
Chiński Mur i Nowy Świat
W październiku 1939 r., Niemcy utworzyli Generalną Gubernię – rezerwat dla Polaków. W 1940 r. niemieckie władze w GG w oficjalnym dokumencie, w trosce o właściwy poziom oświaty i wychowania dla Polaków, piszą w sprawie reaktywowania szkoły powszechnej w Izabelinie: ”Nauka (…) przedmiotów jak geografa, historia, historia literatury, jak również gimnastyka jest wykluczona” . Generalna Gubernia to jednak jakiś rodzaj polskiej enklawy. Tymczasem w 1939 roku Polacy z Poznańskiego (utworzono tam „Warthegau” Kraj Warty, część III Rzeszy) byli wypędzani natychmiast i bez żadnych ceregieli. Znam to z relacji bezpośrednich świadków – moich teściów. Zamykane były szkoły, kościoły, aresztowani nauczyciele, księża, tysiące giną od kul – Niemcy wypędzają Polaków do Generalnej Guberni, w nieznane.
Potem karta wojenna się odwraca. Rok 1945, zima, Niemcy uciekają przed frontem sowieckim. Malutki Guentherek Liebchen wtulony w matczyną pierś opuszcza Skalmierzyce w Warthegau. To jedni z wypędzonych, Vertriebenen, o nich teraz głośno (no, przecież nie o tamtych z 1939). Tata małego Guentherka to SS-man Gerhard Liebchen, który dowodził jednostką SS u Juergena Stroopa (tego od tłumienia powstania w getcie warszawskim).
Prawie 70 lat później taksówkarz wiezie mnie z pekińskiego lotniska. Pekin porywa swoim rozmachem, wielkie przeszklone gmachy, mnóstwo autostrad, pięć obwodnic poraża przy naszej połówce obwodnicy Warszawy. Trafiam w końcu do chińskiej Doliny Krzemowej, części najznakomitszego uniwersytetu Chin: Uniwersytetu Tsinghua. Nawet z okien hotelowego pokoju widzę jednak także całkiem inne Chiny. Niezależnie od pory dnia i nocy na chodniku stoją ryksze z przerobionego roweru albo częściej motoroweru, inne to wozy z konikami. Na tych rykszach kwitnie handel, chyba całkiem dziki. Sprzedaje się gazety, ananasy (wprawnie rzeźbione chińskimi kozikami), truskawki, wydaje się nadesłane do instytucji doliny krzemowej paczki UPS (leżą na trotuarze), przyrządza się na poczekaniu gorące naleśniki (to moje najsmaczniejsze danie w Chinach). Widać tych biednych ludzi o zatroskanych twarzach wszędzie: na rowerze potrafią przewieźć niebotyczną górę złożonych kartonów albo meble, inny ma na chodniku rozłożony warsztat naprawy rowerów. Trzeba wiązać koniec z końcem. Chińczycy trzymają się mocno.
A tu piękny kampus uniwersytecki, inny świat. Wejścia strzeże umundurowana straż. Zazdroszczę Chińczykom kampusowej zieleni, magnolii, dziwnych krzewów o kwiatach koloru lawendy, czy może jeszcze dziwniejszych niby-migdałowców z kwiatami o jaskrawo czerwonej barwie. Najbardziej zazdroszczę smaku artystycznego: małe wzgórki, jeziorka i kanały z modrą wodą, dziwne przywiezione skądś wulkaniczne skały są ozdobą kampusu. Zdarzają się i osobliwości ponad nasze możliwości pojmowania. Oto wielki pomnik krowy. Przygodnie napotkani studenci chińscy nie zdołali mi wytłumaczyć, co ma krowa do uniwersytetu.
Pewnie coś ma, ale co?
Na drugi dzień pierwsze wykłady naszej konferencji. Ciekawostka z referatu profesora Kwang Soo Kima z Korei Południowej: teraz ustalenie genomu człowieka zajmuje …godzinę. A przecież jeszcze niedawno cały projekt zajął chyba dziesięć lat. Widać, jak szybki jest postęp techniczny.
Czy nadąży za nim nasza psychika, także cała nasza humanistyka?
Zaskoczył mnie mój dobry znajomy, profesor Enrico Clementi, kiedyś jeden z czołowych wizjonerów IBM, jego wykład też był nietypowy, właśnie wizjonerski. To on pierwszy zaproponował kiedyś obliczenia komputerowe w trybie równoległym – teraz jest to standard na całym świecie. Enrico jest emerytem, ale jeszcze pełnym werwy. Z zaciekawieniem słuchałem jego referatu o teorii Wszystkiego, w zasadzie nie było się z czym nie zgadzać. Wspomniał, że obecnie najszybszy komputer jest produkcji chińskiej, dwa razy szybszy od amerykańskiego. Wykład zbliżał się do końca, choć koniec u Enrico okazał się z bardzo rozciągliwej gumy. Nagle Clementi zwrócił się do młodych doktorantów chińskich: ten wykład jest przeznaczony dla Was. Chodziło mu o to, że postęp jest tak duży, iż po raz pierwszy na taką skalę Ludzkość może uzyskać od komputerów bezpośrednie i przemożne wsparcie swoich zdolności intelektualnych. I tu się zaczęło coś, co mnie zmroziło. Clementi postulował, że można stworzyć szczęście ludzkości poprzez racjonalne zarządzanie społeczeństwem z użyciem koncepcji Sztucznej Inteligencji (SI). Czyli ni mniej ni więcej tylko oddajemy los Ludzkości programowi komputerowemu zdolnemu do samoadaptowania się do bieżącej sytuacji, przy czym, wg Clementiego, miałyby ulec przedefiniowaniu wszystkie podstawowe pojęcia ludzkości jak np. rodzina. Nie było czasu na dopytywanie, bo Clementi wykład przeciągnął dużo ponad jakąkolwiek miarę.
Jeden wykład miałem na konferencji, ale miałem i drugi: nieformalny i spontaniczny na Chińskim Murze (podczas wycieczki konferencyjnej). Otoczony wianuszkiem chińskich doktorantów, przedstawiłem moją krytykę stanowiska Clementiego. Powiedziałem, że nie powiedział on o kilku ważnych aspektach. Kto wyłoży pieniądze na stworzenie tego systemu SI? Jakie ten sponsor będzie miał wymagania? Jakie będą jego cele? Jaką kontrolę nad tymi celami będzie miało społeczeństwo? Jakie społeczeństwo? Co ma się optymalizować w tym społeczeństwie szczęścia? Kto ma dostawać maksymalne zyski? Gdzie jest miejsce na miłość, gdzie jest miejsce na miłosierdzie, zaufanie? Czy wartość człowieka to nie będzie przypadkiem suma cen rynkowych poszczególnych jego organów (jakież to racjonalne)? Jeśli Enrico, naprawdę bardzo inteligentny człowiek, ma takie pomysły, to znaczy, że historia niczego nie uczy, i że totalitarne mrzonki mogą być kiedyś przekazywane do realizacji. I to nie w skali jednej wioski, żeby zobaczyć, jak to działa, ale od razu na całym świecie, aby późniejsza katastrofa była na 24 fajerki. A tymczasem, elektroniczna władza nad nami jest coraz większa. Już nie można przejść ulicą, aby ktoś tego nie zarejestrował. Na razie jest to zapewne tylko zbieranie danych, ale w razie potrzeby (śledzącego) można przekroczyć inne granice. Wtedy mrzonka Enrico może nabrać rozpędu…
Moi młodzi chińscy znajomi nie mieli trudności z odrzuceniem propozycji Clementiego, choć, wydaje mi się, akurat u nich mogło być to szczególnie trudne. Przede wszystkim podkreślali, jak ważne w ich kulturze jest podporządkowanie się społeczeństwu. Mówiłem o tym, że w kulturze europejskiej jest oś: Bóg i ja. Król jest na dalszym planie, dla króla ten sam Bóg jest Królem również. To jest diametralna różnica miedzy naszą ich kulturą, oni tę różnicę potwierdzili i mnie bardzo o nią wypytywali. Podejrzewam, że u nich może to oznaczać straszne rzeczy (o nich nie mówiliśmy). U nas zresztą też·: likwidacja Boga usuwa wspomnianą oś, zostawia człowieka tylko ze sobą, a wtedy jak nie jemu to drugiemu mogą przyjść do głowy nawet najbardziej upiorne pomysły. Wspominali o prawie do jednego dziecka, jedna z obecnych tam dziewcząt miała prawo do dwojga, bo oboje rodziców było jedynakami. Podobno Chinki zmuszane są do aborcji, a to zmuszanie kobiet musi wyglądać dramatycznie. Jeśli kobiecie uda się urodzić nielegalne dziecko, to kary finansowe są potężne, a dziecko jest nikim-nie ma praw do niczego (szkoła, opieka zdrowotna, etc.). W takiej atmosferze możliwe jest traktowanie człowieka jako zbioru organów do pohandlowania. I tak się dzieje podobno ze skazańcami na śmierć. To pewnie dlatego twarze spreparowanych martwych ludzi, eksponowanych na niezliczonych ogromnych plakatach w Warszawie (wystawa „Bodies revealed”), to twarze azjatyckie. Powiedziałem o tych twarzach moim nowym chińskim przyjaciołom. Na to jednak nie zareagowali, może to już tam nie budzi wielkich emocji? Wystawy takie są możliwe dzięki tzw. technice plastynacji, umiejętnemu, bazującemu na chemii polimerów, preparowaniu tkanek ludzi i zwierząt. Tę chemiczną metodę wynalazł profesor Guenther von Hagens z Uniwersytetu w Heidelbergu.
To ten właśnie malutki Guntherek Liebchen, który w objęciach matki uciekał z Kraju Warty, używa teraz nazwiska von Hagens. Wśród wielu eksponatów wystaw von Hagensa jest kobieta w końcowej fazie ciąży wraz ze swoim dzieckiem.
Wiele jest tam elementów „artystycznego luzu”: ciała grają w karty, w szachy, rzucają lassem, itp., a na zdjęciach towarzyszy im Guenther von Hagens zawsze w czarnym kapeluszu, z upiorną twarzą, bledszą niż twarze spreparowanych przez niego ludzi. Profesor nie widzi w swojej działalności niczego niewłaściwego, to tylko nauka dostępna dla wszystkich. Dla jasności: moim zdaniem, pozyskane w godny sposób preparaty naukowe, oczywiście, mogą a nawet muszą być wykorzystywane w celach naukowych, a plastynacja wydaje się wartościową metodą przedstawiania preparatów. Tylko, że w tym przypadku chodzi o coś całkiem innego: o handel ciałami zmarłych i o jarmarczne i w jarmarczny sposób pokazywanie ludzkich ciał w supermarketach. Tak właśnie zdarzyło się m.in. w Warszawie, w Galerii Blue City.
Poluzowanie akceptowanych przez naszą cywilizację norm nie powinno być możliwe, bo jest to równia pochyła. Weszli na nią kiedyś SS-mani w Auschwitz, a nadzorczyni SS Ilse Koch, zwana „wiedźmą z Buchenwaldu”, miała abażury z ludzkiej skóry. A cóż stoi na przeszkodzie, aby potem sprzedawać takie abażury w supermarketach? Komu to przeszkadza?
Paru oszołomom? Przecież to dobra działalność, można nawet na niej zarobić, a zarobek rozdać ubogim. Guenther von Hagens ze swoim ojcem próbowali w lat-ach 90-tych założyć swojąfabrykę w Polsce, ale syn z tatusiem szybko uciekli, gdy wyszła na jaw SS-ma´nska przeszłość starego Liebchena. Niemniej do tej pory pamiętam oglądany w TV wywiad z rozentuzjazmowanym mieszkańcem jakiejś polskiej wsi: „będziemy mieli robotę”. Najbliższe plastinarium von Hagens zmuszony był założyć tuż za polską zachodnią granicą, w nadodrzańskim Guben. Guenther von Hagens ma cztery fabryki na świecie, w tym najważniejszą w Chinach.
Kilka lat temu cały mój pobyt na Uniwersytecie w Heidelbergu był zepsuty przez świadomość, że Guenther von Hagens był profesorem tego właśnie uniwersytetu. Nie podobała mi się nawet typowa, ciężka dziewiętnastowieczna snycerka uniwersyteckich bram. Wyobrażałem sobie, że za chwilę zobaczę w nich postać w czarnym kapeluszu. Wszystko było przytłaczające, może z wyjątkiem pewnej rozmowy. Siedzieliśmy w pubie wraz z zespołem niemieckich matematyków, moją sąsiadką była sekretarka tego zespołu. W pewnej chwili zapytała mnie, czy może mi zadać osobiste pytanie. Gdy się zgodziłem, powiedziała: „Jak wy możecie z nami w ogóle rozmawiać?”. Myślała o von Hagensie, Ilse Koch i całej perfekcyjnie zorganizowanej machinie narkotyzującej wtedy umysły Niemców. Opowiedziałem jej także o przykładach-odtrutkach, m.in. o tym, że kiedyś kilku Niemców zrobiło dużo, aby moja rodzina wyszła bezpiecznie z awarii drogowej. Potem nastąpiła rozmowa, która przyniosła mi ulgę i poczucie, że jednak w ludzkich sercach są wielkie wartości, i że te wartości są nienegocjowalne z bardzo prostego powodu: są bezcenne.
Lucjan Piela
1 „Wspólna sprawa”, nr 11, str.22, 20142 „Dzieje szkoły i okolic”, Izabelin, 1988, s.40, maszynopis, wyd. Szkoła Podstawowa im.płka S. Królickiego w Izabelinie