Prof. Krzysztof KAWALEC: Rewolucja? Kłopoty z diagnozą

Rewolucja? Kłopoty z diagnozą

Photo of Prof. Krzysztof KAWALEC

Prof. Krzysztof KAWALEC

Historyk specjalizujący się w historii myśli politycznej oraz najnowszej historii Polski. Nauczyciel akademicki, profesor zwyczajny na Uniwersytecie Wrocławskim. Naczelnik delegatury opolskiej Instytutu Pamięci Narodowej.

Zacząć trzeba jednak od pytania, czym jest rewolucja, czym zaś nie jest. Nie chodzi tu o nudne definicje, raczej o próbę refleksji prowadzącej w kierunku sytuacji brzegowych — gdzie wskazując konkretny przypadek, można powiedzieć „tak, to jest rewolucja”, o innym zaś „nie” lub „chyba nie”.

.Rewolucją na pewno jest każdy gwałtowny przewrót, dokonany przez stronnictwo o charakterze ideologicznym, kierowane przez ludzi obdarzonych poczuciem misji i niecofających się przed użyciem przemocy… ale to akurat jest oczywiste. Czy było rewolucją — przypadek całej Europy Wschodniej po I wojnie światowej — powstanie sieci nowych państw, przy zachowaniu struktur gospodarczych opartych na tradycyjnych zasadach poszanowania własności prywatnej? W moim przekonaniu tak, wobec skali zmian politycznych, wobec wymiany elit i wobec skali zmian zaznaczających się w życiu społeczeństw. Po prostu żyło się inaczej niż przed Wielką Wojną — czynnikiem rewolucjonizującym była właśnie wojna w połączeniu z podjętymi przez lokalne elity działaniami na rzecz tworzenia własnych państw. Rewolucją mogły być procesy dekolonizacyjne w krajach uzależnionych, bez względu na to, w jakiej mierze wykorzystały one szansę gospodarczej emancypacji spod przewagi państw wysoko uprzemysłowionych.

Czy były nią także wielkie kataklizmy, taki rodzaj historycznego tsunami, niszczącego tradycyjne struktury gospodarcze i społeczne, np. w postaci wielkiego głodu, który w l. 40. XIX stulecia spustoszył Irlandię (w mniejszej skali mniej więcej w tym samym czasie klęskę głodu przeżyła zachodnia część zaboru austriackiego)? Głód także w czasach współczesnych jest czynnikiem przeobrażającym społeczne więzy, niszczącym tradycyjne normy. Czy można go uznać za jedną z postaci rewolucji. Zdecydowanie nie: kataklizmy spadają na ludzi jak dopust Boży, bez własnego ich udziału bądź przy udziale nieuświadomionym. Nie są związane z działaniami motywowanymi nadzieją zmian na lepsze; ludzie raczej bronią się przed ich skutkami — naturalnie, o ile są w stanie.

.Zgódźmy się zatem, że o rewolucjach można mówić w przypadku działań świadomych, pociągających za sobą skutki o wielkiej skali; nie jest istotne w tym miejscu, czy dobre, czy złe — zresztą wyrokowanie w tak delikatnej materii jest sprawą wątpliwą wobec różnic poglądów, także co do tego, czy sama rewolucja jest zjawiskiem korzystnym, czy przeciwnie, szkodliwym. Ale także przy tak szeroko zakreślonych granicach pojęcia oraz zapewnienia sobie „spadochroników” w rodzaju sygnalizowanego wyżej pozostaje szeroka sfera niepewności. O ile nie budzi wątpliwości kwestia „rewolucyjności” ruchów afirmujących przemoc — bądź w formie fascynacji jej możliwościami, bądź poprzez uznanie jej za historyczną konieczność — to jak jest z ruchami odrzucającymi przemoc, za sprawą motywacji religijnej, ideologicznej lub choćby jedynie praktycznej? Są rewolucyjne czy nie? Nie rozstrzygnie się tej kwestii bez analizy konkretnego wypadku.

Takich sytuacji jest mnóstwo. Załóżmy, że w jakimś hipotetycznym kraju przegrało wybory stronnictwo dysponujące druzgocącą przewagą we wszelkich możliwych strukturach władzy, łącznie z samorządem oraz sądownictwem, a także panujące nad środkami społecznego komunikowania się. Czy to jest rewolucja, czy tylko sytuacja rewolucyjna? Otóż nie ma jednoznacznej odpowiedzi na tak postawione pytanie, gdyż wszystko zależy od dalszego rozwoju wydarzeń. Oczywiste jest, że sukces wyborczy dotychczasowych outsiderów nie wywraca wszystkiego do góry nogami. Wprowadzana jest jedynie korekta do istniejącego status quo w postaci zmiany układu sił we władzach ustawodawczych oraz nowego rządu.

Oczywiste jest, że dla przegranych wynik wyborów będzie przykry, a zwycięzcy będą się starać rozszerzyć stan swojego posiadania. Rezultatem będzie zaostrzenie się, przynajmniej przejściowe, konfliktu w obrębie elit. Zasadniczo kartka wyborcza nie jest jednak instrumentem rewolucji; zadaniem zaś wyborów jest właśnie kanalizowanie napięć, kierowanych w rygory bezpiecznych dla państwa reguł gry, z wykluczeniem przemocy.

.Co jednak, kiedy ci, co przegrali, odrzucą werdykt wyborców: deklaratywnie lub faktycznie podejmując działania antyparlamentarne lub szukając pomocy za granicą?

Bynajmniej nie komentuję w tym miejscu obecnej sytuacji w Polsce. Było mnóstwo przypadków podobnych do sygnalizowanego w poprzednim akapicie. Najbardziej spektakularnym była amerykańska wojna domowa: kontestując wybór Abrahama Lincolna, grupa wpływowych na południu USA polityków jeszcze przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta proklamowała secesję i rozpoczęła działania wojenne. W XX stuleciu w Trzecim Świecie nie zliczy się przypadków, gdy przegrane przez establishment wybory owocowały monitami o pomoc, dostarczając zaplecza działaniom prowadzonym a to przez CIA, a to KGB. Specyficznym zjawiskiem dla krajów cywilizacyjnie zapóźnionych było (i jest) wykształcenie się elit kompradorskich w postaci grup przedsiębiorców i polityków zainteresowanych nie rozwojem kraju, ale jego eksploatacją, we współpracy z kapitałem obcym. W Polsce międzywojennej podjęta przez prawicę próba kontestowania wyboru Gabriela Narutowicza doprowadziła do śmierci głowy państwa w zamachu, gwałtownej erozji autorytetu demokratycznych instytucji, w tym parlamentu — co po kilku latach skończyło się zamachem stanu i ustanowieniem dyktatury.

Wprawdzie sama instytucja wyborów raczej oddala perspektywę przemocy, to jednak w praktyce niczego nie gwarantuje. Bywało różnie. Przemoc, także krwawe zamachy stanu, to jeszcze nie rewolucja — użycie przemocy może jednak odegrać rolę katalizatora, posuwając wypadki dalej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał, nie wyłączając radykałów. Wyrazistym, podręcznikowym wręcz przykładem były losy Południa Stanów Zjednoczonych po lekkomyślnie przez nie wywołanej wojnie domowej. Powracając w tym miejscu do pytania, kiedy wywołany kontestacją wyborów kryzys polityczny przekształcić się może w wypadki rewolucyjne, powtórzyć można jedynie konstatację o konieczności szukania odpowiedzi na to pytanie w drodze analizy konkretnego wypadku.

.Zapewne jest tak, że wszystkie rewolucje mają cechy wspólne, mimo że przyczyny każdej z nich są swoiste. Mają swoją dynamikę, charakterystyczne fazy i zachowania. Taką szerszą prawidłowością są na przykład napięcia pojawiające się w rezultacie konfrontacji idealistycznych wyobrażeń z rzeczywistością. Najczęściej okazuje się, że wyobrażenia szły za daleko, rzeczywistość jest oporna i daje się zmienić tylko trochę — dobrze, jeśli zmiany dokonały się, z grubsza biorąc, w kierunku oczekiwanym, nie zaś zgoła przeciwnym. Pojawia się problem rozczarowanych, poparcie dla zmian maleje, rewolucja traci dynamikę.

Za inną szerszą prawidłowość uznać można napięcia i podziały w obrębie nowych elit władzy. Ich przyczyny mogą jednak być różne. Z reguły jest tak, że opór przeciw dawnemu porządkowi łączy ludzi i środowiska bardzo od siebie różne, zgodne jedynie co do sprzeciwu wobec zastanego stanu rzeczy. Ta solidarność pryska jednak i prysnąć musi nazajutrz po zwycięstwie, wobec braku zgody co do kierunku dalszych działań. Społeczeństwa nie są monolityczne, wyłaniane przez nie elity też nie, stąd też tego rodzaju rozwód nie musi być żadnym kataklizmem — co oczywiście nie znaczy, że nie może się nim w praktyce stać pod wpływem różnych okoliczności.

Władza jest rzeczą łakomą; pokusa jej monopolizowania przez grupy najsilniejsze (lub nawet przejściowo faworyzowane przez wpływ wydarzeń) mogą zatruć atmosferę na lata, naznaczając relacje w obrębie elit piętnem wzajemnej nieufności, podejrzeń i oskarżeń, poza ich kręgiem zaś powiększając grono rozczarowanych.

.Prawidłowością wydają się także frustracje w obrębie grona środowisk najgłębiej zaangażowanych: w warunkach dawnego porządku w działania na rzecz jego obalenia, później zaś w realiach teoretycznie własnego państwa nie do końca akceptujących kierunek zmian. Czynnikiem, który powiększa te frustracje, jest wymiana elit.

Dawni buntownicy w bardzo umiarkowanym stopniu odnajdą się w nowym, stabilizującym się porządku. Nawet sprawując funkcje polityczne czy — rzadziej — administracyjne, będą przegrywać rywalizację z młodymi ludźmi, dla których przewrót (nawet oddalony w czasie o kilka, kilkanaście lat) będzie już tylko historią i którzy nie będą tracić energii i czasu na roztrząsanie kwestii typu, co i kiedy można było zrobić lepiej.

.Kwestią, nad którą warto się zastanowić, jest horyzont czasowy procesów rewolucyjnych. Pamiętając o nieostrości pojęcia, o tym, że bywa ono nadużywane, zacząć można od próby odpowiedzi na pytanie, jak długo trwa rewolucja. Trwałość pozostawionych przez nią zmian raczej nie może tu być kryterium. Czy — przykładowo — można uznać, że kresem rosyjskiej rewolucji 1917 r. był upadek ZSRR? — trwałaby zatem ona lat 70 z górą? Tego rodzaju teza harmonizowałaby wprawdzie z wyobrażeniami funkcjonariuszy komunistycznych partii, piętnujących kontestację wobec własnych działań jako przejaw „kontrrewolucji”, ale kłóciłaby się z narastającymi przejawami stabilizacji porządku, wytwarzającego własne struktury, procedury i… ludzi. Czy brzuchaty funkcjonariusz czasów Breżniewa, przywożony służbową wołgą do daczy nad rzeką był rewolucjonistą? Wolne żarty.

A jak długo trwała rewolucja francuska? Czy upadła wraz końcem dyktatury jakobińskiej? Czy dopiero wraz z ustanowieniem cesarstwa? A może dopiero wraz z upadkiem Napoleona? Kiedy zaś wyda nam się, że oto dobrnęliśmy do mety, pojawia się inny problem, w postaci niestabilności rządów, obalanych przez kolejne przewroty średnio co piętnaście lat — aż do ustanowienia Trzeciej Republiki w 1871 roku. Być może więc kres francuskiej rewolucji nastąpił dopiero wtedy?

Przypadek Polski po ostatniej wojnie był pod niektórymi względami zdumiewająco podobny. W czasach PRL średnio co 10-15 lat krajem wstrząsały gwałtowne wydarzenia o skali wystarczającej do spowodowania wymiany lokalnej elity władzy. Ostatnim ogniwem w tym łańcuchu wstrząsów była seria strajków w 1988 r. Później zapanował spokój — analiza przyczyn tego zjawiska stanowiłaby prawdziwe wyzwanie dla ekonomistów, socjologów, politologów, historyków najnowszych i być może także historyków idei. Nie wymieniam w tym szeregu demografów, jakkolwiek być może właśnie oni dostarczyliby najbardziej przekonujące wyjaśnienie. Ale skądinąd wiadomo, że tzw. monokauzalizm jest intelektualnym błędem, któż zatem uwierzy w rozwiązanie najprostsze…

.Kończąc te rozważania, trudno abstrahować od tego, że ich tłem są dyskusje na temat fenomenu polskiej solidarnościowej rewolucji. Sygnalizowane trudności w określaniu granic pojęcia rewolucji i śledzenia jej mechanizmów niewątpliwie odnoszą się i do niej.

Kiedy się zaczęła? W 1980 roku, podczas papieskiej wizyty w 1978, w 1970, w 1968 roku, a może jeszcze wcześniej? A kiedy skończyła? W czerwcu 1989 roku, grudniu 1990 (elekcja Wałęsy) czy w roku 1995, kiedy prezydentem został Aleksander Kwaśniewski? A może polska solidarnościowa rewolucja nie skończyła się wcale i dzisiaj mamy do czynienia z kolejną jej odsłoną?

.Poza wymiarem symbolicznym wymowy poszczególnych rocznic każda rewolucja ma swój wymiar realny, związany z aspiracjami i dążeniami wielkich grup ludzkich. Jeśli przyjąć — a jest to pogląd rozpowszechniony — że o dynamice „Solidarności” przesądzali młodzi robotnicy z wielkich zakładów przemysłowych, to została ona załamana przez represje stanu wojennego, połączone z polityką wypychania najbardziej kłopotliwego elementu na emigrację na Zachód. Na to po 1989 roku nałożyły się skutki gospodarczej transformacji, prowadzącej do upadku wielkiego przemysłu. „Solidarność” po 1989 r. była cieniem tej „pierwszej”, z lat 1980-1981. A czym jest ona dzisiaj?

Nie chcę tu dowodzić, że Polska współczesna pozbawiona jest problemów i napięć; uważam, że ich rozwiązywanie w decydującym stopniu zależeć będzie od uwzględnieniach w kalkulacjach i działaniach państwa aspiracji, potrzeb oraz wyobrażeń ludzi młodych, szukających swego miejsca w życiu społecznym — i w tym sensie jest to sytuacja podobna to tej z czasów solidarnościowej rewolucji. Te aspiracje, potrzeby i wyobrażenia wyglądają jednak inaczej niż pokolenie temu, stąd też nie mamy do czynienia z kolejną fazą solidarnościowej rewolucji, lecz ze zjawiskiem nowym, którego przyszły kształt nie jest jeszcze przesądzony.

Krzysztof Kawalec 

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 27 lutego 2016
Fot.Shutterstock