Bieg Katorżnika. I po co mi to było?
„Woda, bagno, rowy, błoto, smród, stęchlizna, pijawki i inne robactwo, czyli środowisko przyjazne każdemu Katorżnikowi umili spędzenie sierpniowego weekendu w Kokotku. Ale zanim podejmiecie decyzję o zgłoszeniu, zastanówcie się, czy Katorżnik jest imprezą, która Was usatysfakcjonuje” — to ostrzeżenie organizatorzy najstarszego w Polsce profesjonalnego biegu przełajowego umieścili na głównej stronie swojej wizytówki w sieci. Niestety, niewiele mogę powiedzieć na temat samodzielnej decyzji wzięcia udziału w imprezie, gdyż została ona podjęta za mnie. Wiem od uczestników brodzących po brodę w czarnej mazi w czasie biegu w kategorii „VIP i Dziennikarze”, że część z nich, podobnie jak ja, dowiedziała się o „chęci” wzięcia udziału w zawodach z przesłanej do nas listy startowej. Niemniej jednak każdy podjął to wyzwanie, choć z lekką obawą.
1,5 tys. uczestników w tym roku to frekwencyjny rekord. Organizatorzy nie ukrywają, że Bieg Katorżnika „katuje, upadla i miesza z błotem”. Tego ostatniego jest pod dostatkiem w okolicy jeziora Posmyk, gdzie odbywa się co roku ta impreza. Na szczęście łagodna pogoda uniemożliwiła wspomniane katowanie, a sportowe zachowania zawodników i profesjonalnej ekipy organizatorów nie upodliły nikogo.
I tak oto potykając się w gęstym bagnie, można przemyśleć kilka spraw. Pierwsza refleksja przyszła już po kilku metrach brodzenia w jeziorze: „I po co mi to było?”. Transcendentalne zagadnienia nie były nam obce na trudnej trasie o długości 13,5 km. Większość z nas kontemplowała je w samotności i ciszy.
.Można poczuć się jak polityk — wszędzie bagno, a pomocy znikąd. Chociaż nie do końca. Uczestnicy tej niełatwej przeprawy ostrzegają jeden drugiego o podwodnych przeszkodach. Często pomagają sobie w trudnych sytuacjach i wzajemnie wspierają się na duchu. Pozostanie samemu na szlaku może okazać się groźne — tym bardziej mobilizuje to do trzymania się grupy.
Bieg to zaledwie 20 procent zawodów. Przede wszystkim jest to walka z własną psychiką i zapoznanie się ze specyfiką Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca. To właśnie jej byli żołnierze przygotowują trasę biegu organizowanego przez Wojskowy Klub Biegowy. Natrafialiśmy więc na przeszkody naturalne, niespodzianki, które nie sposób było przewidzieć. Podwodne konary, pnącza, glony, szuwary. Na kilkunastokilometrowej przeprawie poza wygradzaniem trasy niewiele jest elementów infrastruktury stworzonej rękami ludzi.
.Bieg na pierwszy rzut oka wygląda jak notoryczne brnięcie w błocie, które wielu może odstręczyć już na samym początku. Jednak jeśli już ktoś się przełamie i niestraszny mu rzeczny szlam, to okazuje się, że przejście, przeczołganie się, przebiegnięcie wyznaczonej trasy do końca jest znakomitym sposobem kształtowania charakteru.
Organizatorzy po raz kolejny zapewnili rozrywki uczestnikom od 3. do 90. roku życia (tak, najstarszy uczestnik urodził się w 1927 roku!). Nie było problemu z latoroślami. Dla wszystkich kategorii wiekowych przygotowano odcinki odpowiednie do możliwości uczestników. Zawodnicy Mikro, Mini i Małego Katorżnika byli zaciekli. Zaciekłości nie można było także odmówić uczestniczącym w biegu paniom.
.Dochodzimy w ten sposób do często pojawiającego się pytania, dlaczego te delikatne i subtelne istoty dają się wciągać w takie bagno. Pytanie to już w samym założeniu jest błędne. Kobiety, z którymi biegłam, to prawdziwe walkirie — waleczne i silne. Kilkakrotnie nie miałam innego wyjścia: przed ich nieokiełznaną siłą musiałam usuwać się z drogi.
13,5 km przez mokradła, bagna, ruiny. Mnożące się na trasie pułapki. Ogromne wyzwanie dla organizmu.
I czego uczy ten bieg? Pokory, umiejętności ocenienia swoich możliwości, szacunku dla komandosów. Jedną z ważniejszych cech przydających się w przedzieraniu się przez szuwary jest poczucie humoru. Momentami już jedynie to sztuczne dozowanie endorfin sprawiało, że poruszaliśmy się ku mecie.
W tym miejscu powinnam rozwinąć listę podziękowań. Dla osób, bez których w ogóle bym nie pobiegła, czyli dla Zbigniewa Rosińskiego — znakomitego organizatora, który po pierwszym spojrzeniu na mnie stwierdził, że przy moim wzroście nie utopię się w jeziorze, a moja fizjonomia gwarantuje, że mam szansę dotrzeć do końca. To on wpisał mnie na listę startową. Oczywiście nie stawiłabym się na linii startu, gdyby nie płk Sławomir Drumowicz, dowódca JW Agat. Stwierdził, że nie dam rady. W czasie biegu towarzyszył mi kmdr Grzegorz Majda, z-ca komendanta Zespołu Zarządzania Wsparciem Teleinformatycznym w Gdyni. Dziękuję również grupie wsparcia, która w napięciu czekała na mnie na mecie.
.Nadal nie lubię biegać, ale pokonywanie przeszkód bardzo mobilizuje.
Sabina Treffler
OD REDAKCJI: Gratulujemy wicenaczelnej Wszystko Co Najważniejsze zajęcia drugiego miejsca wśród kobiet w kategorii Dziennikarze XII Biegu Katorżnika.