Prof. Kazimierz DADAK: Polska w pułapce średniego rozwoju?

Polska w pułapce średniego rozwoju?

Photo of Prof. Kazimierz DADAK

Prof. Kazimierz DADAK

Profesor ekonomii w Hollins University w stanie Wirginia w USA.

Pułapka średniego rozwoju to wyzwanie, z jakim boryka się wiele państw. Polega na niezdolności gospodarki do dogonienia państw najwyżej rozwiniętych, czyli do osiągnięcia wysokiej stopy życiowej ludności – pisze prof. Kazimierz DADAK

.Według Banku Światowego Polska należy do krajów najwyżej rozwiniętych. Ten piękny stan rzeczy zakłóca to, że według danych przedstawionych przez tę samą instytucję dochód narodowy na głowę mieszkańca w 2022 r. (liczony według parytetu siły nabywczej, czyli po uwzględnieniu różnic w poziomie cen) wynosi nad Wisłą tylko 58 proc. tego, czym cieszy się statystyczny Amerykanin. Ów szczegół pokazuje, jak ważna jest definicja wysokiego poziomu rozwoju. Miło mieszkać w państwie statystycznie należącym do światowej czołówki, ale jeszcze milej byłoby cieszyć się dochodem przynajmniej takim, jakim cieszy się mieszkaniec np. Niderlandów (94) lub Niemiec (87 proc. amerykańskiego poziomu).

Wzrost naszego dobrobytu dobrze przedstawia się na tle unijnych wyników. W 2022 r. przeciętny rodak cieszył się realną stopą życiową już tylko o 23 proc. niższą, niż wynosiła średnia dla UE. Rośnie jednak dystans między Europą a USA. W 1995 r. średni realny dochód narodowy na obywatela w strefie euro wynosił 88 proc. amerykańskiego, a w 2022 r. tylko 75. W okresie 1995–2022 niektórzy członkowie strefy euro zanotowali wręcz katastrofalne wyniki. Włosi, którzy trzy dekady temu mieli dochody praktycznie takie same jak Amerykanie, dziś zarabiają o 30 proc. mniej! To jest m.in. skutek przyjęcia wspólnej waluty przez gospodarkę, która należała do mniej rozwiniętych technologicznie.

Źródła sukcesów

.Podstawy naszych sukcesów leżą w „minionej epoce”. Od razu należy wyjaśnić, że nie w polityce gospodarczej tamtych czasów. „Komuniści” zmusili społeczeństwo do na wpół niewolniczej pracy i wskutek tego uprzemysłowiono kraj rolniczy. Ale ten ogromny wysiłek w niemałym stopniu poszedł na marne. Jego owoce zostały też zaprzepaszczone w pierwszych kilkunastu latach transformacji, gdy wiele przedsiębiorstw sprzedano za niewielkie pieniądze zagranicznym interesom. Niemniej racjonalizacja gospodarowania, lepsze wykorzystanie np. infrastruktury energetycznej czy przemysłu hutniczego szybko przyniosły dobre skutki. Podobne procesy zaszły i w innych państwach naszego regionu, stąd doganianie wyżej rozwiniętych członków UE.

Jednak te nadwyżki mocy produkcyjnych zostały już wyczerpane i nasza gospodarka nie posiada dalszych rezerw, które można by efektywniej wykorzystać i tym samym łatwo osiągnąć wyższą stopę życiową. Co więcej, jako członek Unii będziemy zmuszeni do dokonania „zielonej transformacji”, która niesie z sobą ogromne koszty i utratę efektywności gospodarowania. Koszt uzyskania energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych jest dużo wyższy od tego, jakiego wymaga energetyka oparta na spalaniu węglowodorów. Jeśli poważnie traktować „cele klimatyczne”, to czeka nas zamykanie elektrowni opalanych węglem i zastępowanie ich instalacjami bazującymi na OZE. W tym ostatnim zakresie nie mamy żadnych poważniejszych osiągnięć (technologii), więc transformacja będzie oznaczać transfer finansów na Zachód. Tymczasem za oceanem po powrocie Donalda Trumpa do Białego Domu będą stawiać na wydobycie ropy naftowej i gazu. Europa będzie coraz bardziej zostawać w tyle.

Poza fundamentem, który został stworzony przed 1989 r., wzrost zamożności następował dzięki wysiłkowi rodzimych przedsiębiorców i położeniu geograficznemu. Polska graniczy z najpotężniejszą gospodarką w Europie – i tej okazji nie zaprzepaściliśmy. Niestety, gospodarka niemiecka zwalnia tempo rozwoju i ten trend utrzyma się tak długo, jak długo będzie tam panować polityka klimatyczna i będzie brakować tanich rosyjskich surowców.

Do niedawna Polska oferowała niemieckim koncernom stosunkowo tanią, ale dobrze wykształconą siłę roboczą i tanią energię. Tym sposobem staliśmy się „poddostawcą”, co z jednej strony przełożyło się na względnie szybki wzrost gospodarczy, ale z drugiej uzależniło nas od sytuacji gospodarczej za Odrą. W niemałym stopniu utraciliśmy kontrolę nad decyzjami gospodarczymi. Zapadają one w centralach firm zagranicznych, a te kierują się maksymalizacją zysków. Co gorsze, w trakcie tego procesu bardzo zadłużyliśmy się za granicą, bo obce inwestycje to nic innego niż forma długu.

Ogólny poziom zadłużenia całego społeczeństwa, a nie tylko np. sektora publicznego, pokazuje międzynarodowa pozycja inwestycyjna netto. Jak podaje NBP, na koniec 2023 r. wyniosła ona minus 1,1 bln zł, a w stosunku do PKB minus 32,5 proc. Na skutek tego stanu rzeczy każdego roku dziesiątki miliardów złotych (netto) są przekazywane za granicę i tym sposobem od wielu lat nasz PKB jest wyraźnie wyższy od dochodu narodowego. PKB to wartość dóbr i usług wytworzonych w danym państwie, natomiast dochód narodowy to przychody podmiotów mających siedzibę w danym kraju.

Co dalej?

.Nie jest tajemnicą, co dane społeczeństwo musi zrobić, żeby dogonić najbogatszych, a nie tylko osiągnąć pułap, który spełnia definicję ustaloną przez jakąś instytucję. Po pierwsze, dobrobyt buduje się dzięki ludzkiemu wysiłkowi. Osiągnięcia rodzimego sektora prywatnego jasno wykazują, że wielu rodaków jest gotowych ciężko pracować, mimo że władze specjalnych bodźców do tego nie dostarczają. Z jednej strony mamy stosunkowo wysokie podatki, szczególnie ogromne składki na ZUS, a z drugiej szczodre programy pomocy społecznej czy wczesny wiek emerytalny.

W ciągu ostatnich dekad sektor prywatny zanotował duże sukcesy, np. w branży meblarskiej i stolarki budowlanej jesteśmy światową potęgą. Do tych osiągnięć koniecznie trzeba dołożyć sukcesy w dziedzinach wymagających zastosowania zaawansowanych technologii, bo to są branże dające możliwość uniknięcia konkurencji ze strony państw z poziomu średniego rozwoju. To jedyna droga do osiągnięcia szybkiego wzrostu gospodarczego, ale w tym zakresie sprawy nie wyglądają dobrze. Notowania polskich szkół wyższych nie są tajemnicą, a bez świetnie wykształconych fachowców nie ma mowy o stworzeniu branż zdolnych do konkurowania z najlepszymi. Podobnie mają się sprawy z nakładami na prace badawczo-rozwojowe (B+R).

W 2021 r. całkowite wydatki rodzimego sektora publicznego na oświatę wyniosły 4,67 proc. PKB (Eurostat), co było poniżej średniej unijnej (4,86), nie mówiąc o wysoce zaawansowanych technologicznie Szwecji (7,05) i Finlandii (6,16). Nie inaczej miały się sprawy w zakresie szkolnictwa wyższego (1,08 proc. PKB), wobec przeciętnej dla UE wynoszącej 1,25, a dla Szwecji i Finlandii odpowiednio 1,84 i 1,53. Według statystyk podanych przez OECD w 2021 r. nakłady na B+R w Polsce wyniosły zaledwie 1,5 proc. PKB, podczas gdy średnia w UE wyniosła 2,1, a dla Szwecji i Finlandii odpowiednio 3,4 i 3,0, dla Izraela zaś 5,8. Wydatki to nie wszystko. Aby pieniądze podatnika przekładały się na pożytki w postaci znaczących wynalazków, konieczna jest właściwa otoczka instytucjonalna i bodźce. Te ostatnie czynniki najwyraźniej nie poprawiają naszej pozycji w świecie, bo opracowany przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy wskaźnik innowacyjności dla Polski wynosi 0,141, dla całej Europy – 0,150, dla krajów wysoce rozwiniętych (czyli takich, do których nas się zalicza) – 0,156, dla Finlandii 0,173, dla Szwecji – 0,184. To wszystko odzwierciedla liczba patentów triadycznych, czyli takich wynalazków, które są jednocześnie chronione w USA, UE i Japonii (Triada). OECD podaje, że Polska szczyci się 64 takimi osiągnięciami. To mniej niż wielokrotnie od nas mniejsze Czechy (69), a także Turcja (70). Naukowcy z Finlandii (5,6 mln ludności) mogą się pochwalić 320 takimi wynalazkami, a ze Szwecji (10,5 mln ludności) – 769.

Aby Polska zdołała utrzymać status kraju najwyżej rozwiniętego, a co dopiero mogła marzyć o uzyskaniu stopy życiowej podobnej do tej, jaką cieszą się wspomniane społeczeństwa, konieczny jest wielki wysiłek, który wzniesie na nowe wyżyny naszą naukę, technologiczne zaawansowanie i poziom organizacyjny. Dopiero po osiągnięciu tego celu będzie można poważnie rozmawiać o pracy przez cztery dni w tygodniu.

Kazimierz Dadak
Tekst pierwotnie ukazał się w 995 numerze tygodnika „Idziemy”. Przedruk za zgodą redakcji.

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 11 grudnia 2024