"Piękno, które zasmuca"
Pierwszy raz widziałem to miejsce dwadzieścia osiem lat temu, jeszcze w innych czasach. Już wtedy urzekło mnie swym malarskim pięknem. Meandry wąskiej doliny pomiędzy górami, których łagodna linia dziwnie kontrastująca z grozą ciemnych stuletnich świerków i buków, odcina dalszy jeszcze ciemniejszy masyw, poza którym jest już tylko czyste niebo.
.Nie są to góry przejmujące trwogą, jak na obrazach Friedricha czy Gersona, nie przytłoczy nas tu wysokość i nagość grani, jakie znamy z tatrzańskiej poezji. Drzewa schodzą do podnóża gór, szum strumienia przechodzi gdzieś dalej w huk wodospadu, nad którym księżna Orańska położyła kładkę jak na słynnym obrazku z Aniołem Stróżem i dziećmi nad przepaścią, by móc podziwiać ukryte piękno zapomnianego zakątka. Secesyjne tyrolskie drewniane wille i pensjonaty z ażurowymi balkonami i tarasami, opatrzone finezyjnymi wieżyczkami, których hełmy w jakiś nieokreślony sposób odpowiadają rysunkowi drzew i gór jednocześnie. Wyrafinowana i nieco przyciężka niemieckość w luksusie i wygodzie. Kiedyś wiedziano, jak cieszyć się ciepłem salonu i biblioteki w chłodne pochmurne dni i jak napawać się pięknem otoczenia, gdy nadchodził czas poobiedniego spaceru…
Gdy wjeżdżam tu po dwudziestu ośmiu latach, pierwsze wrażenie przywołuje mi na myśl Czarny Las – Schwarzwald. Dwadzieścia osiem lat temu nie wiedziałem nic o Schwarzwaldzie – na paszport czekało się wtedy po kilka lat, zresztą i tak nie wypuściliby mnie za granicę – urok żelaznej kurtyny… Szwarcwaldzkie i tyrolskie miasteczka zobaczyłem dużo, dużo później…
I teraz, kiedy powróciłem tu – ze zdumieniem „odkryłem” podobieństwo. To samo położenie, ta sama zabudowa – ten sam charakter przytulnego cichego kurortu pośrodku gór. Domy, których proporcje zadziwiająco odpowiadają geniuszowi miejsca. Barwy kwiatów – pelargonii i azalii – zdobiące balustrady tarasów i balkonów, zapach drewna i świeżego ciasta… Wjeżdżam w boczną pnącą się wyżej uliczkę. Stylowe wille przenoszą mnie w inne czasy, inne miejsca. Dom, w którym mam mieszkać przez kilka dni, urządzony ze smakiem, ma udawać czasy Tomasza Manna. Może poczuje się trochę jak kuracjusze z jego powieści? Taki jest początek, bo przecież jestem w Polsce. A w Polsce wszystko toczy się inaczej…
.Już na pierwszym spacerze dostrzegam w reprezentacyjnym miejscu kurortu, ziejący pustką były hotel może dom sanatoryjny, o którego dawnej świetności świadczy położenie, rozmiar i przemyślana architektura wpasowująca gmach w zakole strumienia i drogi. W czasach socjalistycznych ktoś postawił tu brzydki graniastosłup wieży i betonowy budynek będący niegdyś chyba stołówką lub świetlicą; połączył w ten sposób dawne z nowym. Skruszone betonowe schody, opustoszały sklep nad potokiem i zapach stęchlizny świadczą, że gospodarz dawno stąd odszedł. Nad wejściem, do którego nikt już nie wchodzi, czytam FWP – Fundusz Wczasów Pracowniczych. – Tak, kiedyś wczasy dotowano – mówi z nostalgią mieszkanka miejscowości…
Popołudnie – senne i trochę nieeleganckie, jak na kurort. Kramik z chińskimi zabawkami, sklep spożywczy z najpotrzebniejszymi wiktuałami i tradycyjną ławeczką. Potem będę na niej codziennie widywał tych samych dyskutantów…
Niewielu ludzi. Zresztą już podejrzewałem coś, jadąc tu drogą, jakby nieużywaną. Jedyna cukiernia-kawiarnia na rogu drewnianego domu serwuje jednak świetne kawy, koktajle, ciasta i torciki – lepsze niż wiśniowy tort szwarcwaldzki…
Kiedy chcę kupić coś regionalnego, widzę plastik z Chin i balsę z Indii i Afryki, strugane figurki sów, orłów czy świątków mogę kupić wszędzie… Dlaczego nie ma nic stąd?
W jednym z pobliskich dworów, stylizowanych na alpejski, widzę zegar szwarcwaldzki… Przypomina mi się Triberg… Przez setki lat mieszkańcy tej zapomnianej górskiej wioski zasypani przez większą część roku śniegiem i odcięci od świata cierpieli niedostatek, kamieniste zbocza i nieurodzajna ziemia nie zapewniały dobrobytu. Tak było jeszcze na początku ubiegłego wieku… Chyba z nadmiaru czasu – bo co robić w długie zimowe wieczory – zaczęli strugać zegary zaopatrzone w małe okienka, z których przy pełnych godzinach wyskakiwały kukułki – ku uciesze gawiedzi i dzieci… A mechanizm zegara uruchamiano łańcuszkiem obciążonym odlewanymi z metalu szyszkami… Z czasem rzemiosło doskonalono, zegary sprzedawano – stały się też źródłem utrzymania dla wielu mieszkańców Triberga, którzy nie mogli wyżyć z krów czy owiec… Z czasem stały się też zajęciem rodzinnym, przekazywanym z ojca na syna, bo zapewniającym byt… Dziś po te zegary przyjeżdżają ludzie z całego świata…
.Dzielę się swoim spostrzeżeniem z jednym z mieszkańców „polskiego Triberga”. – No tak, ale tu ludzie siedzą dopiero od niedawna, my przyjechaliśmy tutaj po wojnie. Tu nie ma takiej tradycji.
– Mam dwie córki – mówi wspomniana wyżej mieszkanka miejscowości – jedna nie pracuje, bo się uczy, druga wyjechała do Anglii za pracą.
– Nie mogłaby pracować tutaj? – stawiam retoryczne pytanie… Może watro byłoby pomyśleć o czymś, co rozsławiłoby „polski Triberg”.
– Ale sporo Niemców tu przyjeżdża, ze względów sentymentalnych – mówi dalej mieszkanka górskiego kurortu.
To zupełnie jak ja… Mój spacer sentymentalny zmierza jednak do miejsc, które widziałem dwadzieścia osiem lat temu. Wtedy ta miejscowość tętniła życiem, którego rytm wyznaczał sezon wczasów i domy wypoczynkowe zapełniane robotnikami wielkich zakładów zagłębia… Odnajduję dom spowity różami, w którym wówczas mieszkałem. Jak niegdyś i dziś róże pną się na wysokość drewnianej galerii. W okresie międzywojennym willa ta należała podobno do jednego z ministrów odpowiedzialnych za gospodarkę. Dziś nie wydaje mi się tak wspaniała jak wówczas… Pamiętam, że na posiłki wychodziłem do dużego domu sanatoryjnego z typową stołówką, jakich wiele pamiętam z wyjazdów na wczasy pracownicze. Wtedy bryła tego gmachu wydawała mi się znakiem nowoczesności i znamieniem ducha czasów, w których robotnik mógł wypoczywać w tej samej miejscowości co przedwojenny fabrykant…
Odnajduję ten dom wczasowy – puste oczodoły okien, spękana betonowa posadzka widokowego balkonu i trawa, która dawno wdarła się na schody i zaczęła opanowywać taras… Nikt już tu nie jada. Wielopiętrowy opuszczony budynek oparty o ścianę lasu na zboczu wzniesienia… Dopiero teraz widzę to, czego nie dostrzegałem wtedy. Ta budowla miała być znakiem nowych czasów. Jakby ktoś chciał naruszyć panującą tu wcześniej harmonię pomiędzy architekturą i naturą…
.W pobliskim Ogrodzie Bajek – też pusto. Może przedpołudnie to nieodpowiednia pora dla dzieci, a może niewiele dzieci przebywa w tej okolicy. Na niedużej powierzchni zgromadzono tu rzeźbione w drewnie postacie baśniowe oraz figury kultowych bohaterów bajek telewizyjnych. Sama klasyka – choć nietypowo wita mnie Duch Gór – Liczyrzepa. Z kosturem w ręce i charakterystycznej pochodzącej chyba jeszcze z czasów celtyckich kapocie ze szpiczastym kapturem. A nieco niżej Grimmowska Baba Jaga z łopatą od chlebowego pieca czeka przy domku z czekolady na łatwowierne dzieci…
Widzę bohaterów, których pamiętam z dzieciństwa: jest Koziołek Matołek, Bolek i Lolek, jest Reksio; nie zapomniano nawet o bratnim rozbójniku Rumcajsie i jego żonie Hance…
Jest oczywiście sympatyczny Krecik z czasów, gdy oglądało się jeszcze czeskie produkcje, a język postaci był językiem zrozumiałym dla każdego…
Potem, gdy spotkam w drodze powrotnej chłopczyka z ojcem i powiem: idź do Ogrodu Bajek – jest tam Reksio i Krecik, i Rumcajs – zobaczę zmarszczkę na czole dziecka i zakłopotanie w spojrzeniu ojca, który o Rumcajsie, Profesorze Gąbce czy Zaczarowanym Ołówku już nie słyszał… Ale w Ogrodzie bajek dostrzegam również ślady skandynawskie – rodzinę Muminków…
W Finlandii wokół świata stworzonego przez Tove Jansson powstał cały „przemysł” ożywiający dosłownie literackich bohaterów z Doliny Muminków. Jak się ma taki skarb, trzeba umieć go wykorzystać! Dlatego w Naantali – w Dolinie Muminków, zrekonstruowanej na niewielkiej bałtyckiej wysepce, mogłem w salonie w Domu Muminków zasiąść przy kawie w prawdziwym fotelu Tatusia Muminka albo pogawędzić z Wóczykijem przy prawdziwym ognisku, na prawdziwym pniu, obok prawdziwego spłowiałego namiotu – zupełnie jak w jednym z opowiadań Jansson…
.Może Ogród Bajek jest takim sygnałem – może warto pomyśleć o szerszym propagowaniu polskiej literatury dziecięcej, rodzimej baśni i legendy – i niekoniecznie myślę tu o Pacanowie. Jest coś magicznego w świecie, który pamiętamy z dzieciństwa. Dlatego w Naantali większość turystów – to jednak byli ludzie dorośli – ci, którzy wychowali się na niepowtarzalnej literaturze skandynawskiej…
W wielu polskich miastach, miasteczkach i wsiach, często dziś zapomnianych, istnieje spory obszar niewykorzystanych możliwości.
Jeśli nie ma się słonecznych plaż i palm albo narciarskich stoków, może watro pomyśleć o tym, co tworzy charakter miejsca, jego geniusz. Zamiast budować kolejną skocznię czy aqapark może postawić na literaturę, a może na architekturę…
Dlatego do trochę zapomnianego polskiego kurortu przyjeżdżają goście z zagranicy… Jest tu spokojnie, nie ma biegających wszędzie i fotografujących wszystko wycieczkowiczów, zachował się geniusz miejsca… Nie wdarła się agresywna turystyka, jest uroczo, dziewiczo i cicho… Choć piękne sanatoryjne obiekty sypią się, a po godzinie dwudziestej życie zamiera i wszystko zamknięte jest na głucho…
Czy jednak powrócę tu po kolejnych dwudziestu ośmiu latach?
Roland Maszka