Tomasz ALEKSANDROWICZ: "Taka polityka wcale nie prowadzi donikąd. Prowadzi w konkretne miejsce – do klęski."

"Taka polityka wcale nie prowadzi donikąd. Prowadzi w konkretne miejsce – do klęski."

Photo of Prof. Tomasz ALEKSANDROWICZ

Prof. Tomasz ALEKSANDROWICZ

Profesor nadzw. Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie. Ekspert zarządzania informacją z Centrum Badań nad Terroryzmem. Współtworzy Instytut Analizy Informacji Collegium Civitas.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Trudno się z tekstem Eryka Mistewicza „Ta polityka prowadzi donikąd” nie zgodzić. To dość brutalny i bezpardonowy opis polskiej rzeczywistości. Pozostawiam poza sporem kwestię – czy tylko polskiej, choć sądzę, że problem ma szerszy wymiar. Warto jednak zadać sobie pytanie dlaczego tak się stało? Popełniliśmy błędy? Jakie? A może to zbliżający się nieubłaganie koniec naszej cywilizacji? I wreszcie najtrudniejsze – czy da się to zmienić? I jak? Od razu – by nie rozczarować Czytelnika – przyznam się, że na to ostatnie pytanie jasnej, konkretnej odpowiedzi nie znam i nie sądzę, by dziś ktoś taką odpowiedzią dysponował. Rzecz jasna nie oznacza to, że nie należy próbować. Oto moja próba.

.Wychodząc z realnego socjalizmu uwierzyliśmy w trzy mity: demokracji, rządów prawa i liberalnej gospodarki, co gorsza – dalece uproszczone, by nie powiedzieć zwulgaryzowane. To nie zarzut, to stwierdzenie faktu. Dość przypomnieć sobie ilu ludzi zdawało sobie w pełni sprawę co w praktyce oznacza wolność prasy i jakie są tajniki funkcjonowania giełdy.

W euforii powrotu do Rzeczypospolitej Polskiej z PRLu bez Orła w koronie zapomnieliśmy o podstawowej rzeczy: demokracja nie jest ani wspaniałym, ani sprawnym sposobem na urządzanie państwa. Ma tylko jedną cechę różniącą ją od wszystkich innych ustrojów – jest od nich lepsza, co nie znaczy, że jest doskonała. Demokracja daje głos i możliwość działania wszystkim: mądrym i głupim, ludziom przyzwoitym i kanaliom, ideowcom i kombinatorom. Jest narzędziem, które można w różny sposób wykorzystać. W demokracji rozumianej jako rządy większości można przegłosować wszystko, zarówno rzeczy mądre i służące dobru wspólnemu, jak i głupie, złe i służące tylko nielicznym. Sama demokracja zatem jest koniecznym, choć niewystarczającym warunkiem rozwoju takiego, jaki sobie wymarzyliśmy.

Co więcej, chyba tej nowoczesnej demokracji nie zrozumieliśmy i żyliśmy marzeniem. Decyzje mieli podejmować wybrańcy ludu zgodnie z ich najlepszą wiedzą i wolą. W międzyczasie świat stał się tak złożony, że nie ma dziś człowieka, który obejmowałby swoim umysłem wszystkie jego aspekty. Decyzje tylko formalnie podejmowane są przez polityków, tak naprawdę w wielu przypadkach podejmują je eksperci pospołu ze specjalistami PR. Politycy najlepiej znają się na grach gabinetowych. Państwo zaś przestało być jedynym źródłem władzy: decyzje są wymuszane przez rozmaite lobbies walczące o swoje interesy kosztem innych. Kto silniejszy – ten wygrywa.

.Pojedynczy obywatel ma coraz słabiej słyszalny głos. Aby zyskać wpływ na politykę musi wtopić się w istniejące struktury (partyjne, związkowe etc, gdzie też będzie musiał zmieścić się w odpowiednich ramach) albo – co trudniejsze – założyć własne. Tak powstają obrzeża polityki i złudzenie posiadania wpływu, co prowadzi do rozczarowań. Cechą szczególną współczesnej demokracji jest wolność słowa: można prezentować swoje propozycje i przemyślenia dowolnie długo. Kto wysłucha, kto weźmie pod uwagę?

W demokracji nikt nikomu nie knebluje ust – co się nie mieści w tzw. mainstreamie po prostu przechodzi bez echa. 

Uwierzyliśmy także w mit państwa prawnego, wyobrażając sobie, ze jest to remedium na niesprawiedliwość i złą – despotyczną albo nieudolną władzę.

.Państwo prawne to takie, w którym organy państwa mogą działać wyłącznie na podstawie prawa i w jego granicach, natomiast obywatel może czynić wszystko to, czego prawo nie zabrania. Brzmi fantastycznie tyle tylko, że brak w tym wywodzie niezwykle istotnej rzeczy: jakości prawa. Prawo może być bowiem dobre i złe, może być sprawiedliwe i niesprawiedliwe, może być mądre i głupie, mieć na uwadze dobro wspólne i tylko partykularne interesy jakiejś grupy nacisku. Nie mówiąc już od tym, że demokratyczna władza łatwo wpada w pułapkę prawa: wszystko musi być uregulowane i to szybko. Dość przypomnieć sobie ilość nowelizacji kodeksu pracy, by pojąć znaczenie określenia: „inflacja prawa”.

Trzeci mit, w który bezkrytycznie uwierzyliśmy to gospodarka liberalna. Mówiąc bardziej precyzyjnie: uwierzyliśmy w nasze wyobrażenie gospodarki liberalnej, bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, iż przedsiębiorcy wzdychają do czasów ustawy Wilczka – Rakowskiego z samej końcówki PRLu? Liberalizm i wolny rynek miał rozwiązać wszystkie problemy i prowadzić do dobrobytu powszechnego. Tymczasem liberalizm w wersji szkoły chicagowskiej to świetny system dla młodych, zdolnych, zdrowych i bogatych. Dla reszty – raczej słaby bez wsparcia państwa. Tymczasem państwo uznało, ze też chce być liberalne i prowadzona przezeń działalność też musi się opłacać. Pisaliśmy o tym na Wszystko Co Najważniejsze.

Ciągle zatem czegoś brakuje. Fundamentu, swoistego szkieletu, punktu oparcia, podstawowych zasad, których prawo musi przestrzegać. Brakuje etyki. I tu zaczyna się spór, i to prowadzony na kilku płaszczyznach.

Skąd się wziął brak etyki w życiu publicznym? Pod koniec PRLu stare zasady etyczne już nie działały (o ile działały kiedykolwiek – to temat na odrębny spór, który w tym miejscu pozwolę sobie pominąć), nowych nie było. Zaczynały się z mozołem kształtować ale… niewiele z tego wyszło, skoro z czasem okazywało się, że anything goes.

Niezależnie od Waszych opcji politycznych i ideowych: wyobrażacie sobie, Drodzy Czytelnicy, posłów Tadeusza Mazowieckiego i Wiesława Chrzanowskiego w roli negatywnych bohaterów afery o tzw. kilometrówki?

.Gdzie się podziała stara przecież i dobrze ugruntowana w systemach demokratycznych etyka odpowiedzialności, różna przecież od etyki przekonań? Gdzie świadomość prostego faktu, że władza oznacza przede wszystkim odpowiedzialność? I gdzie się podziało dobro wspólne? Patrząc dziś na życie publiczne trudno się powstrzymać od stwierdzenia, że pozostało wyłącznie w charakterze zapisu w Konstytucji RP.

To też jest przyczynkiem do oceny polityki jako sposobu na życie, życie ograniczone magicznym trójkątem Sejm – Pałac Prezydencki – Kancelaria Prezesa Rady Ministrów, zwanym czasem trójkątem bermudzkim. Poza nim – życie nie istnieje, a polityczny upadek związany z koniecznością opuszczenia tego trójkąta oznacza tragedię życiową. Stąd dyktat popularności i poparcia, zwany „dyktatem słupków”, stąd siła i potęga PR.

Chciałbym być dobrze zrozumiany: PR nie jest niczym złym; trzeba umieć przekonać wyborców do proponowanych rozwiązań. Tylko te rozwiązania nie mogą się ograniczać do „wybierzcie mnie, jestem najlepszy!”. Przypomina się stare powiedzenie „wybierzcie mnie, a ja Was urządzę”. Nie ma się co pocieszać tym, że rządzą „oni”. To – my. Politycy, biurokraci nie biorą się znikąd, są emanacją społeczeństwa, którym kierują. Każdy naród ma takich przywódców jakich sobie wybierze, zatem takich, na jakich zasługuje.

Nie sposób nie zauważyć, że idea liberalna została po prostu wypaczona, zwulgaryzowana. Sprowadzono ją do walki o swoje – ja, mój, mnie! – a dobro wspólne zostało wyłącznie pojęciem spotykanym w uczonych księgach, bo przecież nie w praktyce. Liczy się tylko zysk, słupki poparcia, oglądalność, klikalność, popularność, rozpoznawalność – reszta stała się nieistotna.

Nałożył się na to spór o źródła etyki toczony pomiędzy – upraszczając – między wierzącymi a niewierzącymi. Spór gorszący, żałosny, szkodliwy i niepotrzebny. Jedna strona usiłuje narzucić drugiej swoje przekonania światopoglądowe, druga czyni to samo. A przecież Dekalog jest uniwersalny i można nań spojrzeć zarówno z religijnego, jak i świeckiego punktu widzenia. Cóż to bowiem znaczy „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”? W języku „świeckim” oznacza przecież „miej system aksjologiczny i przestrzegaj jego zasad”. Czyż zamiast powtarzać powiedzenie o drogowskazie, który wskazuje drogę ale nią nie podąża, nie lepiej przypomnieć sobie Zegarmistrza z Królewca i jego słowa: „Postępuj tylko wedle takiej maksymy, co do której mógłbyś jednocześnie chcieć, aby stała się ona prawem powszechnym“?

W tym miejscu jednak kłania się powierzchowność (by nie powiedzieć wprost: nieuctwo) i grzech pychy (to ja mam rację!). To już Wolter powiadał, że umysłowi ludzkiemu trzeba ołowiu, a nie skrzydeł.

Z dziedzictwa ludzkiej myśli wykorzystujemy jedynie te fragmenty, które są nam akurat przydatne – kontekstu i całości albo nie znamy, albo znać nie chcemy. Co to znaczy business of business is business? Jeśli wyjąć tą zasadę z kontekstu to okaże się, że należy uprawiać biznes nie zwracając uwagi na nic: na prawo, etykę, dobro wspólne, innych ludzi, środowisko naturalne… Byle tylko zarobić. Z drugiej strony wielokrotnie słyszymy wezwania do nieposłuszeństwa obywatelskiego. Wzywający wszelako zapominają (albo po prostu nie wiedzą), że nieposłuszeństwo obywatelskie oznacza odmowę wykonania nakazu prawa w interesie społecznym (nie własnym) i poddanie się karze.

.Czyżby po raz kolejny kłaniał się poziom wykształcenia, jakość uniwersytetów? Czy jest to efekt przekształcenia nauki w pogoń za punktami i grantami, która stała się ważniejsza niż dążenie do prawdy?

Zapomnieliśmy też o podstawowej prawdzie: ludzie nie są sobie równi. Wszyscy ludzie rodzą się wolni i równi wobec prawa – a to nie to samo. Znajdźcie dowolne kryterium i sprawdźcie. Co gorsza, idea równości stała się nie tylko iluzoryczna (wystarczy przywołać dane o rozwarstwieniu społecznym i porównać zarobki prezesów, jakie otrzymują… za doprowadzenie firm do upadku), ale i (to określenie wraca po raz kolejny) zwulgaryzowana (przecież wszyscy mamy jednakowe żołądki! Nie, nieprawda, mamy różne). To jest źródło potencjalnego wybuchu społecznego, którego przedsmak mieliśmy już w postaci ruchu Oburzonych. Zacytujmy – po raz kolejny na Wszystko Co Najważniejsze – słowa Martina Malii: „Mimo bowiem krachu podjętej przez komunistów próby prześcignięcia klasycznego dziedzictwa demokracji, pozostaje problem, który ich do tej próby skłonił: nierówność. Dopóki ten problem istnieje – a nie znosi się na to, by miał zniknąć w dającej się przewidzieć przyszłości – nadal będzie stanowił pożywkę dla utopijnych teorii politycznych. Kto wie, jaka godna pochwały egalitarna intencja następnym razem posłuży za pretekst milenarystycznych mrzonek i zwyczajnej przemocy? Wiecznie się odradzający mit rewolucyjny może nas zaskoczyć w każdej chwili, przybrawszy nową, nieznaną jeszcze postać.” Warto sobie uświadomić, że wzrost dochodu narodowego to dość mylące kryterium dobrobytu – liczy się jeszcze to, jak wygląda jego dystrybucja.

Ten przygnębiający obraz potęgowany jest przez realia społeczeństwa informacyjnego. Informacja jest nie tylko zasobem strategicznym; jest też towarem, wartością.

Wszystko wskazuje na to, że i w przypadku informacji obowiązuje znane z ekonomii prawo Kopernika – Greshama: informacja gorsza wypiera lepszą.

Dotarcie do wartościowej informacji wymaga wiedzy i wysiłku, bzdury zalewają nas na każdym kroku. Aż się prosi o przywołanie roli mediów, których znaczna część zdaje się zapominać, że uproszczony obraz świata nie jest równoznaczny z obrazem prostackim.

.W pogoni za klikalnością/oglądalnością/nakładem media zaczynają spadać na dno. „Pies połknął młotek!”. „Zatruty widelec w łokciu kochanki!”. O wielorybie pod Warszawą nie wspominając… Kogo obchodzi Aleppo? Ważniejszy jest news o nowym tatuażu modnej akurat celebrytki czy romansie znanego aktora, a najlepiej – o przewróconym tirze blokującym drogę gminną (news godny crawlera, żółtego paska w telewizji informacyjnej). No cóż, aby wyjechać samochodem na drogę publiczną trzeba przejść badania lekarskie i pozdawać egzaminy; bzdury i błahostki można głosić publicznie bez żadnych ograniczeń.

Stworzyliśmy sobie złudny obraz świata. Kpiliśmy głośno z proroctwa Francisa Fukuyamy o końcu historii. (A propos – kto z szyderców przeczytał „Koniec historii” i „Ostatniego człowieka”, a kto zatrzymał się na marketingowym tytule?). Podświadomie jednak uwierzyliśmy mu – koniec komunizmu udowodnił, że demokracja i wolny rynek to rozwiązania dobre dla całego świata. Aż przyszedł 11 września 2001 r. i Charles Krauthammer zawyrokował, że historia wróciła z dziesięcioletnich wakacji. Wpisując się w poetykę Krauthammera zaryzykuję, że wówczas historia wróciła do pracy na pół etatu, bowiem energicznie dała o sobie znać dopiero w 2014 r. Miała wówczas oblicze Władimira Władimirowicza Putina. Ten drugi powrót historii wywołał osłupienie i bezradność.

.Dlaczego zatem nie zgadzam się z tezą Eryka Mistewicza głoszącego, że taka polityka prowadzi donikąd? Dlatego, że jej konsekwencje są dość precyzyjnie określone. Taka polityka prowadzi do sytuacji, w której młodzi naukowcy po wyjeździe z Polski odnoszą sukcesy, których nie mogli osiągnąć nad Wisłą; w której giną ludzie przy nieudolnej próbie ich zatrzymania przez funkcjonariuszy państwowych i nie ma winnych; w której znany polityk toczy w kontekście narodowej tragedii rozważania o sztucznych mgłach i bombach helowych, zaś rząd nie potrafi od lat odzyskać dowodu rzeczowego; w której ministrami „właściwymi do spraw” zostają ludzie nie mający pojęcia o tychże „sprawach”; w której głównym kryterium zamówienia publicznego jest cena, zatem za publiczny grosz kupuje się rzeczy i usługi niskiej jakości; w której chory może zamiast pomocy lekarskiej uzyskać informację, że rozmowy z rządem trwają; w której cieszymy się, że Amazon otworzył w Polsce swój magazyn i będą miejsca pracy, w której…

Można wymieniać dalej – lista byłaby bardzo długa. Jak nazwać taką sytuację? To przecież klęska, nawet nie porażka.

Co zatem robić? Powtórzę: nie mam gotowej odpowiedzi i nie sądzę, aby ktokolwiek ją dzisiaj miał – poza sloganami o tym, że rządzi kościół, Bruksela czy komuna w następstwie Okrągłego Stołu. I to „ich” wina, bo to zrobili „oni” – jakkolwiek owych „onych” zdefiniujemy.

Musimy spojrzeć na rozważaną kwestię systemowo. To nie jest kwestia jednego czynnika. Konieczną zmianę kierunku można zacząć od czterech rzeczy.

Po pierwsze:

Doczytać do końca, jak powiada Eryk Mistewicz, przemyśleć, polemizować, zacząć poważną, spokojną debatę. Jej celem powinno być znalezienie sposobu na zmianę, a nie pogłębienie adwersarza, udowodnienie swojej racji za wszelką cenę. Rozmowa na poważny temat w poważnym tonie. Jest gdzie taką rozmowę prowadzić. Od tego trzeba zacząć. Czy będziemy potrafić?

Po drugie:

Zbudować silne instytucje państwa. Państwo już od dawna nie jest w stanie regulować i kontrolować wszystkiego. Tam jednak, gdzie władzę sprawować powinno, musi to czynić skutecznie, efektywnie, sprawnie. W jakich sferach państwo powinno dysponować taką władzą? Jakimi narzędziami ją sprawować? Co powinno być miernikiem efektywności władzy? Spróbujmy sobie na te pytania odpowiedzieć – pamiętając o tym, jak zmienił się świat w ciągu ostatniego ćwierćwiecza.

Po trzecie:

Kadra. Państwo musi mieć profesjonalną, dobrze wykształconą i opłacaną kadrę urzędniczą, ze ściśle określonymi prawami i obowiązkami, wykluczoną z bieżącej debaty politycznej i niepoddaną politycznym zmianom. Po zmianie rządu w ministerstwie powinien zmieniać się tylko skład ścisłego kierownictwa i gabinetu politycznego. Pozostali urzędnicy winni być nieusuwalni w oparciu o kryteria polityczne, jedynym kryterium ich oceny winna być fachowość i uczciwość – wedle siedmiu zasad Lorda Nolana. To zadanie na lata – ale trzeba je zacząć realizować. Dotychczasowe próby – zawiodły.

Po czwarte:

Wykształcenie, nauka i inwestycje w te obszary. Pisaliśmy o tym we Wszystko Co Najważniejsze, nie chcę zatem rozwijać tego punktu; podtrzymuję swoją ocenę wyrażoną w tekście „Uniwersytet czy szkoła zawodowa” [LINK]. Dodam tylko: wychowanie i wpajanie zasad etycznych to kwestia olbrzymiej wagi.

.Spróbujmy zacząć od tego. Czy to trudne zadanie? Trudne. Czy obliczone na lata? Co najmniej na pokolenie; efekty nie przyjdą po roku ani dwóch – to nie jest „program na jedną kadencję”. Rozumiem zniechęcenie, złość, rozczarowanie, gorycz, chęć emigracji. Czy zatem warto spróbować? Moim zdaniem – trzeba, bo inaczej rzeczywiście nie będziemy mogli bez wstydu spojrzeć w oczy naszym wnukom, chyba że na ich ostre pytania odpowiemy sprawdzonym: „to nie my. To oni”.

Tomasz Aleksandrowicz

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 31 stycznia 2015
Fot.: Shutterstock