Prof. Michał KLEIBER: Polityka Donalda Trumpa wobec uniwersytetów może mieć olbrzymie konsekwencje

Polityka Donalda Trumpa wobec uniwersytetów może mieć olbrzymie konsekwencje

Photo of Prof. Michał KLEIBER

Prof. Michał KLEIBER

Redaktor naczelny "Wszystko Co Najważniejsze". Profesor zwyczajny w Polskiej Akademii Nauk. Prezes PAN 2007-2015, minister nauki i informatyzacji 2001-2005, w latach 2006–2010 doradca społeczny prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przewodniczący Polskiego Komitetu ds. UNESCO. Kawaler Orderu Orła Białego.

Ryc.: Fabien Clairefond

zobacz inne teksty Autora

Stany Zjednoczone mają najlepsze na świecie uniwersytety, stworzyły znakomite warunki prowadzenia badań, które zaowocowały największą na świecie liczbą laureatów naukowych Nagród Nobla, są zawsze w ścisłej czołówce wszystkich międzynarodowych rankingów oceniających osiągnięcia badawcze. Niezależnie od tego niezaprzeczalny jest fakt, że na wielu uczelniach pracownicy i studenci przesadnie od lat demonstrowali swoje jednostronne poglądy, typowe dla szeroko rozumianej rewolucji kulturowej – pisze prof. Michał KLEIBER

.Nikt nie powinien mieć wątpliwości, że swoboda prowadzenia badań naukowych i wolność wypowiedzi na temat osiąganych rezultatów jest sednem społecznego znaczenia uniwersytetów. Żeby od razu nawiązać do obecnej sytuacji w USA, przytoczmy na wstępie słowa prezydenta Dwighta Eisenhowera z jego pożegnalnego prezydenckiego przemówienia z 1961 roku: „Wolny uniwersytet jest kluczem do odkryć naukowych i generowania nowych idei”.

Eisenhower, który wiedział, co mówi w tej sprawie, bo przed objęciem swego stanowiska był prezydentem znakomitego Uniwersytetu Columbia, ostrzegał wielokrotnie, że rządowe finansowanie bądź choćby współfinansowanie uczelni może grozić ograniczeniem ich wolności. Dzieje się tak właśnie teraz, co jest powodem, że decyzje prezydenta Donalda Trumpa drastycznie obniżające finansowanie czołowych amerykańskich uczelni niezwykle mocno wzburzyło akademickie środowiska nie tylko w USA, ale także w wielu innych państwach.

Symboliczne dla powszechnych opinii jest stwierdzenie, że Trump abdykował z wiodącej w przyszłości roli USA jako światowego lidera w nauce i innowacyjnej gospodarce. A mnie przypomniało moje doświadczenia z pracy na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Pracowałem tam wprawdzie już wiele lat temu, ale okoliczności i emocje towarzyszące wtedy wydarzeniom podobnym do obecnych, mających tam miejsce parę lat przed moim pobytem, miały podobny, choć lokalny charakter. Powodem masowych demonstracji było zamknięcie przez uczelnię specjalnej strefy wolnego słowa, w której studenckie ugrupowania rekrutowały członków i zbierały środki na polityczną aktywność o lewicowym charakterze, niezwykle krytyczną m.in. w stosunku do wszelkich objawów dyskryminacji czarnoskórych Amerykanów oraz krytykującą polityków republikańskich. Koordynatorem protestów była powstała w tym celu studencka organizacja Free Speech Movement – FSM (Ruch na rzecz Wolnego Słowa). Impulsem do działań uczelni były obawy o krytyczne reakcje na protesty ze strony wówczas konserwatywnych władz stanowych oraz biznesu odgrywającego ważną rolę w finansowaniu uczelnianych badań. O ówczesnym znaczeniu i sile politycznych konfrontacji świadczyły widoczne jeszcze parę lat później konsekwencje w postaci emocjonalnych, szerokich studenckich manifestacji upamiętniających tamte wydarzenia, organizowanych przez ciągle wówczas istniejącą organizację FSM. A także częstych gwałtownych studenckich wypowiedzi zakłócających niekiedy uczelniane zajęcia, czego sam doświadczyłem w trakcie prowadzonych wykładów.

Wróćmy jednak do wydarzeń obecnych. Zacznijmy od przypomnienia, że Stany Zjednoczone mają najlepsze na świecie uniwersytety, stworzyły znakomite warunki prowadzenia badań, które zaowocowały największą na świecie liczbą laureatów naukowych Nagród Nobla, są zawsze w ścisłej czołówce wszystkich międzynarodowych rankingów oceniających osiągnięcia badawcze. Niezależnie od tego niezaprzeczalny jest fakt, że na wielu uczelniach pracownicy i studenci przesadnie od lat demonstrowali swoje jednostronne poglądy, typowe dla szeroko rozumianej rewolucji kulturowej, skrajnie interpretowanego neoliberalizmu, a także antysemityzmu. Przykładem tej ostatniej obsesji były debaty na Uniwersytecie Harvarda prowadzone w ramach inicjatywy określanej pytaniem „Jak usunąć syjonizm ze świadomości żydowskiej”. Tego typu wydarzenia spowodowały, że obecny wiceprezydent USA J.D. Vance nadał swojemu wykładowi wygłoszonemu parę lat temu na ważnej konferencji charakterystyczny tytuł Uniwersytety są wrogiem. Wykład ten koncentrował się na wykazaniu, że środowiska akademickie w obszarze humanistyki i nauk społecznych wymuszają jednomyślność opartą na centrolewicowej poprawności, zmuszając badaczy do rezygnacji z prowadzenia badań o innym charakterze. Wyrażeniem dobitnego krytycyzmu wobec takich poglądów stała się obecna polityka prezydenta Trumpa, choć niestety zastosowane środki zaradcze okazały się zdecydowanie za ostre i sprowokowały pojawienie się powszechnych opinii o bardzo poważnym zagrożeniu ze strony tych poglądów dla stabilnego rozwoju kraju.

Trwająca od lat nerwowa sytuacja dzieląca uniwersytety i kolejne, zresztą nie tylko konserwatywne, władze zaogniła się obecnie w konsekwencji gwałtownych uczelnianych protestów propalestyńskich i kontrprotestów wywołanych w październiku 2024 r. przez atak Hamasu i reakcję Izraela w postaci dramatycznego zdemolowania Strefy Gazy.

Protesty rozpoczęły się na czołowych uniwersytetach, takich jak Harvard, Yale i Columbia, i szybko objęły wiele innych uczelni. Jeszcze przed objęciem urzędu przez obecnego prezydenta aresztowano parę tysięcy studentów, a prezydent Trump zasadniczo wzmocnił działania represyjne. Zaczęły się one wycofaniem wiz prawie 2 tysiącom aktualnych zagranicznych studentów, często jedynie w oparciu o przeprowadzoną ocenę ich wypowiedzi w mediach społecznościowych, a następnie, w reakcji na odmowę Uniwersytetu Harvarda akceptacji zaleceń dotyczących walki z uczelnianym antysemityzmem – wstrzymaniem federalnego finansowania tej uczelni w wysokości 2,3 mld dolarów i przypisaniem tej uczelni zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego. Kolejne kroki to blokada wniosków o pobyt dla studentów zagranicznych, często usprawiedliwiana domniemanym ryzykiem prowadzonej przez nich działalności szpiegowskiej na rzecz obcych mocarstw, zasadnicze ograniczenie rządowych grantów badawczych i groźby znacznego podwyższenia podatków od prywatnych dotacji dla uczelni.

.Krótko mówiąc, rządzący politycy widzą obecnie w uniwersytetach zagrożenie dla bezpieczeństwa oraz siedlisko antysemityzmu i ruchu woke, promującego lewicowe poglądy oraz krytykującego społeczne niesprawiedliwości i rzekomy rasizm rządzących. Prowadzona w tym duchu polityka władz jest w powszechnej ocenie poważnym zagrożeniem dla amerykańskiej edukacji, nauki i innowacyjnej gospodarki, uniemożliwiającym uczynienie z tych sektorów kluczowych elementów idei MAGA – Make America Great Again (Uczyńmy Amerykę znowu wielką).

Trzeba pamiętać, że znaczącą część sukcesów USA zawdzięczają osobom, które przyjechały tam jako studenci. Najlepszym tego przykładem spośród wielu podobnych jest Elon Musk, który przyjechał z RPA, aby studiować fizykę na Uniwersytecie w Pensylwanii, a później zrobił bezprzykładną karierę biznesową. A także fakt, iż więcej niż połowa startupów wartych obecnie ponad miliard dolarów założonych zostało przez co najmniej jednego imigranta, z których większość przyjechała do USA na studia. Władze powinny więc chyba wykazać większą świadomość konsekwencji podejmowanych decyzji, ponieważ na czołowych amerykańskich uczelniach średnio co trzeci student pochodzi dzisiaj z zagranicy, a już widać, że zainteresowanie studiami na tych uczelniach gwałtownie się zmniejsza – wśród potencjalnych kandydatów z Indii na przykład aż o 40 proc.

Jeszcze poważniejszym zagrożeniem jest zamiar wyemigrowania amerykańskich uczonych. W ostatnim wielkim sondażu przeprowadzonym przez prestiżowe pismo „Nature” aż jedna trzecia uznanych badaczy wyraziła wolę wyjazdu z USA. Kluczowym powodem takiego stanowiska są wprowadzone ostatnio olbrzymie ograniczenia w zakresie finansowania badań naukowych oraz atmosfera towarzysząca tym zmianom. Głównej instytucji przyznającej badawcze granty, czyli National Science Foundation (Narodowa Fundacji Nauki), zredukowano budżet o przeszło 50 proc., czyli o ponad 5 bln dolarów, zmniejszając na przykład wsparcie dla badaczy na wczesnym etapie kariery naukowej aż o 80 proc., a podobne redukcje wprowadzono u innych państwowych fundatorów, takich jak np. National Aeronautics and Space Administration (Narodowa Administracja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej). Nie ma wątpliwości, że powyższe wydarzenia, czyli zmniejszanie się liczby studentów i intencja podejmowania przez czołowych naukowców pracy za granicą, mogą mieć dramatyczne konsekwencje dla przyszłości USA i ich roli światowego lidera w wielu dziedzinach życia.

.W krótkim podsumowaniu powiedzmy, że demokratycznie wybrana władza ma z pewnością prawo podejmować decyzje dotyczące wydatkowania środków budżetowych zgodnie ze swym przekonaniem o korzyściach wynikających z tego dla społeczeństwa. Tak jest – jednak z pewnymi ważnymi zastrzeżeniami. Po pierwsze, decyzje te podejmowane być powinny nie gwałtownie, lecz stopniowo, czyli tak, aby nie niszczyć struktury istniejących, ważnych publicznych instytucji. Po drugie, nie tylko bezpośrednie, ale także dalekosiężne społeczne konsekwencje takich działań powinny być głęboko przemyślane.

Nawet starając się docenić intencje decydentów, nie sposób niestety uznać, że działania prowadzone obecnie w stosunku do czołowych amerykańskich uczelni są zgodne z powyższymi zastrzeżeniami, co tworzy olbrzymie zagrożenie dla gospodarczego rozwoju i przyszłego dobrostanu obywateli. A biorąc pod uwagę znaczenie Stanów Zjednoczonych dla utrzymania światowego pokoju i międzynarodowego porządku, sprawa ta ma szeroki globalny kontekst, co wywołuje obawy daleko wykraczające poza amerykańskie środowiska akademickie.

Michał Kleiber

Materiał chroniony prawem autorskim. Dalsze rozpowszechnianie wyłącznie za zgodą wydawcy. 22 lipca 2025