
Co myśleć o szczęściu?
Szczęście jest bezwstydnie przereklamowane. Szczęśliwszy jest ten, kto szuka niezależności, od tego, kto szuka szczęścia na przełaj – pisze prof. Jacek HOŁÓWKA
.Niektórzy pesymiści, jak Artur Schopenhauer, twierdzili, że źródeł szczęścia jest niewiele, trudno je rozpoznać i jeszcze trudniej wykorzystać. On sam twierdził, że ludzkie życie jest jak wahadło – miota się od cierpienia do nudy i z powrotem.
Inni, bardziej pogodnie nastrojeni filozofowie (w szczególności filozofowie religii) zapewniają, że choć istnieje niezawodne źródło szczęścia, w zasadzie powszechnie dostępne i osiągalne, to sceptycyzm i uparty brak wiary utrudnia do niego dostęp. Ich zdaniem autentyczne szczęście to trwanie w świecie nadprzyrodzonym przez wieczność (lub do następnej inkarnacji), w otoczeniu innych wybrańców, w scenerii pogodnej i bezkonfliktowej, w czystej sytuacji pod każdym względem: estetycznym, emocjonalnym, moralnym i poznawczym.
Szczęście nadprzyrodzone
.Taka wizja szczęścia dominuje w filozofii św. Augustyna i św. Tomasza. Ich teorie są interesujące nie tylko dla wierzących, ale w jakimś stopniu także dla pozostałych osób, ponieważ śmiało podejmują kwestię sensu ludzkiego życia. Obaj ojcowie Kościoła uznają za autentyczne szczęście tylko szczęście wieczne i nadzmysłowe. Niemal całkiem pomijają szczęście doczesne. Św. Augustyn uznaje przyjemności cielesne za zasadniczo skażone i dążenie do nich bierze za dowód zepsucia charakteru. Św. Tomasz twierdzi, że cielesne przyjemności mają wprawdzie pewną wartość, ale są doznawane przez niższą, zwierzęcą części ludzkiej duszy, i tak prymitywne szczęście nie może być dla nas atrakcyjne. Jest przekonany, że jedynym prawdziwym szczęściem może być tylko oglądanie Boga, a właściwie istoty Boga, czyli kontemplacja Boga pojętego nie jako byt indywidualny, tylko jako przedmiot ogólny, określony przez swe niezmienne atrybuty niezamącone przez żadne akcydensy. Boga – zdaniem św. Tomasza – poznajemy przez Jego esencję, a nie przez egzystencję. A chociaż św. Tomasz jednocześnie mówi, że esencją Boga jest Jego egzystencja, to z pewnością żadna egzystencja, nawet konieczna, nie wyczerpuje tego, co jest w esencji. Gdyby było odwrotnie, to wszystko, co istnieje, byłoby Bogiem tylko dlatego, że istnieje. Tak jest może u Spinozy, ale z pewnością nie w filozofii unikającej panteizmu.
Wróćmy jednak do szczęścia. Filozofia chrześcijańska zapewnia, że źródłem szczęścia jest oglądanie Boga. Według pewnych teologów prawdą jest też, że ci, których świętość objawiła się za ich życia, mają dar widzenia Boga jeszcze w życiu doczesnym. Można by pytać, dlaczego tylko święci mają ten przywilej, a nie także błogosławieni, głęboko pobożni lub filozofowie, ale pytanie „Dlaczego?” nie ma wysokiej rangi w porządku rozważań teologicznych. Teologia przyjmuje, że Matkę Boską, Jezusa i świętych, których status został rozpoznany dopiero po ich śmierci, mogą dostrzec rozmaite niewinne dusze, na przykład dziewczynki z Lourdes. Z Bogiem jest inaczej. Tylko święci widzą Boga za życia i to widzenie jest dla nich źródłem najwyższego szczęścia na ziemi.
Jest oczywiście wykluczone, by swą wizję mogli przekazać ludziom niewidzącym Boga, bo gdyby święty mógł osobie postronnej ujawnić, co widzi, patrząc na Boga, to o ile nienagannie wykonałby takie zadanie, to sprawiłby, że odpowiednio poinstruowany adept też dostrzegłby Boga, a przez to z konieczności sam stałby się świętym. Widzenie Boga jest jednak atrybutem świętości i nauczanie religii nie przewiduje przekazywania tego atrybutu. Zakłada skuteczność zachęt do świętości, ale nie dopuszcza drogi na skróty przez wcześniejsze quasi-zmysłowe rozpoznanie istoty Boga. Jest zatem zrozumiałe, że w tej sytuacji filozofia stawia pytanie, czy święty, po swym zmartwychwstaniu, zobaczy coś więcej niż już widział za życia.
Ten dylemat doprowadził do interesującego sporu między Richardem R. Creelem i Johnem Morreallem w sprawie tego, co się zmienia w losie świętego, gdy jego dusza przez śmierć najpierw opuszcza ciało i zapada w swoisty niebyt, a później, w Dniu Zmartwychwstania, obleka się w nowe ciało subtelne, by wstąpić do nieba. Morreall twierdzi, że dla większości ludzi sprawiedliwych zmartwychwstanie będzie okazją do wzmożenia ich poczucia szczęścia, choć to wyjaśnienie nie odnosi się do świętych za życia, którzy wcześniej zostali obdarzeni przywilejem oglądania Boga. Ci święci będą zatem bezzasadnie narażeni na przerwę w doznawaniu szczęścia od chwili śmierci do chwili zbawienia. Ten zarzut brzmi może małostkowo, ale jego słuszność powinna być rozpatrzona mimo wszystko – uważa Morreall.
Skupiając się na skardze Morrealla, Creel twierdzi, że to rozumowanie wymaga przyjęcia dwóch wątpliwych tez. Po pierwsze, że już za życia święty doznaje najwyższego szczęścia, kontemplując istotę Boga na ziemi. Ta teza jest konieczna dla utrzymania zarzutu bezcelowej kwarantanny pośmiertnej, bo bez niej jest możliwe, że święty widzi w niebie coś więcej, niż widział na ziemi. Po drugie, Morreall musi przyjąć tezę, że nie istnieje wyższe szczęście ponad szczęście doznawane w niebie, bo gdyby takie szczęście istniało, to zbawienie w niebie mogłoby nie być szczęściem najwyższym ze wszystkich możliwych i wtedy nie miałoby większego znaczenia, ile więcej widzi święty w niebie ponad to, co już widział na ziemi. Wierzący powinien zatem przyjąć, że szczęście w niebie jest najwyższym szczęściem i wyższe szczęście jest niemożliwe i niewyobrażalne.
Creel wątpi, by Morreall chciał przyjąć te dwie tezy. Raczej przyjmie, że święty na ziemi widzi wprawdzie istotę Boga poprawnie i w pełni, ale mimo wszystko jego szczęście pozostaje wtedy niepełne, choćby dlatego, że musi się nadal troszczyć o jakieś sprawy przyziemne, jak jedzenie, mycie, zdrowie, modlitwa itd., co może zakłócać jego stan niezmąconego szczęścia. Zatem po śmierci jego szczęście będzie pełniejsze, nawet jeśli jego kontemplacja istoty Boga nie będzie wtedy ani lepsza, ani pełniejsza, tylko czystsza i niezakłócona. Na tych warunkach kwarantanna jest usprawiedliwiona. Co do drugiego założenia, to jest ono Morreallowi potrzebne, by mógł powiedzieć, że istnieje stan najwyższego szczęścia, którego nie można przekroczyć, i że święty osiąga ten stan już na ziemi. Tymczasem – twierdzi Creel – jest możliwe, że nie ma w ogóle „najwyższego szczęścia na ziemi i w niebie”, i że każdy stan szczęścia w niebie może być przewyższony przez jeszcze wyższy stan szczęścia w niebie.
To może znaczyć, że sposób istnienia duszy w niebie zmienia się nieustannie z upływem czasu i jej szczęście wzmaga się w nieskończoność. Być może – twierdzi Creel – nawet w niebie od każdego szczęścia można sobie pomyśleć szczęście jeszcze większe i każde następne szczęście staje się bardziej upragnionym celem zbawionego. Maksymalne nie istnieje, tak jak nie istnieje największa liczba naturalna. Nawet w niebie nie może się zdarzyć cud osiągnięcia najwyższego szczęścia. Błogość zbawionych rośnie nieustannie przez całą wieczność.
O ile wiem, na szczęście taki pogląd na szczęście nie został przyjęty przez żadne wyznanie. Nikt nie twierdzi ani tego, że poziom szczęścia w niebie jest stały, ani że rośnie bezustannie, ani że to jest problem nieważny. Aporia jest oczywista i musimy konkludować, że najwyższe szczęście w niebie jest pojęciem co najmniej niedostatecznie przeanalizowanym. Dyskusja między Morreallem i Creelem to teoretyczna zabawa z zakresu matematyki stosowanej i nie sądzę, by jakikolwiek teolog zechciał uznać efekt tej dyskusji za poważną propozycję wyjaśnienia natury szczęścia. Wolno jednak przypomnieć, że rozwiązanie postawionego przez ich spór problemu nie należy do matematyki, tylko do teologii, i nie jest błahy. To poważne pytanie epistemologiczne, czy święty, widząc Boga na ziemi, wie, czego się dowie więcej, gdy się znajdzie w niebie, jest analogiczne do pytania z artykułu Franka Jacksona o Mary, która świetnie znała fizjologię widzenia, ale nigdy w swym życiu nie widziała żadnego koloru, tylko zawsze różne odcienie szarości. Wyświetlał jej się film czarno-biały. Czy jej ignorancja była samozwrotna i obejmowała nierozpoznanie swych granic? Czyli i my możemy być skazani na nieprzezwyciężalną niewiedzę o własnej niewiedzy? Na tle tego nieprzyjemnego zagrożenia przymusowa kwarantanna kontemplacyjna świętych nie jest może szczególnie bulwersującym problemem.
Szczęście oparte na rachunku przyjemności
.Inaczej do szczęścia podchodzi hedonizm moralny. Ta teoria mówi, że szczęście jest efektem łagodzenia niepowodzeń przez sukcesy, przykrości przez przyjemności, zawiedzionych nadziei przez spełnione marzenia. Twórcą i pierwszym obrońcą tego stanowiska był Epikur, który zaleca, byśmy świadomie dozowali sobie przyjemności i przykrości. Zawsze mamy prawo wybrać przyjemność, ale nie zawsze jest to rozsądne. Pławienie się w przyjemnościach ogłupia, usypia i stępia wrażliwość. Wystawienie się na post, prohibicję i ascezę może spowodować bardziej żywe i wyraźniejsze doświadczanie późniejszych przyjemności. Przyjęcie niekoniecznych ograniczeń może być opłacalne.
Teoria Epikura jest zatem dwuczynnikową teorią szczęścia, a nie jednoczynnikową. Zasadniczą rolę odgrywa w niej zarówno przyjemność, jak i przykrość. Jakąś role odgrywa też pojęcie racjonalnego wyboru, czyli problem dobrowolnej akceptacji wyrzeczenia i samoograniczenia. Ponieważ jest to teoria wyboru sytuacji przyjemnych i przykrych, a nie tylko przyjemnych, jest to teoria nie tylko psychologiczna, ale i moralna. Nakazuje kierować się rozwagą i pojęciem słusznego wyboru w sytuacji działania dwóch niezależnych czynników. Czyli hedonizm Epikura to nie libertyński postulat, byśmy sobie niczego nie żałowali.
Mamy natomiast dobre prawo uznać, że Epikur był teoretycznym egoistą. Jego etyka nie faworyzuje społecznych zachowań, które są powszechnie sprawiedliwe i korzystne. W jego filozofii ocena moralna jest zawsze dokonywana z indywidualnego punktu widzenia. Jest nieodwołalnie subiektywna. On sam był człowiekiem miłym i miał wielu przyjaciół i przyjaciółek, jak każdy, kto potrafi być towarzyski i cywilizowany. Nikomu nie sprawiał przykrości przez jawne lekceważenie jego uczuć i ignorowanie jego punktu widzenia. Uważał jednak, że nie umiemy porównywać czyjejś korzyści z korzyścią własną, czyli nie umiemy rozsądzić żądań stawianych przez różne osoby. Każdy wie jedynie to, jak sam się czuje, i tylko może się domyślać, jak czują się inni. Czyli etyka Epikura krzewi wąski, jednoosobowy punkt widzenia. Z pewnością likwiduje tym samym spory moralne i może nawet w efekcie zmniejsza liczbę i ostrość konfliktów moralnych, ale uniemożliwia obiecujące przetargi dotyczące sprawiedliwości. Jednak wśród ludzi, którzy z jakichś powodów (choćby przez przypadek) wyrobili sobie empatię i którzy dbają o szczęście innych jak o własne – na przykład w dobrej rodzinie lub wśród szczerych przyjaciół – etyka Epikura traci swój rys egoistyczny. Zachęca do okazania troski o sprawy wszystkich członków takiej społeczności, choć tylko w takim stopniu, w jakim to odpowiada filantropom.
Ktoś mógłby powiedzieć, że w tak czułej społeczności etyka nie jest potrzebna. Być może nie jest. Ale Epikur zapewne odparłby, że nie etyka, tylko pedagogika jest tam niepotrzebna, a etyka jest ciągle przydatna. Taka odpowiedź sugerowałaby coś ciekawego o naszym społeczeństwie, rzekomo altruistycznym. Mówiłaby, że w naszym społeczeństwie etyka błędnie odgrywa rolę pedagogiki. Uczy altruizmu, a nie słuszności moralnej. To byłaby trafna replika na rzecz Epikura. Chyba nikt rozsądny nie chce, by etyka sprowadzała się do altruizmu. Co wtedy ze sprawiedliwością, wymagającym wychowaniem, obowiązkiem praktykowania surowej prawdomówności? Kant przewraca się w grobie.
Podobny wniosek został wyciągnięty przez utylitarystów, których stanowisko jest czasem nazywane hedonizmem publicznym. Dla Epikura szczęście miało zawsze charakter osobisty, indywidualny i było zmysłowe. Dla Jeremiego Benthama i Johna Stuarta Milla szczęście było zawsze zjawiskiem społecznym i było zbiorczo szacowane, a nie odczuwane zmysłowo. Co najwyżej całą społeczność wiązała zasada, że nie można cieszyć się własną pomyślnością, gdy inni cierpią, tkwią w upokorzeniu, w biedzie i w zniewoleniu. Mill wypowiadał tę zasadę nieśmiało i może niechętnie, ale taki wniosek wypływa nieuchronnie z założeń, które głosił otwarcie i dobitnie.
Celem ostatecznym, ze względu na który pożądane są wszystkie inne rzeczy (zarówno wtedy, gdy bierzemy pod uwagę nasze własne dobro, jak i cudze), jest istnienie jak najbardziej wolne od cierpień i jak najbardziej bogate w przyjemności, zarówno pod względem jakościowym, jak i ilościowym, przy czym o jakości tych ostatnich i o ważeniu ich na szali w stosunku do ilości decyduje głos tych, którzy są do tych porównań najbardziej powołani, zarówno przez swój zasób doświadczeń, jak i przez swoje wdrożenie do samoobserwacji.
Mill mówi, że obowiązkiem moralnym jest maksymalizowanie szczęścia globalnego przez sumowanie poziomu szczęścia każdej osoby w oparciu o zasadę „interpersonalnych porównań użyteczności”. Jak jednak jedno indywidualne szczęście ma być porównane z innym? Nie wiemy. Czy te odczucia są w ogóle mierzalne? Też nie wiemy. Choć to nic osobliwego. Czy porównywalne jest odczucie zmęczenia, upodobanie do Chopina, niechęć do brokułów, strach przed kudłatym psem i miłość do złotych kolczyków? Też nie wiemy. Epikur wykpił się od rozwiązywania tej skomplikowanej sprawy przez przyjęcie perspektywy pierwszoosobowej. Mill zmusza nas do zderzenia się z tym problemem, ale niewiele pomaga przy jego rozwiązaniu. Dla niego szczęście jest istnieniem wolnym od cierpień i wypełnionym przyjemnościami. Czy tym samym wzywa nas do prowadzenia buchalterii moralnej? Chyba tak. Każdy czyn powinien być oceniany w perspektywie moralnej przez rozpatrzenie tylu perspektyw poznawczych, ile osób zostanie lub zostało dotkniętych skutkami jakiegoś czynu.
Jeśli w sumie dokonanie dowolnego czynu wywołuje nadwyżkę przyjemności nad cierpieniem, to czyn jest dopuszczalny. Jeśli czyn wywołuje nadwyżkę cierpienia nad przyjemnością, to jest niedopuszczalny. W efekcie Mill przede wszystkim zwalcza etykę opartą na jakimś kodeksie. Sztywne wyliczenie nakazów i zakazów tłumi jego zdaniem wrażliwość moralną, wymusza oceny schematyczne, powierzchowne i niesprawiedliwe. Etyka przepisów moralnych jest arbitralna i bezzasadna, żongluje nakazami i zezwoleniami, zwodzi swych wyznawców przekonaniem, że fakty można pomijać i że dociekliwość jest niestosownym wścibstwem.
Pytanie, kiedy mamy ufać własnemu osądowi, a kiedy zdaniu eksperta, szacując własne przyjemności, to trudny problem dla utylitaryzmu. Co się bowiem powinno zdarzyć, gdy siedzę z przyjacielem przy stole, mamy dwie otwarte butelki wina, jedna stoi po prawej, druga po lewej stronie. Próbujemy spokojnie jednego i drugiego wina. Mnie bardziej smakuje to po lewej, jemu to po prawej. On się dobrze zna na winach, a ja nie za bardzo. Z której butelki mam sobie nalać drugi kieliszek? Nie pójdę na prowizorkę i nie zgodzę się próbować wina z obu butelek przez dłuższy czas. Chcę spokojnie pić lepsze wino. Co zatem powinienem zrobić? Rozum mi mówi, żebym pił, to wino, które on wybiera. Zmysł smaku zaleca, bym pił to, które mi bardziej smakowało. Co mi doradzi utylitarysta? Być może powie: „Zapytaj go, czy to wino po prawej ręce ma taką właściwość, że z każdym łykiem smakuje trochę lepiej? Jeśli tak, to warto, żebyś je wybrał. Jeśli nie, to warto żebyś się trzymał pierwszego wrażenia i pił z lewej butelki”. To dobra rada i łatwo daje się uogólnić. Taką metoda warto dyskutować o przyszłym szczęściu. Powinniśmy przewidywać przyszłe przyjemności i maksymalizować ich sumę. To przewidywanie jest co prawda zawodne, ale zawsze warte zachodu.
Mill zaleca, by jeszcze jeden wzgląd wziąć pod uwagę. Warto ustalić, na ile to możliwe, jakim człowiekiem będziemy w przyszłości. Jeśli przewidujemy, że będziemy się rozwijać, to powinniśmy bardziej ufać ekspertom niż sobie samemu w doborze przyjemności. Możemy przypuszczać, że to, co nas dziś bardziej cieszy, wyda się nam opatrzone i raczej prymitywne za jakiś czas. Jeśli jednak odwrotnie, podejrzewamy, że z biegiem czasu narastać w nas będzie prymitywizm i otępienie, możemy swobodnie zaspakajać swoje niewybredne pragnienia już dzisiaj, bo nie grozi nam, że w przyszłości ogarnie nas zgroza i obrzydzenie do samego siebie. Wtedy nie warto wierzyć ekspertom.
Mill jest jednak optymistą i wierzy w trwałe samodoskonalenie. Jednym z najważniejszych czynników determinujących nasze poczucie szczęścia jest zatem opinia własna i opinia innych na nasz temat. Trudno sobie wyobrazić, by człowiek spotykający się z powszechnym potępieniem i pogardą mógł mieć dobre wyobrażenie o sobie i by mógł być szczęśliwy. Ten czynnik jest często i niesłusznie pomijany. To właśnie opinia ludzi, których zdanie szanujemy i którzy są nam życzliwi, pomaga nam wybrać drogę trudniejszą w życiu i pozwala osiągnąć wyższe cele. Dzięki tym ludziom wolimy być raczej nieszczęśliwym Sokratesem niż zadowolonym głupcem. Jeśli istotnie tak wybieramy.
Szczęście to harmonia cnót
.Jak wspomniałem, etyka religijna jest w zasadzie jednoczynnikowa. Podporządkowuje oceną szczęście kontemplacji Boga. Hedonizm Epikura jest dwuczynnikowy. Zaleca brać pod uwagę własne przyjemności i własne przykrości. Utylitaryzm jest też dwuczynnikowy, choć zakreśla szersze pole widzenia. Postuluje oszacowanie sumy szczęścia i sumy cierpienia powstające przez dokonanie dowolnego czynu. Istnieje ponadto teoria wieloczynnikowa – jest to teoria cnoty. Zakłada ona, że nasz charakter składa się z zalet i przywar. Zalety to cnoty, czyli trwałe tendencje do właściwego postępowania. Przywary to przywary, czyli uparte powtarzanie zachowań budzących nie szacunek, tylko niesmak lub oburzenie. Wszyscy zwolennicy teorii cnót zakładali, że w zasadzie zachowanie cnotliwe jest gwarancją szczęścia. Choć różnili się w szczegółach. Sokrates twierdził, że cnota jest jedna i nikt, kto ją rozpoznaje, świadomie od niej nie odstępuje. To piękna, prosta, ale fałszywa teoria. Owidiusz lub Cyceron gdzieś powiedział: Video meliora proboque, deteriora sequor (Widzę, co jest lepsze, i to pochwalam, ale idę za tym, co gorsze). Platon uważał, że istnieją cztery cnoty: roztropność, odwaga, umiarkowanie i sprawiedliwość. Nie obiecywał, że ich praktykowanie da szczęście pojedynczym jednostkom, ale wierzył, że pozwoli stworzyć szczęśliwe społeczeństwo. Arystoteles nauczał, że cnót jest wiele i ich liczba nie jest specjalnie określona. Ważna jest proporcja między cnotami i przywarami; tych drugich jest dwa razy więcej niż tych pierwszych. W jego teorii na dwie wady charakteru przypada jedna zaleta. Np. brawura i tchórzostwo to przywary, odwaga to cnota.
To pozwala połączyć cnoty ze szczęściem. Jeśli ktoś wytrwa w kultywowaniu własnych cnót, to może być pewien, że zdobędzie szczęście. Jego źródłem stanie się poczucie własnej wartości wynikające z dobrze uformowanego charakteru.
To rozsądne i inspirujące stanowisko zostało przez Arystotelesa osłabione przez twierdzenie, że kształtowaniem dobrego charakteru zajmuje się nie etyka i nie pedagogika, tylko polityka, czyli nauka o państwie. Gdyby to powiedział Platon, moglibyśmy go zrozumieć. W filozofii Platona dobrze urządzone państwo ma zasadnicze cechy dobrze uformowanej ludzkiej osobowości. U Arystotelesa jednak taka wiara pozostaje dziwna i niezrozumiała (por. Etyka nikomachejska). Szczęściem w filozofii Arystotelesa jest zatem harmonia cnót. Gdyby się okazało możliwe, że wszyscy ludzie w jakimś mieście nauczyliby się postępować odważnie, uczciwie i serdecznie, gdyby się stali ludźmi gościnnymi, dotrzymującymi słowa, troskliwymi wobec dzieci i gdyby ponadto mieli też wszelkie inne zalety charakteru – to z pewnością ich społeczeństwo byłoby trwałe i szczęśliwe. Tylko nikt nie wie, w jaki sposób można by stworzyć taką wspólnotę. W jaki sposób można by skłonić wszystkich obywateli do doskonalenia swego charakteru. To czysta utopia. Arystoteles musiał zdawać sobie z tego sprawę. W jego szkole napisano wiele konstytucji dla rozmaitych państw, ale to na jotę nie zmieniło sposobu zarządzania nimi i stylu życia ich mieszkańców.
Koncepcja szczęśliwego życia potwierdzona przez un coup de foudre
.Wydaje się, że najbardziej przekonującą koncepcję szczęścia stworzyli stoicy, może dlatego, że właściwie nie dotyczy ona szczęścia. Jest to propozycja mało precyzyjna, ale dopuszczająca pogląd, że człowieka szczęśliwego roznosi radość i przenikające całe ciało zadowolenie z siebie. Szczęście to zwieńczenie marzeń, które były tłumione i bezsilnie narastały z biegiem czasu w formie rozproszonych wizji jednoczesnego zwieńczenia wielu starań o zdobycie trwałej i atrakcyjnej pozycji w życiu.
Szczęśliwy człowiek to ktoś, komu w krótkim czasie udało się przebyć olbrzymią drogę od skromnych starań o zdobycie uznania do niespodziewanego publicznego zachwytu nad ukrytymi wcześniej zdolnościami. Tak przebiega los wielkich artystów, szczególnie utalentowanych naukowców, świetnych aktorów, poetów i muzyków lub wizjonerskich dowódców wojskowych, jak na przykład Napoleon Bonaparte. Ich talent, umiejętności i pracowitość są przez dłuższy czas niedostrzegane lub lekceważone. Zalety charakteru i umysłu są niedocenione lub zgoła lekceważone jako nieistotne. To w szczególności odczuwają młodzi ludzie przekraczający próg dorosłości i rozbijają się o rozciągnięty nad ich głowami szklany sufit, który nie pozwala im wybić się i zrealizować marzenia o sławie i uznaniu. Człowiek wkraczający w samodzielne życie najczęściej jeszcze nie ma stałego partnera życiowego, nie ma pożytecznych kontaktów społecznych, nie ma łatwości nawiązywania korzystnych znajomości. Spychany jest na bok przez ludzi bardziej obrotnych i obytych, mających odziedziczony majątek, polityczne poparcie lub po prostu więcej przypadkowego szczęścia. Czas mija, nic się nie dzieje, zarobki pozostają skromne, wąski krąg przyjaciół nie widzi nic szczególnego w osobie, która się dusi w prowincjonalnym miasteczku, na niskiej pozycji, bez szans kontaktu z ludźmi, którzy mają szersze horyzonty i szersze perspektywy.
Dziewięćdziesiąt dziewięć procent tych młodych osób nigdy się nie wybije. Tak działa świat. Jednak jedna na sto nagle dostrzega możliwość ściągnięcia na siebie powszechnej uwagi, wyrwania się z zamkniętego kręgu pustych relacji społecznych i zawodowych, w którym dotąd trwała, by w niezrozumiały dla siebie sposób zrobić wielką karierę w szerokim świecie. Czasem się mówi lekceważąco o takich przypadkach, że to realizacja marzeń prowincjonalnych kucharek, początkujących policjantów, żołnierzy Napoleona lub niedouczonych elektryków, którzy próbują opatentować nowy typ telewizora z trójwymiarowym ekranem. Tak, to zazwyczaj są mrzonki, ale to tylko znaczy, że szczęście jest mrzonką. Raz na sto przypadków, nie wiadomo, kiedy i jak, wariacki pomysł podbicia nieprzyjaznego świata niespodzianie się udaje. Piękna dziewczyna wychodzi dobrze za mąż, ósme dziecko muzyka miejskiego z Eisenach okazuje się J.S. Bachem, skromny muzyk z Wilna robi karierę jako wybitny skrzypek Jascha Heifetz z Los Angeles. Wątek podboju obcego świata przewija się w losach Tatiany z Eugeniusza Oniegina i Christine, bohaterki książki Stefana Zweiga Dziewczyna z poczty. Łagodny powiew niespodziewanego powodzenia wynosi takie postacie z ich skromnych domów i pozwala im osiąść choćby na krótki czas w nowej zachwycającej scenerii. Jak się wtedy czują, pisze Zweig w sentymentalnej opowieści, w której wątek miłosny wplata się w naiwne towarzyskie intrygi i bunt polityczny.
Czy taka opowieść musi koniecznie być kiczem? Chyba nie, ale książka Zweiga, choć świetnie napisana, jest pełna dramatycznych uproszczeń. Wszystko tam się dzieje cudem. Christine cudem dostaje pracę na poczcie, cudem spotyka nauczyciela, który ją uwielbia, ale którego ona woli odrzucić, bo jest skromny i bez siły przebicia, jak ona sama. Cudem jej matka dostaje list od swej siostry, która – jak się wydawało – całkiem już o niej była zapomniała. A ponieważ matka jest nieobyta, skromna, a nadto cierpiąca, decyduje się nie przyjąć zaproszenia w dolinę Engadyna do wspaniałego hotelu, gdzieś w pobliżu Sils Maria, czyli w okolicy, która w podobnym czasie zachwycała Fryderyka Nietzschego i chyba przyczyniała się do wzmocnienia jego rozstrojów nerwowych. W każdym razie matka nie jedzie i wysyła córkę. Córka z radością i trwogą przyjmuje zaproszenie. Chce się na zawsze wyrwać z zapomnianej, sennej austriackiej wsi, a inaczej tego zrobić nie umie. Jedzie więc wagonem trzeciej klasy z wiklinowym kuferkiem, w wyszarzałej sukience i łatanym płaszczyku, nie rozumiejąc, że zostanie wzięta za służącą lub prowincjonalną gąską. Podróż i pierwszy dzień w hotelu są okropne. Ale nazajutrz ciotka bierze ją do eleganckich sklepów i przemienia w Kopciuszka budzącego zachwyt na balu u księcia. Christine ma obcięte włosy, obnażony kark, lekką suknię z dekoltem. Zanim zejdzie na kolację, chciałaby zobaczyć siebie w lustrze, ale się boi.
„Ręka przekręca kontakt, światło mknie do żarówki elektrycznej. Ostra jasność, jeden błysk i z zaciemnionego pokoju wyłaniają się kwieciste wytapetowane ściany, lśniące polerowane meble, cały ten nowy wytworny świat. Jeszcze bojaźliwa i zarazem ciekawa nie ma odwagi stanąć naprzeciw zwierciadła, zezuje z boku na lustrzane szkło, które odbija w jednym z rogów kawałek widoku za oknem, a także fragment pokoju. Do decydującej próby brakuje odwagi. Może będzie wyglądać jeszcze śmieszniej, niż zanim pożyczyła sukienkę? I czy każdy, czy ona sama, nie zauważy tego oszustwa? […] Wtedy po raz drugi słychać z dołu dudnienie gongu: nie ma czasu do stracenia. W nagłym przypływie odwagi, tak jak przed skokiem do wody, nabiera powietrza, a potem śmiało podnosi oczy w stronę zimnego szkła. I natychmiast wpada w popłoch, tak wielki, że zaskoczona mimo woli cofa się o krok. Któż to taki? Kim jest ta szczupła, szlachetna dama? Wytrzeszczając oczy, gapi się na nią ze szczerym i niekłamanym zdziwieniem. Czy to ona? Niemożliwe! Nic nie mówi. Świadomie nie wypowiada tego na głos. Ale upragnione słowo ciśnie się na wargi. I o dziwo: tam, na lustrzanym obrazie także poruszają się usta. Zaskoczenie zapiera jej dech. Nawet we śnie nie miałaby odwagi wyobrazić sobie siebie tak pięknej, tak młodej, tak strojnej”.
To jest kwintesencja szczęścia. Nie cnota, przyjemności i widzenie Boga. Może niekoniecznie przyzywanie szczęścia musi być kiczowate, ale koniecznie musi być zwodnicze. Szczęście jest bezwstydnie przereklamowane. Dążenie do szczęścia podjęte serio i z determinacją niemal zawsze prowadzi do samozagłady. Rzuca wyzwanie losowi, domagając się niezasłużonego powodzenia. Szczęście to wyproszone i wymodlone wyróżnienie, a nie nagroda za cierpliwość. To efekt uboczny próby wykazania swej wartości, nierozsądnych marzeń, nieumiarkowanych ambicji. Nie da się żadnym argumentem odeprzeć tego, co Zweig i Puszkin mówią jednym głosem. Christine i Tatiana budzą wzruszenie i współczucie, bo są kompletnie skołowane i nikt im nie chce lub nie umie tego powiedzieć, że przygotowują sobie okropne niepowodzenie. Chcą zdobyć coś wielkiego nagle i za darmo. Gotowe są się odwdzięczyć, okazując zachwycającą prostolinijność, szczere uczucie, gotowość do poświęcenia. Ale nie chcą i nie potrafią zasłużyć na to, o co proszą.
Zresztą ściśle rzecz biorąc to, co chciałyby zdobyć, jest zawsze nieosiągalne. Chcą być kochane tylko za to, że są wybredne i że nie mogą dłużej znieść nudy, w jaką wplatało je życie. Mają urok, wdzięk i zrozumiałe poczucie krzywdy. Z tego powodu ich wizja szczęścia jest bardzo prawdziwa i szczera. To czysta radość z nagrody za cierpliwość, niespodziane wyróżnienie za dobre intencje, za śmiałe marzenia, za zdolność wzruszania się i dar zachwycania. Gdy dostaną wyczekiwaną nagrodę, czują się nieskończenie wdzięczne za wydobycie ich z matni poplątanych uczuć. Szczęście, które je przepełnia, gdy wszystko idzie dobrze, jest bardziej prawdziwe niż szczęście religijne, hedonistyczne, utylitarne lub oparte na cnocie. Jest szczęściem niezasłużonym i dlatego wspaniałym. Najlepszym antidotum na to zamroczenie w delikatnej i naiwnej duszy jest trzeźwa stoicka koncepcja życia niezależnego od okoliczności, od marzeń i od łaski sponsorów. Seneka twierdzi, że podstawą życia niezależnego musi być trzeźwa ocena własnej pozycji społecznej, zawodowej, politycznej, finansowej i każdej innej. Szczęście jest efektem naiwnego zamroczenia. Niezależność jest konsekwencją trzeźwej oceny własnej sytuacji. Niezależność jest oczywiście bliższa cnocie niż rozpuście, ale swej wartości nie wywodzi ani z ascezy i poświęcenia, ani z przyjemności i zaspokojonych potrzeb, tylko ze zdrowego rozsądku, zdolności przewidywania i mądrego planu życia. Z planu, który się daje zrealizować własnymi siłami.
Życie szczęśliwe to życie zgodne z naturą. Trzeba się podjąć czynów trudnych i czerpać satysfakcję z ich osiągnięcia. Przyjęte obowiązki nie muszą być trudne i wymagające, ale muszą być ważne lub imponujące. Człowiek niezależny umie być wytrzymały, cierpliwy, bezstronny i sprawiedliwy, nie daje się zawstydzać ani zastraszać. Zna swoją wartość i domaga się jej uznania. Współpracuje z innym tylko na warunkach, które sam uzna za uczciwe. Nie daje się oszukać i zbić z tropu. Nie stara się też nikomu imponować, ponieważ nie zabiega o wysoką opinię o sobie, jeśli dostrzeże, że jego działanie nie budzi należytego uznania. Brzydzi się oszustami i pochlebcami, choć rozumie, że w polityce te pozy są nieuniknione, i wtedy je uznaje za konieczne. Zawsze natomiast odpycha go nieprzejednany cenzor, moralny rygorysta, nadgorliwy oskarżyciel i samozwańczy nadzorca. Chce być wyrozumiały dla innych i od nich wymaga tego samego. To mu daje niezależność sądu.
.Człowiek niezależny jest mędrcem – twierdzi Seneka. Jego mądrość ujawnia się głównie w tym, że umie odróżnić trzy wersje ludzkiej zapobiegliwości i dostrzega, że zachodzi różnica między „pogardzać” i „potępiać”, „ważyć lekko”, ale „cenić”, „zachwycać się” i usilnie „gromadzić”. Seneka potępiał i pogardzał tchórzostwem i oszustwem. Ważył lekko, ale cenił dobra materialne i dostatek. Gardził przepychem, choć jego wrogowie zarzucali mu, że miał do biesiad pięćset stołów wykonanych z drogocennego drzewa cytrusowego, o nogach z kości słoniowej. Potępiał obmowę, tchórzostwo i zdradę. Co najważniejsze, mędrzec nie boi się niepomyślnego losu. Gotów jest znosić ze spokojem nawet bolesne próby, jeśli nie może ich uniknąć. Seneka nawet mawiał, że cierpliwością też się odnosi zwycięstwa. Chyba przekonująco wykazał, że szczęśliwszy jest ten, kto szuka niezależności, od tego, kto szuka szczęścia na przełaj. Może byłby nawet gotów powiedzieć, że szczęście jest nagrodą dla tych, którzy o nie w ogóle nie nie zabiegają (podwoje „nie” nie jest tu błędem). Wierzył, że nigdy nie należy rozpaczać, że wszelkie niedogodności trzeba przetrwać lub w ostateczności odebrać sobie życie. I tak sam skończył, gdy Neron dla kaprysu kazał go zabić.
Jacek Hołówka
Tekst ukazał się w nr 36 miesięcznika opinii „Wszystko co Najważniejsze” [LINK].