, Polska, Europa, cała cywilizacja, która już cywilizacją być nie chce. W XVIII w. rozgorzała u nas ta wojna pod hasłem cywilizowania peryferyjnych niedouków z Ciemnogrodu. Tak było w czas oświecenia, kiedy Wolter – francuski mistrz intelektualistów – usprawiedliwiał, a nawet sławił „cywilizatorskie” wysiłki Katarzyny II i Fryderyka II, wspólnie niosących na bagnetach swoich żołnierzy postęp do „ciemnej” Polski. Od razu też wtedy – trzeba to przypomnieć, kiedy mówimy o naszym dziedzictwie – myśl polska udzieliła jakże mądrej odpowiedzi na tę ideologię. Ksiądz Wincenty Skrzetuski w swym niezwykle wówczas popularnym dziele, wydanym w 1773 r. w Warszawie, „Mowy o głownieyszych materyach politycznych”, akceptował oświeceniowe zasady pomocy wzajemnej w podnoszeniu poziomu nauk i ogólnej cywilizacji. Odrzucił wszakże występujący łącznie z ową zasadą (nie tylko w XVIII, ale również w XIX, a nawet jeszcze w XXI w.) nowy sposób usprawiedliwienia imperialnej ekspansji i podporządkowania jednych państw (jako „dzikich”) przez inne („cywilizowane”). Pisał: „żaden Naród nie ma prawa przymuszać drugich do przyięcia tego, co ku ich doskonaleniu chce czynić. Byłoby to albowiem gwałt czynić przyrodzoney wolności. Aby przyniewalać kogo do przyięcia łaski, potrzeba mieć nad nim Zwierzchność; Narody zaś są zupełnie wolne y niepodlegające nikomu. Nauka przeciwna otworzyłaby bramę wszystkim zaślepienia szalonego wściekłościom, y niewyliczonym nienasyconey chciwości pozorom. (…) Iest więc dla Narodów powinność, aby się przykładały do doskonałości innych, ale mocy przyniewalania nie maią y mieć nie mogą. Podbijanie dzikich Narodów dla onych polerowania, iest pozór równie niesprawiedliwy iak śmieszny”. Każdy naród ma zatem prawo do niepodległości.
W drugiej połowie XVIII w. profesorowie szkół Komisji Edukacji Narodowej bronili tego samego prawa przeciw uroszczeniom oświeceniowej racjonalizacji imperialnego panowania i nadzoru. Była ona stosowana, jak wiemy, nie tylko przy podbojach (rosyjskich, francuskich, holenderskich czy brytyjskich) w Azji, Afryce czy w Ameryce. Była także obecna w próbach uzasadniania przez Katarzynę II i Fryderyka II oraz ich zachodnich służalców ograniczenia suwerenności Rzeczypospolitej – jako „ciemnej dziury” na mapie europejskiego postępu, która ze względu na swój „katolicki fanatyzm” i „przyrodzoną anarchię” musi być poskromiona, a nawet okrojona przez światłych sąsiadów. „Anarchia” (czyli wolność, a także uporczywe trzymanie się zasady niepodległości od potężniejszych i „lepiej wiedzących” sąsiadów) oraz „katolicki fanatyzm” (czyli wierność tradycji duchowej Polski i Europy) – to do dziś najważniejsze elementy naszego dziedzictwa, które są wytykane i piętnowane w wojnie kulturowej, niszczącej polską wspólnotę i europejską różnorodność. Owa wojna trwała przez cały wiek XIX, kiedy imperialnym sąsiadom udało się Polskę usunąć z mapy, ale zmagali się nadal z jej duchowym dziedzictwem, z polską siłą kulturową, której nie mogli złamać. Nazwę tym zmaganiom zaborców nadał kanclerz Otto von Bismarck w swej kampanii przeciwko polskości i katolicyzmowi jako głównym wrogom odnowionej przez niego Rzeszy: to Kulturkampf.
Taka „walka o kulturę” nie była prowadzona tylko pod pruskim zaborem, ale także w rosyjskim, a właściwie wszędzie tam, gdzie udało się stworzyć wrażenie, że istnieje nieprzezwyciężona alternatywa: albo polskość (dziedzictwo), albo modernizacja (postęp, czyli wyzwolenie od łańcuchów „starej tradycji”). Opisał to zjawisko doskonale jeden z tych pisarzy, którzy tę rzekomą alternatywę starali się przezwyciężyć: Bolesław Prus. Autor „Lalki” precyzyjnie analizuje, co działo się, kiedy Polski na mapie nie było, a zaborcy i „modernizatorzy” prowadzili razem swój Kulturkampf: „Obok walki z religią katolicką biurokracja toczyła jeszcze zacieklejszy bój z narodowością i patriotyzmem polskim. Nasi szanowni cywilizatorowie zbyt mało posiadali wykształcenia, ażeby zrozumieć, iż jakikolwiek patriotyzm jest lepszy od politycznego nihilizmu. (…) Patriotyzm jest specjalną formą uczuć społecznych, które ludzi spajają ze sobą, każą im zapomnieć o własnym egoizmie, czasem popychają do poświęceń, a w każdym wypadku nieco hamują dzikość i okrucieństwo człowieka, nieco wynoszą go ponad ciasny zakres jego osobistych interesów. (…) Takie to uczucie tępiono u nas za pomocą drwin z historii albo jej fałszowania i za pomocą wreszcie machiny cenzuralnej” (…).
Do dwóch tytułowych pojęć: „wojna” i „dziedzictwo” dodaję (…) ograniczenie chronologiczne: „historia najnowsza”. To nie jest oczywiście precyzyjne ograniczenie, bo dla każdego historia najnowsza może zaczynać się w innym punkcie – to zależy od czasu i miejsca urodzenia. Dla kogoś urodzonego w 2000 r. w Paryżu historia najnowsza może się zaczynać od serii gwałtownych protestów ulicznych („żółtych kamizelek”) albo od spalenia katedry Notre Dame w kwietniu 2019 r. Dla młodych Ukraińców, choć na pewno nie tylko dla nich – historia najnowsza zaczyna się od ostrej cezury zbrojnej napaści rosyjskiej 24 lutego 2022 r. Dla mojego pokolenia, rocznik 1960, dwudziestolatków w czasie „wybuchu” Solidarności, historię najnowszą oznacza czas wyjścia z imperialno-partyjnego systemu ZSRR-PRL-PZPR. Nie tyle częściowo wolne wybory po „okrągłym stole” w Polsce, 4 czerwca 1989 r., co formalne rozwiązanie ZSRR w grudniu 1991 r. jest tu cezurą najważniejszą. Zbiega się ona ze sformowaniem w Polsce rządu Jana Olszewskiego po pierwszych od czasu II Rzeczypospolitej w pełni wolnych wyborach parlamentarnych. W mojej osobistej historii łączy się ten moment z objęciem zaszczytnej funkcji redaktora naczelnego dwumiesięcznika „Arka” (ukazującego się w podziemiu od 1983 r. pod redakcją Jana Polkowskiego, a już „naziemnie” od 1989 r. pod redakcją Ryszarda Legutki). To był gorący czas debaty nad tempem i zakresem wychodzenia z sowieckiej strefy dominacji, ale również okres „wojny na górze” i sporu o dekomunizację i lustrację. Przeplatały się one z nie mniej gorącym sporem o znaczenie (lub bezsens) polskiego dziedzictwa politycznego i kulturowego w zachodnim świecie, do którego jak najsłuszniej chcieliśmy znowu dołączyć. Znów stawały naprzeciw siebie dziedzictwo (nazywane wtedy przez część polityków i intelektualistów po prostu „polskim piekłem” albo – łagodniej – „nienormalnością”) i modernizacja, znajdująca swój wzór i normę w jednoczącej się Europie. Czy imperium – od 1991 r. znowu oficjalnie nazywające się Rosją – już się naprawdę skończyło? Czy puści tak łatwo nas i swoje wewnętrzne peryferie (republiki ZSRR)? To pierwsze pytanie (geo)polityczne, które się wtedy nasuwało. Mnie przynajmniej, bo akurat sprawy rosyjskiego imperializmu badałem już wtedy od pewnego czasu zawodowo jako historyk. Czy Polska ma tutaj, w swoim położeniu, jakąś szansę do odegrania samodzielnej roli, może nawet jakąś misję? Czy po wyjściu z cienia imperium stać nas na niepodległość? Czy też powinniśmy raczej zrzucić co prędzej z naszych barków to niebezpieczne brzemię niepodległości i znaleźć wreszcie ukojenie w nowym wspaniałym świecie po końcu historii, pod opieką starszych i mądrzejszych od nas patronów tego świata?
Sięgam do numeru 39–40 „Arki” z wiosny 1992 r., by przypomnieć pytania, jakie wtedy stawialiśmy, i zarazem uświadomić sobie, jak blisko są one naszych współczesnych dyskusji i problemów z końca 2022 r. Pytaliśmy wtedy Zbigniewa Brzezińskiego o jego ocenę sytuacji za naszą wschodnią granicą. Odpowiedź (z 29 kwietnia 1992 r.) uderzała w sedno: „Niepodległa Ukraina oznacza faktycznie koniec imperialnego statusu Rosji. Ten status Rosja posiadała od rozejmu w Andruszowie (1667) – zmiana, jakiej jesteśmy świadkami, ma istotnie wielki wymiar historyczny i geopolityczne znaczenie”. Były doradca prezydenta Cartera do spraw bezpieczeństwa narodowego dodawał do swej trafnej diagnozy nowe „realistyczne” rady: nie powinniśmy opowiadać się ani po stronie Ukrainy, ani Rosji, ani też liczyć na swoje siły czy poparcie Ameryki. W Europie trzeba praktycznie podporządkować się Niemcom.
Na przeciwnym biegunie opinii znajdowała się śmiała wizja, jaką w tym samym numerze „Arki” rysował Jacek Bartyzel, odpowiadając również na pytanie o szanse, jakie otwiera ewentualnie przed polską polityką wschodnią rozpad ZSRR. Nawiązywał wprost do wielkiego dziedzictwa jagiellońskiego. Konserwatywny filozof pisał w 1992 r. tak: „Cesarstwo Bałto-Ugro-Słowiańskie ze stolicą w mieście leżącym na skrzyżowaniu historii – we Lwowie, to pomysł na pewno nie gorszy od zglajszachtowanej i kosmopolitycznej Europy biurokratów z Brukseli i Strasburga, a z pewnością o wiele lepszy sposób takiego rozmycia linii granicznych, które nie zatraci niczego, co zatraconym być nie powinno. (…) Pamiętajmy: nie my, to inni”. Dodawał jednak trzeźwo, że „musimy wpierw mieć kanonierki”, czyli zbudować realną siłę militarną, która pozwoli bronić takiej śmiałej konstrukcji przed jej wrogami.
W tym samym numerze inny mistrz konserwatyzmu, profesor London School of Economics, Kenneth Minogue, przestrzegał przed „Widmem federalnej Europy”. Nie było jeszcze wówczas Unii Europejskiej, komisarzy Timmermansa, Jourovej ani von der Leyen, ale uważne spojrzenie filozofa polityki dopatrywało się już tendencji, które dziś łatwiej, choć równie bezradnie, dostrzegamy (…). Zacytuję obszerniejszy fragment tekstu Minogue’a z „Arki” sprzed trzydziestu lat, byśmy przekonali się raz jeszcze, jak ta historia jest rzeczywiście aktualna: „Próby stworzenia zjednoczonej Europy wiążą się z dobrze znanym paradoksem. Najważniejszym zadaniem jest przecież zniesienie przeszkód w handlu, ceł, całego szeregu zarządzeń, praktyk ograniczających konkurencję, rutynowo działających karteli, być może, w pewnych wypadkach także różnic w oznaczeniach, miarach, opisach etc. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że jest to praca jednorazowa. Każda instytucja, która otrzyma tego typu zadania, powinna zostać rozwiązana wraz z ich wykonaniem. Ale wiadomo, że biurokracje nie zwykły same siebie rozwiązywać. (…) Kto rozbroi rozbrajającego? Podstawowy problem polega na tym, czy pozwoli się ludziom dbać o swe własne sprawy, usuwając liczne przeszkody, które niszczyły europejską współpracę, czy też owa współpraca będzie za nich w przyszłości organizowana. (…) Peter Mandelson [brytyjski polityk, w młodości członek Ligi Młodych Komunistów, a w późniejszych latach minister w rządach labourzystów oraz komisarz Unii Europejskiej ds. handlu – przyp. AN] powiedział: Europa… to sposób na wprowadzenie socjalizmu tylnymi drzwiami. (…) Nie jest łatwa dyskusja z ludźmi, którzy oddali się jednej idei, tym bardziej, jeśli jest to idea wielka. Tonu histerycznego debacie nadaje teoria rowerowa: jeśli integracja nie będzie posuwać się naprzód – wszystko upadnie”.
W tym samym numerze „Arki” Jeane Kirkpatrick, nominowana przez Ronalda Reagana ambasador USA przy ONZ, reagując na moje pytania o sytuację kulturową w jej ojczyźnie, o stosunek amerykańskich elit intelektualnych do własnego dziedzictwa, wypowiedziała słowa kuszące również by (…) je przywołać: „W świecie kontrkultury rozgrywa się ciągle czarno-biały spektakl, moralitet, na którego przebieg ekonomiczne i polityczne fiasko kapitalizmu nie ma wielkiego wpływu, liczy się tylko wieczny bunt przeciw kapitalizmowi, przeciw Ameryce przeciętnych Amerykanów”.
Wtórował swej koleżance inny nominowany przez Reagana ambasador (do Komisji Praw Człowieka przy ONZ), a przede wszystkim wielki obrońca wolności, Michael Novak. Przestrzegał: „Źródła lewicowej postawy nie wyczerpały się – mimo erozji samego socjalizmu – tworzy je bowiem wspólnie orientacja utopijna oraz klasowa arogancja intelektualistów. Zawsze będą oni pragnąć i bronić systemu, w którym będą mogli zarządzać i kontrolować go w pełni, powołując się na swoje lepsze kwalifikacje. Zawsze będą uznawać (niezależnie od tego, jak wiele nagromadzi się dowodów fałszywości tego ich przekonania), że lepiej potrafią kierować sprawami publicznymi i organizować je niż tzw. zwykli ludzie. Ich stała, głęboka nieufność wobec zwykłych ludzi, wobec ich zdrowego rozsądku, wobec ich jednostkowych decyzji, oznacza ostatecznie fundamentalną nieufność wobec wolności”.
Novak, Kirkpatrick, a także inni uczestnicy ankiety „Arki” z lutego 1992 r. zgodnie stwierdzali, że koniec tzw. zimnej wojny i upadek ZSRR nie oznaczają bynajmniej zamknięcia zmagań o kulturę, o wolność, o dziedzictwo. W dającej się przewidzieć przyszłości żadnego liberalnego happy endu, żadnego końca historii nie ma i nie będzie. Nadal czeka nas twarda walka. Niezależnie od tego, czy ktoś podziela poglądy przedstawione przez tych autorów, trudno uniknąć wniosku, że ta walka rzeczywiście trwa nadal, a nawet się nasila. Jej temperaturę w Polsce po 1989 r. podnosił jeszcze jeden element sporu o dziedzictwo – zatrute, postkomunistyczne. W 39–40 numerze „Arki”, który tu wybrałem jako swoisty przewodnik po tematach wciąż animujących nasze spory, pojawiło się na ostatniej stronie „Oświadczenie” redakcji. Datowane 8 czerwca 1992 r., było odpowiedzią na przeprowadzoną trzy dni wcześniej, na nocnej sesji Sejmu, operację obalenia rządu Jana Olszewskiego po próbie wykonania ustawy lustracyjnej. Nasze stanowisko brzmiało tak: „(…) Dziś prowadzona jest gigantyczna akcja propagandowa zniesławiania inicjatorów i wykonawców ustawy sejmowej o ujawnieniu byłych współpracowników UB i SB. Możemy przeciwstawić jej tylko nasze pełne poparcie dla idei odsłonięcia prawdy, którą – wbrew demagogii jej przeciwników – da się ustalić. Domagamy się konsekwentnego wykonania uchwały lustracyjnej oraz podania do wiadomości publicznej nazwisk i wszelkich okoliczności związanych z tą sprawą. Elementarne zasady bezpieczeństwa państwa i reguły życia publicznego wymagają, aby agenci odeszli z zajmowanych stanowisk. Żądamy również objęcia procesem lustracji byłych agentów Informacji Wojskowej (organizacji nie mniej zbrodniczej niż UB i SB). Ponadto oczekujemy podania do publicznej wiadomości nazwisk agentów ze środowisk ponoszących szczególną odpowiedzialność za kształtowanie świadomości społeczeństwa: dziennikarzy i nauczycieli – zwłaszcza akademickich. Dla każdego obywatela domagamy się prawa wglądu do jego osobistej teczki w archiwach komunistycznej bezpieki. Zgodnie z podstawowym nakazem państwa prawa, uważamy wreszcie, że sprawcy niszczenia dokumentacji działalności UB, SB i PZPR nie mogą pozostać bezkarni”.
Dlaczego przypominam tekst tego „Oświadczenia”? Otóż wydaje mi się, że odegrało ono pewną rolę w historii najnowszej wojny o dziedzictwo. Ujawniło mianowicie, że ona się toczy, że nie skończyła się bezapelacyjnym zwycięstwem tych, którzy ogłosili koniec historii i swoje ostateczne panowanie nad umysłami w „tym kraju”. Do naszego apelu dołączyło się bowiem błyskawicznie kilkuset wybitnych przedstawicieli środowisk akademickich i kulturalnych. Wśród nich: Zbigniew Herbert, Jarosław Marek Rymkiewicz, Marek Nowakowski, Przemysław Gintrowski, Leszek Elektorowicz, Stefania Woytowicz, Jakub Karpiński, Jerzy Łoś, Maria Rzepińska, Jerzy Michalski.

.Okazało się nagle, jak ujął to jeden z publicystów wszechwładnie panującej wtedy nad umysłami gazety, że „polska czaszka została rozłupana”. Jednak nie wszyscy myślą tak samo. Jednak podział w Polsce i w Europie nie wygląda tak, że po jednej stronie są szlachetni i mądrzy zwolennicy modernizacji i emancypacji od „złej przeszłości”, a po drugiej tylko ludzie „starsi, niewykształceni, mieszkający na wsi”, jak to z charakterystyczną pogardą podkreślano wówczas (i dziś właściwie).
Andrzej Nowak
Fragment książki Wojna i dziedzictwo. Historia najnowsza, wyd. Biały Kruk [LINK]